#2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

-Ughh, gdzie ja do cholery jestem?! - myślał stojąc po środku chodnika i rozglądając się. Ludzie mijali go z aż rozbrajającą obojętnością, z punktu widzenia osoby trzeciej wydawał by się mniej widoczny niż powietrze.
Tego także dnia zdał sobie sprawę, że czasami jak bardzo by się nie starał, życie i tak da mu z liścia w twarz, jeśli tego zechce. A tak bardzo się starał... Olśniony przebłyskiem geniuszu wyciągnął lekcję z wydarzeń z Londynu, i nie wiązał krawata, tym razem menda go nie przechytrzy!
Wyszedł z mieszkania z dużym wyprzedzeniem, aby nie spóźnić się już pierwszego dnia. Marzył, aby dobrze się zaprezentować i udowodnić wszystkim, że nie dostał awansu z przypadku czy "po znajomości". Napotkał jednak pewien problem, a mianowicie:

-Gdzie ja do cholery jestem!!! - powtórzył z zaciśniętymi zębami i powoli westchnął ciężko. Ahh, smog, coś pięknego, czuł jak mieszanina pyłów i gazów rozchodzi się po całym jego ciele, fantastyczne uczucie. Cóż było powodem owej nie przyjemnej sytuacji? Google wyznaczył mu trasę poprzez to cholerne, nieszczęsne metro. Nie, żeby nie wiedział jak owy wynalazek działał, skądże, po prostu stacje były mu zupełnie obce, a doprosić się o normalny rozkład nie miał kogo. Był w końcu także aspołecznym introwertykiem, gdzie odezwanie się do drugiego człowieka należało do sporego wydarzenia, jak wynalezienie pisma czy odkrycie nowego kontynentu.

Tak więc stał jak kołek wokół mijających go tłumów ludzi, i kompletnie nie wiedział w którą stronę się udać. Wygrażał w myślach sobie i byłemu szefowi. Znalazł sobie pracownika do Nowego Yorku! Akurat jego! Jakby nie mógł wziąć kogo innego, najlepiej z Amerykańskimi korzeniami lub znajomościami! Ale nie, oczywiście, wziął Artura, który nie dość, że nie miał w Ameryce żadnej rodziny, to w dodatku zerową orientacje w terenie! Ah, cholerny!

Chcąc nie chcąc kupił bilet i udał się na stacje metra, gdzie dumał nad kierunkiem jazdy. Wszystkie nazwy były mu zupełnie obce, musiał zdać się na logikę lub przeczucie.
Aż rozejrzał się, czy w pobliżu nie stał ktoś pokroju poznanego wczoraj Alfreda, jednak wszyscy byli zbyt zabiegani. Nie dojrzał ani jednej osoby chętniej do udzielenia pomocy.

***
-Nosz k***wa, znowu! - klął pod nosem, gdy biegł do nowej pracy. A wszystko miało być tak idealne... Tak, jak zaplanował, wyszedł z dużym wyprzedzeniem, nie wiązał krawatu, ogarnął się w mieszkaniu, ależ oczywiście, coś się musiała ponownie zepsuć.
I tak, tradycyjnie, biegł do miejsca zatrudnienia w zniszczonej fryzurze i pogniecionej marynarce.

-Widać, jak bardzo bym się nie starał, i tak musze się spóźnić! - myślał mijając przypadkowych przechodniów.
Ah, jakże Nowy York przypominał mu ukochany i dobrze znany Londyn. I tu i tu biegał slalomem, by nie spóźnić się do pracy. W Londynie także mógł wyjść wcześniej, a nie zawsze coś to dawało. Gdziekolwiek by się nie znalazł, trucht (czasami sprint) przez główne ulice i pasy wydawał mu się przeznaczony. A może powinien zacząć hobbystycznie biegać? Niee, poranna mordęga zupełnie mu wystarczała, nie miał zamiaru więcej się torturować, jeszcze nie został masochistą.

Stanął wreszcie przed ogromnym gmachem. Odruchowo sprawdził czy aby na pewno znajdował się na miejscu, adres zapisany na kartce wskazywał, że się nie pomylił.
Pewny siebie wszedł do środka i udał się na wskazane piętro.

-Normalnie drugi Londyn, tutaj też Multi-kulti. - pomyślał patrząc na osoby zgromadzone na piętrze. Ponownie, tak jak na ulicy, spotkał tam reprezentantów wszystkich możliwych ras i kolorów skóry. Przez chwilę czuł nawet, jakby wcale nie opuścił Wielkiej Brytanii, a po prostu udał się do innego oddziału firmy.

-*Bonjour Monsieur, comment ça va? - jak spod ziemi przed Arthuren pojawił się blondyn z kilkudniowym zarostem i błękitnymi oczami. Miał wyraźny, aż drażniący francuski akcent, Brytyjczyk już w pierwszej chwili zapałał do niego żądzą mordu. Po prostu wiedział, że się nie polubią.

-**Comment tu t'appelle? - zapytał, gdy Artur zmierzył go morderczym spojrzeniem. Jak na ironię znał podstawy francuskiego, ale nie miał zamiaru iść nieznajomemu na rękę, co to to nie! Jest w kraju anglojęzycznym, więc niech mówi po angielsku, przynajmniej zwracając się do jednego z pracowników.

-Suck my dick. - odparł niższy blondyn chłodno i poszedł przed siebie, agresywnie trącając Francuza ramieniem.

-Och, z przyjemnością! - zawołał wodząc wzrokiem za Anglikiem. -Wiesz, powiem ci pewien malutki sekrecik. - dodał gdy Brytyjczyk go minął. Odwrócił się i nachylił nad jego uchem. -***Tu es beau. - wyszeptał, aż Arthurem wstrząsnął nagły dreszcz. Oj, już wtedy wiedział, że za nic w świecie się nie dogadają.

-Tak? Za to ty masz ryj jakbyś za dzieciaka twarzą o asfalt szorował. Nie wypadłeś mamusi ze spacerówki? Hm? - fuknął wściekły i udał się w stronę gabinetu z numerem 186, który to w tamtej chwili wreszcie namierzył. Upewnił się, czy aby na pewno tam go umieścili, spalił by się ze wstydu, gdyby wiadomość okazała się pomyłką.

-Jeszcze się spotkamy, mon ami. Szybciej niż myślisz~ - krzyknął na odchodne z tak mocnym akcentem, że Brytyjczyka aż zemdliło. Stanowczo wolał by nigdy więcej nie spotkać Francuza na swej drodze.

Stresował się, i to dość mocno. A jeśli go nie polubią? Zostanie wyrzutkiem? Każdą przerwę będzie spędzał sam? Znaczy, nie, żeby mu to jakoś wybitnie nie pasowało, ale jednak wolał mieć jakiekolwiek towarzystwo, chociażby do grupowego projektu.
Zapukał do drzwi i usłyszawszy odzew wszedł do środka. W gabinecie znajdowały się trzy biurka z laptopami, niszczarka, szafka z segregatorami i artykułami biurowymi oraz kilka mniejszych pierdół. Inaczej standardowe wyposażenie biura.
Dwa z trzech stanowisk były puste, tylko jedno z nich zajmował krępy pracownik o czarnych włosach, który zauważywszy gościa wstał i lekko się uśmiechnął.

-Czy nazywa się pan Arthur Kirkland? - zapytał cicho.

-Tak, to ja. Dobrze trafiłem? - odparł czując się trochę niezręcznie, bowiem pracownik podszedł do niego i zamiast podać rękę skłonił się nisko.

-Kiku Honda. Miło mi poznać, liczę na owocną współpracę. - powiedział głośno, akcentując dwa ostatnie słowa.

-P-Pana też miło poznać. - mruknął i odwrócił wzrok. Serio byli tu sami wariaci? Przypomniał mu się dziwny Francuz sprzed chwili, co wywołało powrót zimnych dreszczy. Ah, czemu jeden go podrywa, a drugi mu się kłania?!

-Jeśli można, chciałbym mówić Panu po nazwisku, oczywiście jeśli to nie problem. - dodał czarnowłosy gdy ponownie się wyprostował.

-Tak, nie ma sprawy, niech będzie... - odparł od niechcenia. Czemu do cholery po nazwisku?! Kultura i tak dalej, ale do diaska, nie znajdował się w Japonii! I co, ma do niego wołać Honda? Jak samochód?! Dlaczego nie po imieniu?!

-Kirkland-san, to stanowisko zostało przydzielone dla ciebie. - wskazał na biurko stojące pod oknem. -Niestety wyboru nie ma, tamto zajmuję ja, a to Francis. - dodał wskazując kolejno na oba biurka.

Ah, faktycznie, był jeszcze ktoś. No, może ta druga osoba będzie normalna, i znała chociaż trochę kulturę Europejską. Francis? Może będzie w porządku, ciekawe kiedy przyjdzie... - pomyślał, gdy do pomieszczenia wszedł (już mu dobrze znany) blondyn z zarostem. W rękach trzymał papierową torbę z logiem z kawiarenki znajdującej się na parterze wieżowca.

-Kiku, kupiłem pączki tak jak pro-... - zaczął, i urwał w momencie zauważenia Kirklanda. Ich spojrzenia się skrzyżowały, i bynajmniej nie w pozytywnym kontekście. Na ustach Francuza od razu pojawił się grymas pełen satysfakcji.
-****Ah, Monsieur asphalte! Comment ça va? - zawołał donośnie i uśmiechnął się złośliwie, jakby czerpał przyjemność z zaistniałej sytuacji.

-Kirkland-san, poznałeś już Francisa-kun? - zapytał Japończyk ciekawsko i popatrzył na nowego pracownika swoimi ciemnymi oczami.

-Tak, już się poznaliśmy... - Anglik miał ochotę zapaść się pod ziemię, lub chociaż uciec gdzie pieprz rośnie (albo i dalej). Westchnął ciężko.

-Czemu ja przyjąłem te posadę?! To jakiś dom wariatów?! Ja - Brytyjski dżentelmen, mam pracować ze zboczonym Francuzem i Japończykiem o nazwisku samochodu, do którego nie mogę mówić po imieniu? A może mógłbym jeszcze wrócić do Londynu? - myślał zrozpaczony. Nie spodziewał się takiego obrotu spraw, w ogóle nie myślał, że przeprowadzka mogłaby sprawić tyle problemów. Już wolałaby pracować za swoją starą pensję i biegać codziennie na autobus, męczyć się z krawatem, prasować garnitur i starannie układać fryzurę. Tam przynajmniej chaos nie doprowadzał go do zawrotów głowy.

-Honda, mam z nim pracować? - z niesmakiem wskazał na Francuza palcem i spojrzał w jego stronę z ukosa. To musiała być jakaś pomyłka...

-Excuse-moi! Jestem pracownikiem jak każdy! Czemu mnie piętnujesz? Rani mnie to. - wtrącił udając obrażonego, na co nie nabrał żadnego z mężczyzn.

-Tak, Kirkland-san. Nasze piętro to wydział firmy, w której pracują reprezentanci oddziałów z różnych krajów. Dlatego jesteśmy wszyscy razem. - powiedział ze stoickim spokojem.

-Nie no ja oszaleje... - westchnął milcząc. Powoli policzył do dziesięciu. Już dobra, jak mus to mus, jakoś wytrzyma, czego się nie robi dla pieniędzy. Z resztą w każdej chwili mógł zgłosić wypowiedzenie, odetchnął z ulgą. Gdy tak o tym pomyślał wszystko wydało się łatwiejsze.

~~~~~~
*Dzień dobry, jak się pan miewa?
** Jak się nazywasz?
*** Jesteś piękny
****Ah, Pan Asfalt!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro