#1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

~Za chwilę stacja - Brooklyn. Prosimy zabrać bagaże przed opuszczeniem pociągu ~

Brytyjczyk usłyszał powiadomienie i wstał z miękkiego fotela. Siedzący wokół ludzie zjadali go wzrokiem, walizki zajmowały stanowczo zbyt dużo miejsca, niż inni pasażerowie mogli by przeboleć. Fajnie,  wszyscy go osądzali, a nikt nie miał pojęcia, że dopiero co przyjechał z lotniska, i dwie walizki, teczka i plecak to raczej norma przy przeprowadzkach, zwłaszcza w tak odległe okolice.

Ledwo zdążył opuścić wagon, a pociąg  ruszył. Jeszcze moment a pojechał by dalej, chociaż on sam nie wiedział czy to już jego stacja, czy wyszedł za wcześnie. Zupełnie nie orientował się w jakimkolwiek amerykańskim mieście, a co dopiero tutaj, w Nowym Yorku.

-Dobra, a teraz gdzie? - pomyślał stając pod ścianą aby nie wadzić przemieszczającym się wokół ludziom. Wygrzebał telefon z kieszeni kurtki i wcisnął przycisk. Ekran się podświetlił, a chwilę później pojawiło się na nim powiadomienie o niskim stanie baterii. Mimo wszystko próbował jakoś uruchomić internet, jednak w tym momencie smartfon zgasł.

-No nie... zdrajca. - westchnął gdy telefon odmówił posłuszeństwa i wyłączył się, pozostawiając go samemu sobie. Gdyby nie był wtedy w miejscu publicznym pewnie pozwolił by sobie na niekontrolowany wybuch gniewu, ale w porę się opanował. Brytyjczykowi nie przystoiło takie zachowanie.
Był na siebie zły, i to tak konkretnie. Gdyby tylko zaopatrzył się w genialny gadżet zwany powerbankiem nie doszło by do tego. A miał plan, plan o idealnym przybyciu do Nowego Yorku, złapaniu taksówki i z klasą pojawieniu się w swoim nowiutkim apartamencie. Ta idealna fryzura, garnitur, perfekcyjnie zawiązany krawat... Wszystko poszło w niepamięć. Powinien wszystkiego dopilnować, aby nic nie mogło się zepsuć, a tu proszę, zdradził go najbliższy i najbardziej zaufany towarzysz.

Był w kropce, krótko powiedziawszy. Stał jak palant na stacji metra, i gapił się w bliżej nieokreślone miejsce, niczym zagubiony szczeniaczek. Tłumy ludzi mijały go obojętnie, każdy spieszył się wpatrzony w telefon. Jeszcze kilka dni temu on w ten sam sposób przemieszczał się po ulicach Londynu, nie zauważając jak wiele mógł przez to przegapić. Czy właśnie tak się czuła kompletnie zagubiona osoba? Ile takich ludzi minął obojętnie w całym swoim życiu? Ilu nie zauważył, a potrzebowali jego pomocy?
Nie znał tu absolutnie nikogo, w dodatku nie posiadał map google, ani nawet od biedy tych papierowych. Nie uśmiechało mu się krążenie w te i wewte w poszukiwaniu porządanego adresu...

-Hey dude, pomóc ci w czymś? Wyglądasz na zagubionego. - usłyszał męski głos i odwrócił się w jego stronę. Stał obok niego wysoki, młody mężczyzna, o błękitnych oczach i jasnych włosach. Nie wyglądał na zbyt zamożnego, miał na sobie proste, widocznie wysłużone ubranie, okulary z ciemnymi oprawkami, a na plecach czarny pokrowiec, prawdopodobnie gitary.

-Ekhm, poradzę sobie. - odparł brytyjczyk i ugryzł się w język. Szybko zdał sobie sprawę, że właśnie zaprzepaścił jedyną szansę na dowiedzenie się czegoś o swoim położeniu (lub w jak głębokiej był dupie). Duma nie pozwalała mu zapytać o drogę, zwłaszcza, gdy to ktoś proponował mu pomoc, a nie on sam się jej domagał. Ujma na honorze, jakby to nie było całkowicie normalne, że obcy nie umie się odnaleźć w nowym miejscu...

-Ah, rozumiem. W takim razie miłego dnia. - Amerykanin wzruszył ramionami i odwrócił się z zamiarem udania się w przeciwnym kierunku.

-Czekaj! - Arthur kurczowo złapał chłopaka za ramię. Desperacja wzięła górę, bezradność w obecnej sytuacji doprowadziła do działania, na które normalnie nigdy by sobie nie pozwolił.  -J-Ja... potrzebuje pomocy. - dodał przez zaciśnięte zęby, jakby nie umiało mu to przejść przez gardło.

-Dude, zdecyduj się. - odparł chłopak i odwrócił głowę w stronę Brytyjczyka. -To chcesz tej pomocy czy nie?

-T-Tak jakby... - puścił ramię nieznajomego i przewrócił oczami. Zażenowanie jakie nim zawładnęło nie pozwoliło na nic więcej.

-No dobra, to powiedz jak mogę ci pomóc. - powiedział Amerykanin i uśmiechnął się lekko, co w pewnym stopniu rozładowało napięcie. -Widzę, że musisz być zza granicy. - dodał patrząc na walizki.

-To aż tak oczywiste? - jęknął Brytyjczyk i westchnął ciężko. -Aż tak to po mnie widać?

-Cóż, ta ilość bagażu mówi sama za siebie. Poza tym kręcisz się tutaj jak smród po gaciach, o twoim akcencie nawet nie wspomnę. Na kilometr widać że raczej nie należysz do miejscowych. - zaśmiał się chłopak i poklepał Arthura po plecach.

-Cham. Żeby tak się odnosić do zupełnie obcej osoby. Od razu widać, że to niska klasa społeczna. - pomyślał lekko rozgniewany i wyjął z kieszeni dokładny adres na który miał przyjść, a następnie podał ją wyższemu blondynowi.

-Ah, więc tutaj chcesz się udać? - powiedział gdy tylko zapoznał się z treścią kartki. -To bardzo droga dzielnica. Wybierasz się w odwiedziny do przyjaciół?

-Nie, będę tam mieszkał. - odparł z niekrytą dumą. Niech wie z kim ma doczynienia!

- Hm, to kawałek stąd, ale mogę cię zaprowadzić. - oznajmił po namyśle, a gdy tylko to powiedział na twarzy Brytyjczyka pojawił się lekki uśmiech. Nareszcie, w końcu będzie mógł dotrzeć na miejsce bez obawy że w między czasie pomyli się dwadzieścia razy i przynajmniej trzy minie właściwy adres.

-B-Byłbym wdzięczny. - wydukał tylko i chwycił bagaże. -Oczywiście odwdzięczę się za pomoc. - dodał już trochę pewniej.

-No mam nadzieję, jestem drogi, wykosztujesz się. - Amerykanin zaśmiał się i chwycił jedną z walizek Arthura, co niezwykle go zdziwiło.

Brytyjczyk nie krył szoku, a może chciał ale nie umiał. Zachowanie blondyna wywołało u niego mieszane uczucia, czy aby napewno nieznajomy nie ma co do niego złych intencji. Gdy tylko winowajca zdał sobie sprawę, że gest nie spotkał się z aprobatą jedynie wybuchnął śmiechem.

-Dude, no przecież ci nie zabiorę. Tak głupio żebyś ty szedł obładowany jak ruski czołg, a ja z pustymi rękami. - odparł z uśmiechem na ustach. -Wiem że Ameryka to nie wasza dżentelmeńska Brytania, ale nie musisz się tak wszystkiego obawiać.

-Aha, czyli chciał być miły. - pomyślał Arthur gdy wychodzili z metra. Cóż, nic nie wiedział o mentalności ludzi zza granicy, ale przysłowiowa gościnność raczej pasowała mu do Słowian, do których Nowy Świat ewidentnie nie należał. Nigdy nie spodziewał by się takiego zachowania, przecież nie prosił go o to, ani na nic się nie skarżył. Dziwne, w Anglii to by raczej nie przeszło. No, ale skoro lubi dźwigać, niech dźwiga.

Wyszli na ulice, gdzie od razu wpadli w ogromny tłum ludzi. O dziwo, język angielski wcale wśród nich nie dominował, Arthur miał nawet wątpliwości, czy aby na pewno znajdował się w Stanach Zjednoczonych. Już na pierwszych kilkudziesięciu metrach usłyszał kilka niezrozumiałych dla niego języków, od tych którymi posługiwali się jego współpracownicy z Brytyjskiego biura, po zupełnie nieznane, prawdopodobnie z dalekiej Azji. A to podobno w Anglii jest różnorodnie...
Nieznajomy najwyraźniej zauważył szok mężczyzny, który z zaciekawieniem przyglądał się nie tyle samemu miastu, jak i mijanym ludziom.

-Na tutejszych ulicach można usłyszeć kilkaset języków. To pomieszanie wszystkich możliwych ras, dialektów, kultur i religii. Dlatego Ameryka to tak wspaniałe miejsce, kraj równości i różnorodności. - powiedział idąc przed siebie. -A tak w ogóle, jak się nazywasz? - zapytał po chwili.

Ahh, faktycznie, jeszcze się sobie nie przedstawili! Ugh, zapomniał o tak fundamentalnej części Europejskiej kultury! Jak mógł mianować się dżentelmenem, skoro nawet nie zdradził swojego imienia! - katował się Arthur przez chwilę, jednak szybko przeszedł do naprawy niedopatrzenia.

-Zupełnie wyleciało mi to z głowy, Arthur Kirkland. Miło mi cię poznać. - powiedział patrząc na niego pytająco. Podał by mu dłoń gdyby nie miał zajętych rąk, ale uznał, że amerykanin domyśli się dlaczego nie dopełnił tak ważnej rzeczy związanej z nawiązywaniem znajomości.

-Alfred Jones, mi również miło poznać. - odparł uśmiechnięty. -Jeszcze nie spotkałem tutaj Brytyjczyka. Zdarzali się Rosjanie, Hiszpanie, Polacy, Rumuni, a jednak ciężko tu o Anglików.

-Może akurat ty jeszcze na żadnego nie natrafiłeś. - mruknął złośliwie i zawiesił wzrok na pokrowcu na plecach chłopaka. Czyżby był w drodze na jakiś koncert? A może uczęszczał do szkoły muzycznej? - Umiesz grać na instrumencie? - zapytał znienacka, gdyż uznał, że trzeba było wymyślić inny temat do rozmowy, gdyż tamtego jakoś nie widział sensu ciągnąć.

-A i owszem. Nie jestem najlepszy, ale coś tam umiem. - powiedział uśmiechnąłwszy się. -Głównie gram dla rozrywki, a aktualnie również w ten sposób dorabiam.

-Czyli pewnie gra na weselach albo stoi na ulicy i czeka na "co łaska". - pomyślał Arthur uważnie mu się przyglądając, dzięki czemu względnie wykluczył pierwszą opcję.

Ani się obejrzeli, a już stali pod wysokim budynkiem w samym centrum Brooklenu. Wyglądał bardziej jak luksusowy hotel dla milionerów, aniżeli budynek, w którym miał zamieszkać zwykły Brytyjski pracownik korpo. Do wejścia do holu dzieliły go tylko szerokie schody i przeszklone drzwi.

-Już jesteśmy. - powiedział Alfred i postawił walizkę Arthura na chodniku. - Mam nadzieję, że już sobie poradzisz.

-Pff, za kogo ty mnie masz? Dał bym radę i bez ciebie... - mruknął urażony komentarzem chłopaka i uśmiechnął się lekko. -Dziękuję za pomoc. Gdyby nie ty nadal krążył bym po stacji metra.

-Nie ma za co. W takim razie do następnego, mam nadzieję że jeszcze się spotkamy. - odparł wesoło i skierował w stronę z której przyszli.

Zaraz, wspominał że jest drogi, w takim razie dlaczego nie upomniał się o zapłatę? Czyżby zapomniał? Cóż, jako dżentelmen powinien oddać mu należność, w końcu poświęcił mu swój czas i uwagę.

-Zaczekaj! - powiedział głośno, a Alfred gwałtownie przystanął. Odwrócił się do Arthura z niezrozumieniem wypisanym na twarzy.

-Hm? Coś nie tak?

-A pieniądze? - Anglik wyciągnął z kieszeni kilka funtów. -Wybacz, nie zdążyłem zajść do kantoru...

-Niczego od ciebie nie przyjmę, żartowałem z tą opłatą. - Alfred roześmiał się i popatrzył na chłopaka wesoło. - Kiedyś jakoś mi się zrewanżujesz.

-Ale jak się znajdziemy? - Arthur nie krył zdziwienia zachowaniem chłopaka.

-Spokojnie. Coś czuje, że jeszcze nie raz nasze drogi się zejdą. - to powiedziawszy poszedł w stronę stacji metra.

Anglik wzruszył ramionami. Postawa Alfreda wydawała mu się przynajmniej dziwna, bo kto nie chciał by pieniędzy za poświęcenie swojego czasu, i w dodatku targanie walizki obcej osoby. Jednak nie mógł nic na to poradzić, nie będzie go do niczego zmuszał, jak nie chce to nie.

Bez zastanowienia zameldował się i odebrał klucze do swojego nowego mieszkania. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że zaczynał zupełnie nowe życie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro