#5

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Alfred?

- Nom?

- Czy możesz mi coś wyjaśnić?

- Hm? A co takiego?

- No nie wiem. - Brytyjczyk udał zamyślonego. - Może... Jakim cudem mówiąc "najlepszy lokal w okolicy" miałeś na myśli to?! - powiedział zdenerwowany i wskazał dłonią na kolorowy szyld znanego w Ameryce fast fooda.

- Nie rozumiem o co ci chodzi. - wzruszył ramionami i otworzywszy drzwi wszedł do restauracji. - W Wendy's jedzenie jest o wiele lepsze niż w Mc - dodał uśmiechając się szeroko.

Arthur myślał, że wyjdzie z siebie. Jakim cudem się na to zgodził?! Co nim do cholery kierowało?! Ostatnimi siłami trzymał emocje na wodzy i wypatrywał wolnego stolika. Miał ochotę za to zamordować Alfreda, ale usilnie opanowywał rzucanie we wszystkich wokół nienawistnym spojrzeniem. Czuł się jak pacan wokół ubranych "luźno" ludzi, podczas gdy on odstawił się jak ceremonię u Brytyjskiej królowej. Tymczasem ten idiota zabrał go do Mc! Znaczy, Wendy's, ale w sumie co za różnica...

- Artie, co ci zamówić? - zapytał chłopak, który stał właśnie przy elektronicznej tablicy do składania zamówień. Starszy przewrócił oczami i wciągnął w nozdrza zapach przypalonego tłuszczu oraz słabej jakości mięsa. Chyba już naprawdę wolał wydać fortunę w jakimś porządnym miejscu niż tutaj, no ale co mógł poradzić, zgodził się, aby to Alfred wybrał, więc musiał to jakoś przeboleć.

- Zamów mi cokolwiek, nie jestem głodny. - odparł od niechcenia i stanął obok niego, nawet nie patrząc co zamawia. Gdy na ekranie wyświetliła się kwota do zapłaty nawet nie zwrócił na nią uwagi, z automatu zapłacił kartą i usiadł przy stoliku.

Przechodzący po restauracji ludzie zerkali na niego to zdziwieni, to rozbawieni. Gdy tak gapił się w telefon (jednocześnie czujac na sobie ich palący wzrok) przyszło mu do głowy pewne ciekawe porównanie. Na ich tle wyglądał jak poważny biznesmen któremu ktoś zajumał portfel razem z kluczami do auta i mieszkania, więc czekając na przyjazd mamusi wygrzebał końcówkę drobnych z dziurawej kieszeni i poszedł do jedynego lokalu, w którym na cokolwiek było go stać w obecnej sytuacji.
Tak, dokładnie w ten sposób to wyglądało.

Po chwili zauważył idącego w jego stronę Alfreda, z tacą po brzegi wypełnioną jedzeniem. Zszokowany wytrzeszczył oczy nie mogąc wydusić ani słowa, podczas gdy Amerykanin położył tacę na stoliku i... wrócił się do okienka gdzie wydawano zamówienia. Arthur milcząc wpatrywał się w powracającego do niego chłopaka, który położył mu przed nosem podobną porcje jedzenia.

- Nie wiedziałem co lubisz, więc wziąłem wszystkiego po sztuce - powiedział wesoło i usiadł na miękkiej sofie, aby już za chwilę zabrać się do konsumpcji.
Tymczasem Brytyjczyk wpatrywał się nieruchomo w istną górę fast foodów, która leżała tuż przed jego nosem. Gdzieś tam z tyłu próbował oszacować ile jego dziennych wynagrodzeń wydał Alfred, jednak w tej chwili nie to męczyło go najbardziej. Blady jak ściana obserwował, jak Amerykanin pochłania burgera za burgerem popijając wszystko słodkimi napojami i przegryzając garściami frytek.

Zrobiło mu się niedobrze, ale nie okazał tego. Cóż, jakby to określić, Alfred musiał mieć pojemny żołądek, skoro zjedzenie czterech porcji XXL nuggetsów, siedmiu hamburgerów różnych rodzajów i rozmiarów, lodów, frytek i wielu innych "potraw" nie zrobiło na nim najmniejszego wrażenia. Brytyjczyk tymczasem najbardziej w świecie marzył o filiżance czarnej herbaty z mlekiem.

Zapach unoszący się wokoło coraz mocniej w niego uderzał, czuł jakby miał się zaraz udusić. Ludzie siedzący wokół zdawali się tego nie odczuwać, jakby zapach starego oleju był czymś tak zwykłym i naturalnym niczym morska bryza. Obserwował jedzącego Alfreda, który w zadziwiająco szybkim tempie rozprawiał się z porcją zalecaną dla dużej klasy dzieci z podstawówki. Nie rozumiał gdzie on to wszystko mieścił, ale taki obrót spraw był mu nawet na rękę, im szybciej skończą, tym szybkie stąd wyjdą.

Ostatecznie zmusił się do zjedzenia burgera, jednak nie był w stanie przełknąć nic więcej. Jak na niego i tak wiele dokonał. Alfred skończył za niego, a potem spokojnie wyszli z restauracji.

- Raaany, bycie na diecie jest cholernie uciążliwe - mruknął Alfred boleśnie, na co Anglik spojrzał na niego niedowierzając.

- Nie skomentuje tego, gdyż aby opisać cisnącą mi się na ustach opinię musiałbym użyć wyrazów niecenzuralnych, a czego wolałbym uniknąć - odparł wywracając oczami, przy okazji próbując zorientować się gdzie Amerykanin go prowadził. Nie miał pojęcia gdzie właśnie szli, co odrobinę go zaniepokoiło. A może była to droga do domu? Cóż, orientacja w terenie nigdy nie była jego mocną stroną, mógł się jedynie zdać na dobrą wolę kolegi.

- Dude, jesteś zbyt porządnicki, uwierz mi. Czemu nawet na wyjściu chodzisz sztywny jak z kijem w dupie? Rozumiem, kultura twojego kraju różni się od mojej, ale czy u krańcu życia będziesz zadowolony z bycia wiecznym próchnem? Nie uważasz, że czasami trzeba się wyluzować, odpuścić trochę? - zasugerował łagodnie i wlepił wzrok w niebo, na którym nie można było dojrzeć ani jednej gwiazdy, cóż, uroki życia w wielkim mieście. Mimo tego patrzył na nie jak zaczarowany, co nakłoniło Arthura do zrobienia tego samego.
- Heh, więc ty też... - dodał wesoło, lecz z pewną nutą melancholii, którą Brytyjczyk zauważył dopiero po chwili. Zdziwiony spojrzał na chłopaka, który uśmiechał się lekko nie odwracając wzroku od ciemnego nieba.

- Co masz na myśli? - zapytał obojętnie, na co Amerykanin nic nie odpowiedział. Skierował wzrok na Anglika, po czym objął go ramieniem, i wskazał dłonią drugiej ręki bliżej nieokreślony punkt na niebie. - Widzisz te gwiazdę?

Arthur skrzywił się, i pokręcił głową w geście zaprzeczenia, na co Alfred odwrócił się odrobinę i wskazał punkt w zupełnie innym miejscu

- A tutaj? Widzisz coś poza ciemnością?

Brytyjczyk ponownie zaprzeczył. Nie rozumiał co Amerykanin chciał ugrać, jego zachowanie wydawało mu się skrajnie dziwne i bezsensowne. Jednak mimo skonfundowania coś nie pozwalamu mu w to nie brnąć, mimo zdezorientowania chciał iść w to dalej, aby wreszcie zrozumieć myśli Alfreda.

- A więc nie rozumiesz, co mam na myśli - odparł lekko uśmiechnięty i wypuścił Anglika z uścisku. Odszedł kilka kroków i zaczął po kolei wskazywać następne punkty na czarnym niebie.

- Żaden z nas nie może tu zauważyć ani jednej gwiazdy, światło miasta je przyćmiło. Jednak one tam są, my to wiemy, a jednak ich nie widzimy. To smutne, nie sądzisz? Zostały zapomniane, są niezauważane, ale czy nie tęsknią za podziwianiem ich? Kto w tym mieście spojrzy w niebo i się uśmiechnie? Nikt, bo pozostają niewidoczne... - śnił rozważania ściszonym głosem, i z podziwem oglądał niebo. Arthur skrzywił się nieznacznie, nigdy nie myślałby, że ktoś taki jak Alfred może posiadać artystyczną duszę filozofa. Z wahaniem dołączył do niego i wlepił wzrok w ciemne niebo. Przypomniały mu się wakacje u babci, które spędził za miastem wiele lat temu będąc jeszcze w podstawówce. Leżał wtedy na trawie ze swoimi braćmi i oglądał gwiazdy, których ilość istnie zapierała dech w piersiach. Obserwował je z fascynacją, aż koniec końców zasnął późno w nocy. Oczywiście zapłacił za ten lekkomyślny uczynek tygodniowym przeziębieniem, ale niczego nie żałował. Przez wiele miesięcy wspominał niepowtarzalny widok tej nocy.

- Alfred - zagadnął Arthur cicho, czym wyrwał chłopaka z transu. Ten odwrócił się w jego stronę i uśmiechnął lekko w wyrazie niezręczności.

- Wybacz, dałem się ponieść emocjom. To pewnie przez ten wypad do Wendy's - odparł śmiejąc się pod nosem.

- Może i tutaj nie widać gwiazd, chociaż są i świecą nad nami. Przyćmiono je, to fakt, ale ja zabiorę cię do miejsca, gdzie zobaczysz ich setki, może nawet tysiące. Co ty na to? - zagadnął szarmanckim tonem i poklepał Amerykanina po plecach, na co ten odwrócił głowę lekko się rumieniąc.

W jednej chwili cała luźna atmosfera poszła w niepamięć. Zdawszy sobie sprawę z tego co właśnie się wydarzyło na ich obu spadł ciężar niezręczności. Arthur jak oparzony oderwał dłoń z pleców chłopaka i spłonił rumieńcem. Odwrócili się od siebie i wlepili wzrok w chodnik.

- I D I O T A - Arthur powtarzał w myśli to jedno słowo, które w tamtym momencie opisywało go najlepiej na świecie. Nie mógł uwierzyć w to, co przed chwilą powiedział. Patrzył na wszystko wokół poza Alfredem, świdrował wzrokiem po całej ulicy usilnie próbując znaleźć punkt do dłuższej obserwacji, co uczynił także Amerykanin.
- Taka deklaracja wobec obcego faceta, ughh! Coś ty sobie myślał?! Głupek! Głupek!!! - powtarzał w myślach aby nie wyjść na wariata.

Po chwili poczuł na sobie wzrok Alfreda, jednak nie zamierzał na niego spojrzeć. Niezręczności jaką wtedy czuł przewyższyła chęć nawiązania kontaktu wzrokowego, nie był w stanie nawet drgnąć. Ah, co on sobie myślał?!

- Em, to ten... - Amerykanin mruknął nieśmiało i spojrzał na Anglika z ukosa - Mam nadzieję, że nie zapomnisz o tej deklaracji, bo jestem pamiętliwy.

Arthur zerknął na wyższego blondyna jednak zdecydował się nie patrzeć mu w oczy, chyba spaliłby się ze wstydu. Zauważył na jego policzkach lekkie rumieńce, jednak nie był pewny czy nie był to tylko blask ulicznej lampy.
Skofundowany skinął głową w geście aprobaty.

Zrobiło się trochę mniej niezręcznie, obaj powoli powracali do dawnych siebie. Po dłuższym unikaniu wzroku Amerykanina Arthur ponownie spojrzał w niebo. Wcześniej nie odczuwał potrzeby gapienia się w nie, w nocy wolał spać lub kończyć komputerową robotę z którą nie wyrobił się w biurze. Nie zauważał w nim nic niezwykłego, w końcu mógł kupić sobie do pokoju taką fototapetę, i to o wiele ładniejszą.
Teraz patrzył na nie inaczej, od kilku minut zdawało mu się wyjątkowe, rzekłby nawet, piękne, jakby przez całe wcześniejsze, dorosłe życie, skrywało przed nim drugie, niepoznane oblicze. Czy za sprawą podejścia Alfreda, czy własnych refleksji w tym temacie, od tamtego wieczora zaczął doceniać piękno chwili, i zdał sobie sprawę jak wiele uroków dnia codziennego tracił do tej pory.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro