#6

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Nosz do cholery jasnej o co tutaj chodzi?! Co za skończony kretyn wymyślił coś takiego?! - sapał wkur-..., wnerwiony do granic wytrzymałości psychicznej, stojąc i gapiąc się na rozkład jazdy metra. Ludzie mijali go z przerażeniem i odrazą, zapewne dla większości przypominał wściekłe zwierzę wypuszczone z klatki, które (jak podpowiada instynkt przetrwania) należy omijać szerokim łukiem.
No ale jak to się zaczęło.

Rankiem następnego dnia po kompromitującym spotkaniu z Alfredem wyszedł z mieszkania znacznie wcześniej niż zwykle. Na ulicach było jeszcze dość pusto (biorąc pod uwagę naturalny ruch w Nowym Jorku), ludzie szli do szkół i zakładów pracy zaspani i rozleniwieni.
Tego też dnia Arthur zapragnął zrozumieć funkcjonowanie tutejszej linii metra, która to mogła znacznie ułatwić mu dotarcie do pracy i zredukować czas temu poświęcony. Rzecz jasna wziął poprawkę na ewentualne błędy i występujące w międzyczasie załamania nerwowe, wobec czego ubezpieczył się w sporą ilość dodatkowego czasu na odnalezienie właściwej drogi.

Dumny opuścił budynek i wyszedł na ulicę. Promienie słońca delikatnie muskały jego bladą, Brytyjską cerę, podczas gdy żwawo maszerował po chodniku. Bez pośpiechu oglądał kolorowe witryny sklepowe i mijających go ludzi. Z perspektywy osoby trzeciej wyglądał zapewne groteskowo - dorosły mężczyzna idący wesołym krokiem znanym bardziej z seriali czy kreskówek aniżeli z prawdziwego życia, ubrany w szary garnitur i niebieski krawat w białe pasy, z czarną teczką w dłoni którą w dodatku wymachiwał niczym małe dziecko. Uśmiechał się szeroko z nadzieją na dobrze spędzony dzień jeszcze nie zdając sobie sprawy jak bardzo się przeliczy...

- Ku**a jego mać co to ma być?! Toż Enigmę łatwiej rozszyfrować! - dyszał przez zaciśnięte zęby.
Wbrew pozorom dosyć często używał polskich przekleństw, były mocniejsze i oddawały więcej emocji, a oprócz tego nikogo nimi nie peszył, co dżentelmenowi by nie uchodziło. Uważny obserwator prawdopodobnie porównał by go do byka z areny, który ma zaraz rzucić się na trzymającego czerwoną płachtę torreadora. Cóż, sytuacja była bardzo podobna, tylko że torreadorem było życie, a płachtą rozkład jazdy metra. Tymczasem Arthur denerwował się coraz bardziej, szczerze rozważając czy nie rozwalić sobie głowy o któryś z betonowych bloków. Ponownie zapragnął wrócić do Londynu, tam przynajmniej umiał sie odnaleźć, nie to co tutaj...

- Normalnie jak się zaraz cud nie wydarzy to wyjdę z siebie i stanę obok! - powiedział do siebie, gdy nagle poczuł ciężar na ramieniu. W tej samej chwili przeszedł go zimny dreszcz, a przed oczami pojawiło się kilka nieciekawych scenariuszy. Nerwowo przełknął ślinę podświadomie szykując się na widok napakowanego, ogolonego kolosa o wyrazie twarzy świadczącym o ograniczonym ilorazie inteligencji. Wcale by się nie zdziwił, gdyby miał tak w ramach gratisu szalik klubu piłkarskiego i imię Sebastian...
Odwrócił się wystraszony, jednak gdy tylko spojrzał na stojącą za nim postać odetchnął z ulgą.

- No siema Gwiazdeczko, znowu nie umiesz ogarnąć rozkładu? - Alfred zaśmiał się kpiąco i wyszczerzył zęby w głupkowatym uśmiechu. Cóż, Arthurowi było wtedy bardzo nie do śmiechu, a ignorancja okularnika wcale nie poprawiała mu humoru. Miał nawet ochotę zamachnąć się i uderzyć w równe uzębienie Amerykanina, a następnie śmiać się do rozpuku gdy ten padnie na kolana. Nie uczynił tego tylko przez pamięć do wczorajszego wieczoru, podczas którego owe zęby pochłonęły dwie jego dniówki.

- Może byś tak mi pomógł, Burgerożerco? A z tymi gwiazdami to sam zacząłeś, mnie się nie czepiaj - odparł Anglik i znużony przewrócił oczami.

- Heh, no dobra, w czym masz problem? Przecież to proste - zaśmiał się głośno i zaczął po łebkach tłumaczyć kursowanie pociągów o danych numerach. Arthur usilnie próbował przyswoić jak najwięcej informacji, jednak jego uwagę przykuło coś innego. Alfred ponownie miał ze sobą gitarę, tylko po co mu ona tak wcześnie rano? Kluby otwierały się dopiero wieczorem, a nie wyglądało aby należał do zespołu koncertującego po dobrych lokalach dziennych.
Arthura dziwnie nurtowała owa sprawa, jednak nie zamierzał wtrącać się w nie swoje sprawy. Alfred miał swoje życie, i nic mu do tego gdzie chodzi i z czym.

- Czy zrozumiałeś? - zapytał gdy skończył trochę przydługi wykład o rozkładzie jazdy.

- Ee, trochę. Przypomnij mi tylko którym dojadę pod stacje nieopodal mojej pracy. I zrób zdjęcie jego rozkładowi, bo inne mi się raczej nie przydadzą - odparł podając mu telefon z włączonym aparatem i wzruszył ramionami aby ukryć fakt, że podczas przemówienia Alfreda myślami był zupełnie gdzie indziej. Amerykanin westchnął ciężko, i zrobił zdjęcie jednej z wiszących na betonowym bloku plansz.

- Jedziesz  t y m - powiedział gdy wykonał fotografię, i wskazał palcem na stojące na stacji metro - Chyba powinieneś do niego wsiąść, następny do tak dogodnej lokalizacji będzie za dwanaście minut.

Rogówki Arthura rozszerzyły się na widok ostatniej osoby wsiadającej do pociągu. W tym samym momencie usłyszał alarm ozajmujący zamykanie drzwi. Zerwał się więc gwałtownie i pędem pobiegł do wagonu, aby wskoczyć do niego dosłownie w ostatniej chwili. Trwało to trzy sekundy, może mniej, aż sam się sobie dziwił, że za czasów szkolnych, gdy był jeszcze młody, nie umiał z siebie wydobyć takiego refleksu jak tutaj, będąc facetem po trzydziestce.

Stanął przy barierce i wsłuchiwał się w szum śmigającego po szynach pociągu. Przez chwilę uspokajał nierówny oddech, a gdy patrzenie na drzwi mu się znudziło sięgnął do kieszeni spodni w poszukiwaniu zjadacza czasu. Położył dłoń na udzie, ale nic nie wyczuł. W jednej chwili całe jego ciało ogarnęło zimno, a po plecach przebiegł lodowaty dreszcz.

- Do ku**y nędzy! Zostawiłem telefon Alfredowi! - krzyknął niekontrolowanie, czym zaskarbił sobie uwagę wszystkich towarzyszy podróży którzy nie siedzieli na słuchawkach.

- Ty, cwelu, opanuj się może, co? Po**ło cie?! Tutaj dzieci jeżdżą, czy cię pop***ło tak się wyrażać publicznie?! - odkrzyknął umięśniony, łysy mężczyzna, który siedział w towarzystwie dwojga małych dzieci i tlenionej kobiety z gigantycznymi ustami.

Arthur jedynie wytrzeszczył oczy i odwrócił się w przeciwną stronę, chcąc uniknać kontaktu wzrokowego. Cóż, operując polskimi przekleństwami powinien wziąć pod uwagę, że polacy byli jedną z większych mniejszości w Nowym Jorku...

Gdy tylko pociąg zatrzymał się na jego stacji wysiadł z wagonu jak tylko umiał najszybciej, i skierował kroki w stronę wyjścia. Zastanawiał się jak przeżyje dzień bez telefonu, który nieszczęśliwie zostawił w rękach Alfreda. Cóż, co do jego bezpieczeństwa nie miał żadnych obaw, Amerykanin, mimo pewnych dziwactw i zakręcenia, był w jego ocenie godny zaufania. Szczęście w nieszczęściu, przynajmniej znał jego adres.

***
Tego dnia po raz pierwszy nie spóźnił się do pracy, a nawet pojawił się na miejscu z dużym wyprzedzeniem. Na szczęście zdążył przed wkurzajacym Francuzem, dzięki czemu oszczędził sobie jego słabych, i jakże żałosnych podrywów.
Na przerwach nudził się niemiłosiernie, ale przynajmniej dzięki temu zdobył się na nawiązanie rozmowy z Japończykiem. Cóż, kwestia tego jak owe rozmowy przebiegły to zupełnie inna sprawa, ale przynajmniej próbowali!

O siedemnastej Arthur opuścił budynek i udał się w stronę metra. Dopiero tego dnia zaczął wreszcie kojarzyć miasto i drogi którymi miał się poruszać na codzień. Wreszcie elementy zaczęły do siebie pasować, z czego był bardzo zadowolony. Może nareszcie mógłby przestać polegać na pomocy Alfreda, który zapewne miał go za skończonego debila, w końcu kto nie umiałby zapamiętać prostej drogi do pracy? Tylko ktoś niespełna rozumu...

Ku swojemu zaskoczeniu spoglądał na ludzi inaczej niż poprzedniego dnia. Nie znał ich, to fakt, nikogo nie kojarzył. Każdy kogo spotykał miał być jedynie pojedynczą twarzą, którą mijał na ulicy. A jednak coś się zmieniło. Tłum przestał być dla niego czymś jednolitym, teraz zauważał wyjątkowość każdej osoby. Zdał sobie sprawę, że wszyscy bez wyjątku mieli swoje życie, i prawdopodobnie chcieli być zauważeni. Każdy miał rodzinę, cele i marzenia, przeszłości i przyszłość, w tym plany do zrealizowania. Tak, stwierdził jedynie fakty, zastanawiał się tylko skąd go naszło na takie wnioski. Nigdy nie miał duszy filozofa i skłonności do tego typu przemyśleń. A może to dzięki Alfredowi i jego refleksji o gwiazdach? Może zwrócenie uwagi na fakt, że przyćmione światłem gwiazdy, tak jak ludzie w tłumie, są nie zauważalne, a jednak istnieją? A wystarczyło jedynie spojrzeć na to z innej strony, aby dostrzec wartość jednostki...

Wszedł do podziemi i wsiadł do metra. W myślach skarcił siebie za myślenie o takich bezsensownych głupotach, po co to komu, to i tak nic nie zmieni. Myśli jednak nie chciały zaczepić się o inny temat, a teraz skierowały się ku Amerykaninowi.
A co, jeśli wypowiedzianymi wczoraj słowami chciał po prostu zwrócić na siebie uwagę? Może miał zamiar podkreślić, że jest jednym z wielu, a jednak nadal pragnął zostać zauważonym?

- Co brak telefonu robi z człowiekiem... - pomyślał kiwając głową w geście pogardy do samego siebie. Nie powinien się tym zajmować, bo jeszcze dojdzie do wniosków które okażą się bujdą nadinterpretacji.

Opuścił wagon dojeżdżając na swoją stację. Instynktownie zaczął wodzić wzrokiem w poszukiwaniu jedynej bliskiej mu w Nowym Jorku osoby, jednak nie było go tam. Cóż, sam nie wiedział czego oczekiwał... Że będzie stał w tym samym miejscu czekając na niego? Że dziwnym trafem znowu się spotkają? Bujdy i wymysły, przecież Alfred też miał swoje życie i obowiązki, oraz bliskie mu osoby. Nie mógł cały czas szwędać się po mieście.
Ponownie skarcił się za dziwne myśli, sam nie wiedząc na co liczył.

Wrócił do domu i gdy tylko został sam zaczęła mu doskwierać samotność. Cholerna samotność, coś, czego najbardziej w życiu się obawiał. Dziwił się sobie. Nie wiedzieć czemu nigdy nie potrzebował zbyt wiele kontaktu z ludźmi, wręcz przeciwnie - unikał go jak ognia. Uważał tego typu potrzeby za prymitywne i przyziemne, więc dlaczego nagle każde uderzenie wskazówki zegara tak bardzo go męczyło? Co się w nim zmieniło, że z dnia na dzień stał się mięczakiem, którego głupie gwiazdy doprowadziły do smutku i zachwytu za razem?

- Idiota z ciebie, Arthurze, okropny idiota... - pomyślał zapalając papierosa stojąc na balkonie. Zaciągnął się. Gorzki dym wypełnił mu płuca, a mężczyzna wypuścił go powoli. Czuł wzrastające ciśnienie krwi w jego żyłach oraz szybsze bycie serca. Przypomniał sobie uśmiech Alfreda i jego spokojny głos, spojrzenie pełne łagodności i wiary w coś, czego żaden z nich nie mógł dostrzec. Znów powrócił do sceny z tamtego wieczoru, do jego błyszczących, dziecinnych oczu i naiwnego uśmiechu, do tej bezradności, która tak go rozczuliła. Uśmiechnął się lekko i ponownie zaciągnął się dymem. Uśmiech zniknął, gorzkawy posmak pozostał mu w ustach. Skarcił siebie ostrzej niż poprzednio, ponownie wdychając ostry dym. Nic nie rozumiał. Nie chodziło mu już o same gwiazdy i przemyślenia, tylko dlaczego ten denerwujący, łakomy dupek nie chciał zostawić go w spokoju choć na chwilę?
Zgasił papierosa i wrócił do mieszkania. Zdjął garnitur i położył się na łóżku z zamiarem pójścia spać. Cóż, mając tak zawalony umysł nie był zdolny do czegokolwiek innego...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro