Rozdział 25

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Święta zawsze mają do siebie to, że wiążą się ze stresem. Pod całą tą otoczką radości i pozostałego... tego czegoś, kryją się dramaty. No bo skąd mamy wiedzieć czy wszystko pójdzie zgodnie z naszym planem? Co komu kupić na prezent? Ile dań zrobić? Czy sprosić do siebie całą rodzinę czy tylko kilka osób? A co jak tamta połowa się za to obrazi? A co jak prezent się nie spodoba? Jak ubrać choinkę? Lepsze złote bombki czy srebrne? A może zielone? Albo niebieskie? Czy ciotka znowu zrobi dramę i na kilka tygodni skłóci ze sobą rodzinę? A co jak wujek znowu się upije? Albo małe dzieci jakimś cudem przewrócą choinkę?

Vix naprawdę się cieszyła, że chociaż o niektóre z tych rzeczy nie musiała się martwić. Współczuła ludziom, którzy mają wielkie rodziny i takie problemy. (dop. aut. Dziękuję, tak to prawda. To katastrofa.)

Zima zaczęła się już na całego. Udało się jej kupić już prawie wszystkie prezenty, a śnieg leżał chyba wszędzie. W jedną z sobót wybrali się z bliźniakami do Hogsmade i jak zawsze skończyło się na bitwie śnieżkami. A to, że akurat napatoczył się na nich , Quirrell to już nie była ich wina. Korzystając z okazji, urządzili sobie polowanie na jego turban. Ostatecznie wygrał Fred, rzucając śnieżką centralnie w tył głowy i nawet ujemne punkty od McGonagall nie zniszczyły im tego pięknego momentu.

Hagrid już kilka dni wcześniej przyniósł do zamku wielką choinkę, która po ozdobieniu wyglądała przepięknie. Cudowny efekt dopełniały świąteczne ozdoby praktycznie na każdym kroku. Dziewczyna postanowiła, że za rok zostaje tu na święta choćby nie wiem co.

Z samego rana zerwała się z łóżka, bo pociąg do domów mieli o ósmej rano.

Co za wariat wymyśla takie godziny? Zastanawiała się, walcząc ze sobą, by nie położyć się z powrotem.

W głębi serca trochę współczuła bratu, który musiał wstać jeszcze przed świtem, bo nie spakował się wcześniej, w przeciwieństwie do niej. No cóż, ktoś cierpieć musi.

Dlaczego jak się wyjdzie spod pierzyny, to jest tak zimno? Myślała, przy okazji szybko zarzucając na siebie ciepłą bluzę i dresy.

Kufer razem ze wszystkimi rzeczami stał już pod ścianą gotowy do drogi. Niektóre rzeczy zostawiała, no bo po co je brać ze sobą, skoro za dwa tygodnie znowu tu będzie? Szybko związała włosy w luźnego koka i zeszła na śniadanie.

Przy stole siedział Harry z Ronem i grali w szachy. Po chwili wahania podeszła do nich.

- Harry, nie wracasz na święta do domu?- zapytała dosiadając się do nich i biorąc do ręki tosty, by przed wyjazdem jeszcze coś zjeść.

- Nie.

- Dlaczego mi nie powiedziałeś? Przecież mógłbyś jechać do nas.

- Nie ma mowy. Święta powinno się spędzać z rodziną.

- Właśnie.

Brunet westchnął.

- Słuchaj, naprawdę nic mi nie będzie. Poza tym Fred z George'm mówią, że święta w szkole są niesamowite.

- To prawda.- wyznała po chwili.

- No widzisz? Jedź do domu i niczym się nie przejmuj. Wesołych Świąt Vix.

- Wesołych Świąt, Harry.

W tej samej chwili do sali wpadł zdyszany Remus z kufrem swoim i siostry, a także z sowami.

- Vix chodź, bo zaraz spóźnimy się na pociąg. Ja nie mam zamiaru za nim biec.

Dziewczyna wstała i wzięła swój kufer.

- Pozdrówcie ode mnie bliźniaków!

Po tych słowach została objęta w pasie przez brata i razem opuścili Wielką Salę.

~

Co jest najlepsze w świętach? Black bez dwóch zdań powiedziałaby, że atmosfera. Mimo, że nie było przy niej wszystkich, to w tym czasie czuła się naprawdę cudownie.

Zaraz po dotarciu do domu zostali przytuleni przez wujostwo. Trwali tak całą czwórką (a przynajmniej tak wtedy myślała) przez kilka minut, a potem jak co roku dowiedzieli się kto będzie u nich na święta.

Wyglądało na to, że wujek przeszedł samego siebie, bo po długich namowach udało mu się również przekonać matkę Samanty. Vix musiała naprawdę nieźle wysilić swój umysł, by przywołać ostatnie święta, w jakich babka brała udział. Dziewczyna miała wtedy nie więcej niż cztery latka. Starsza kobieta była naprawdę surowa i rzadko kiedy okazywała emocje. Z opowiadań starszych rodzeństwo wiedziało, że momentów, w jakich ta okazała jakiekolwiek uczucia było tylko trzy.

Pierwszy w momencie, gdy dowiedziała się, że jej córka żyje i jest nią Samanta. Matka Victorii i Remusa jako kilkuletnie dziecko została porwana i dorastała wśród mugoli. Do Hogwartu poszła jako mugolaczka. Dopiero na początku siódmego roku prawda wyszła na jaw. Starsza kobieta podobno rozpłakała się wtedy, a szeroki uśmiech nie schodził z jej ust przez kilka godzin, ku zdumieniu innych.

Drugi raz emocje ukazała na ślubie swojej córki i Syriusza Blacka. Wbrew pozorom, to ona przepłakała całą ceremonię i rozkleiła się bardziej niż największe uczuciowe osoby obecne na weselu.

Trzeci i ostatni raz uśmiech gościł na jej twarzy podczas urodzin wnuków. Po śmierci córki wyzbyła się jakichkolwiek uczuć i przestała przywiązywać się tak do ludzi. Zrozumiała, że ci prędzej czy później ją opuszczą. Utwierdził ją w tym przekonaniu fakt, że kilka miesięcy po straceniu córki, jej mąż także opuścił ten świat. Teraz jedynie wnuki mogły liczyć na jakiekolwiek oznaki miłości poprzez cieplejszy ton głosu.

Prócz niej miał jeszcze się zjawić Lupin i sąsiad z naprzeciwka.

Black mocno przywiązała się do starszego już mężczyzny. Był kilka lat starszy od jej babki, a fakt, że również był czarodziejem ułatwiał dziewczynie relację z nim. Nie chciała go okłamywać. Był dla niej jak dziadek, zawsze radosny i uśmiechnięty, co nieco zmieniło się po śmierci żony. Mimo tego trzynastolatka zawsze mogła liczyć na uśmiech i ciepło, jakim ją obdarowywał.

Również Nimfadora z rodzicami mieli się zjawić w drugi dzień świąt.

Vix z bratem chcieli się jak najszybciej dowiedzieć co to za niespodzianka, ale ciocia była nieugięta. Powiedziała jasno, że wszystkiego dowiedzą się wieczorem, a póki co mają czas wolny. Następnego dnia mieli ubierać choinkę, czym zwykle zajmowali się Remus z Tomem, a Jane z Victorią miały piec pierniczki.

Mimo, że mieli skrzaty i to one miały przygotować potrawy na święta, to pierniki były tradycją. Dziewczyna pamiętała, że od małego piekła je razem z matką, a po jej śmierci, to ciocia starała się chociaż w jakimś stopniu zastąpić jej brak rodzicielki. Nigdy nie udało się to w całości, ale szatynka naprawdę doceniała jej starania.

Kiedy rozpakowała swój kufer stwierdziła, że udekoruje pokój. Nie chciała tego robić na ostatnią chwilę, a przy okazji mogła rozmyślać. Tak więc udała się na strych po ozdoby i już po kilkunastu minutach była z powrotem w swoim pokoju, z wielkim kartonowym pudłem, w którym mieściły się potrzebne rzeczy. Chciała by to wszystko wyglądało ładnie, ale prosto, bez żadnej przesady.

Jej pokój był średniej wielkości, w centralnej części stało łóżko, a dalej mnóstwo półek na książki. Okno, toaletka, szafy, nic nadzwyczajnego. W pomieszczeniu zawsze panował, jak to określała dziewczyna ,,artystyczny nieład''. Nie to, że było tam jak w chlewie, co często stwierdzała jej ciotka. Po prostu po całym pokoju walały się książki, przyrządy do gwiazd. Na łóżku, podłodze, dywanie, po prostu wszędzie. Półki były zapełnione tylko w połowie, gdyż znaczna ich zawartość znajdowała się w innych miejscach. Według Vix zawsze były pod ręką i wiedziała gdzie ich szukać. Tylko raz Jane zleciła skrzatom by posprzątały pokój, a po tym jej bratanica nie mogła niczego znaleźć. Tak więc po wielokrotnych walkach kobieta zrezygnowała z ingerencji stanu czystości pokoju dziewczyny. Co nie znaczyło, że przestała jej mówić, by w końcu go ogarnęła.

Po kilku minutach rozmyślania dziewczyna postanowiła powiesić srebrno- niebieski łańcuch nad oknem i przyozdobić nim łóżko. Dodać trochę bombek, własnoręcznie robione miniaturki choinek z szyszek dać na parapet, a średniej wielkości przystrojone drzewko w rogu pokoju. Zabrała się więc do roboty.

Zaczęła od łańcucha nad oknem. Przystawiła krzesło, weszła na nie i zaczęła owijać karnisz. W pewnym momencie poczuła się dziwnie. Miała chęć zrobić coś, czego zabroniła sobie lata temu i wyrzuciła to zarówno z serca jak i rozumu. Uparcie powtarzała sobie w myślach ,,Przestań''. Mamrotała pod nosem, że to wszystko wina świąt, które w niej to obudziły. Usilnie starała się zająć łańcuchem. Nie miała zamiaru się poddać, jednak jak się okazało, to było silniejsze od niej.

Przed oczami widziała zamglone obrazy, postacie, chwile, które tak bardzo starała się wyprzeć z pamięci.

- La la la la... la la la la...

Westchnęła cicho.

- La la la la... Poprzez wspaniały, wielki świat...

Uśmiechnęła się smutno pod nosem.

- Już słyszałam ją, czuję tamten rytm.

Wciąż pamiętam słowa piękne, czuję miłość...

Wciąż pamiętam.

Znam już dalszy ciąg, widzę te spacery.

I to szczęście, które było widać dookoła.

To mnie woła, bo pamiętam...

La la la la la la la la la la la la la laaaaa la la la la la la la la la la la la la la la la la laaaaa la la!...

Wciąż pamiętam ją, mimo, że za mgłą,

Wciąż pamiętam chwile pod cudownym ciemnym niebem,

Z przecudownym śpiewem i tą radość sięgającą aż do gwiazd...

I tamte chwile, mocy szczęścia tyle...

Wciąż pamiętam, słyszę tamte dźwięki.

Nie zabroni mi nikt wspominać tamtych chwil.

To cud, że pamiętam ją. Wciąż pamiętam miłość!

I wciąż pamiętam śpiew!*

Zamilkła. W duchu cieszyła się, że miała wyciszony pokój. Dotarło do niej co zrobiła. Śpiewała. Przysięgała sobie, że nigdy więcej z jest ust nie wyleci ani odrobina śpiewu. Wyparła się muzyki, grania, fortepianu, tego co kojarzyło jej się z rodzicami. Wtedy czuła, że to jeszcze bardziej pogłębia jej ból i tęsknotę. A teraz? Złamała dane sobie słowo.

Najpierw straciła matkę, kilka dni później ojca. Wracały do niej wszystkie wspomnienia, mimo, że zamglone, to wracały. Przed oczami stanęła jej ostatnia chwila z ojcem.

Kilkunastu mężczyzn w pelerynach i z różdżkami weszło do ich domu. Kiedy tylko zobaczył ich ojciec, ciotka z wujkiem i Lupin zabrali ich z pokoju, a tamci zaczęli rozmawiać. I nie była to wcale spokojna rozmowa. Po kilkudziesięciu minutach rodzeństwo wbiegło do pokoju, gdzie ich tata szykował się do wyjścia z obcymi peleryniarzami. Gdy dostrzegł Remusa i Victorię uśmiechnął się smutno.

- Mogę się pożegnać z dziećmi?- zapytał.

Aurorzy popatrzyli na siebie. W końcu jeden z nich skinął głową.

- Masz dziesięć minut.

Black podszedł do zdezorientowanego rodzeństwa i mocno je przytulił.

- Tato gdzie idziesz?- zapytała jego córka.

- Muszę na jakiś czas wyjechać słońce. Mam do załatwienia bardzo ważną sprawę. Ciocia z wujkiem się wami zajmą.

- A kiedy wrócisz?- zapytał jej brat.

Mężczyzna zmusił się do uśmiechu.

- Gdziekolwiek bym nie był, zawsze będę myśleć o was. Pamiętacie co wam zawsze mówię przed snem?

- ,, Miłość jest jak światło gwiazd, nie umiera nigdy.''- odpowiedzieli razem.

Syriusz pokiwał głową.

- Właśnie. I taka jest moja miłość do was.

- To nie jest odpowiedź na pytanie.- oburzył się chłopak, na co ojciec westchnął.

- Ale ja nie chce żebyś wyjeżdżał. Miałeś mnie nauczyć grać na gitarze.- powiedziała Victoria ze łzami w oczach.

- Jesteś zdolna, jestem pewny, że dasz radę sama.

- Ale ja chcę z tobą!

Black westchnął. Wziął do ręki swoją gitarę i zaczął grać melodię, którą jego skarby słyszały co wieczór.

Pamiętaj mnie, choć rozłąki idą dni.

Pamiętaj mnie i otrzyj skutku łzy.

Nieważne gdzie mnie rzuci los, bo pamięć w sercu trwa.

Niech koi cię mój słodki głos w samotną noc jak ta.

Pamiętaj mnie, chociaż odejść muszę stąd.

Pamiętaj mnie gdy gra gitary gorzki ton.

Jestem obok tu jak tylko ja potrafię być.

Aż znów w ramiona wezmę cię.

Pamiętaj Mnie...

- Kocham cię tatusiu.

- Ja was też. Remus, czytaj książki jakie tylko chcesz. Vix, oczytaj mi się dobrze w gwiazdach. Kiedy... kiedy wrócę, to opowiecie mi wszystko, zgoda?

Przytulił je ostatni raz.

- Pamiętajcie, że bardzo was kocham. Ponad wszystko.- wyszeptał.

- Ale będziesz pisał listy, prawda?

Black popatrzył pytająco na aurorów. Po chwili nadeszła odpowiedź.

- Raz na jakiś czas. Będziesz mógł również odbierać te napisane do ciebie, ale wszystkie będą dokładnie sprawdzane.- odezwał się mężczyzna w średnim wieku.

Co prawda do tej pory w Azkabanie nie było takiej możliwości, ale zawsze można było to zmienić. Po prostu będą bardziej uważać. Zrobiło mu się zwyczajnie żal dzieci. Nie miały pojęcia jakim potworem był ich ojciec. (dop. aut. A wypchaj się! Sam jesteś potworem. Zostaw Łapcię w spokoju!)

- To przyślę ci misia! Żebyś się nie bał w nocy!- wykrzyknęła z entuzjazmem dziewczynka.

- Zgoda.

Po tych słowach Syriusz Black opuścił dom w towarzystwie aurorów. Mimo, że dzieci codziennie z utęsknieniem wypatrywały ojca, ten nigdy nie wrócił. Nigdy nie pojawił się w drzwiach domu z uśmiechem.

Łzy spływały po jej twarzy. Tak bardzo starała się o wszystkim zapomnieć. W ten sposób było jej po prostu łatwiej.

Popatrzyła na zdjęcie rodziców stojące na półce. Uśmiechali się wesoło i machali. Syriusz trzymał dziewczynę na baranach i śmiał się w niebo głosy. Wciąż pamiętała matkę, nie ze zdjęć, lecz z pamięci. Mimo, że za mgłą i niewyraźnie. Wtedy zrozumiała co powinna zrobić.

- Przepraszam. Już nigdy nie przestanę śpiewać. Nigdy więcej nie wyrzucę muzyki z mojego serca. Obiecuję.- wyszeptała.

Mimo wszystko na fortepianie nie zamierzała grać. Zresztą, nawet nie było go w posiadłości. Został w jej dawnym domu na Grimmauld Place 12. Nie chciała go ze sobą zabierać, a i teraz czuła, że go nie potrzebuję. Da sobie radę sama. Przynajmniej tak sobie wtedy wmawiała. Po chwili zabrała się za dalsze dekorowanie.

~

Całą czwórką siedzieli w salonie. Z pytającym wzrokiem spoglądali na wujostwo. Chcieli się dowiedzieć o co chodziło.

- No? To co to za niespodzianka?

Jane z Tom'em wymienili szczęśliwe wspomnienia.

- Co jeśli wam powiemy, że już za kilka miesięcy nie będzie nas czworo w tym domu?

- Co?

- Jesteście chorzy?

- Co? Nie!- parsknęła śmiechem ciotka.

- My jesteśmy chorzy?

- Mam jakąś chorobę, o której nie wiem?- zapytała Victoria.

- Nie! Nikt nie będzie umierał. Po prostu ktoś się pojawi w naszym życiu.- mówiąc to Jane pogłaskała czule swój brzuch.

W pomieszczeniu zaległa cisza. Rodzeństwo Black siedziało w fotelach jak rażone piorunem.

- J-jesteś w ciąży?- zapytał po chwili Remus, kiedy odzyskał głos.

Uśmiech na ich twarzach powiedział wszystko. Już po chwili rzucili się na Jane i Tom'a z okrzykiem radości.

- Merlinie jak się cieszę! W końcu nie będę musiała znosić tylko towarzystwa tego kujona!- wykrzyknęła Vix, wskazując na brata, na co ten prychnął, ale wciąż się uśmiechał.

- Cieszę się, że się cieszycie.- powiedział ich wujek.- Chcemy was też o coś poprosić. Co powiecie na rodziców chrzestnych? Zostaniecie nimi?

-... Chwila. Co? Ja matką chrzestną? A jak z dziecka wyrośnie jakiś diabeł?

- Ufamy wam. To co?- zapytała ponownie ciocia.

- Pewnie!- wykrzyknęli razem.



Szybko co? Nie sądziłam, że tak szybko mi się uda go napisać.

*Kto wie na jakiej piosence z bajki się wzorowałam pisząc tą?

No i wiemy co to za niespodzianka. Jejciu, ale ja uwielbiam to ich dziecko. Będzie przecudowne!

Babka. Taa, to jest niezłe ziółko. W dodatku przyjaźni się z babcią Neville'a. Taa, także jest ciekawie. Jeśli chodzi o sąsiada to to złoty człowiek, poważnie.

Trochę się tu pojawiło wspomnień i przemyśleń. Akcja coś zaczęła się ruszać do przodu.

Ogólnie poszłam za radą i postarałam się napisać ten rozdział z perspektywy trzeciej osoby. Jak mi wyszło? Jeśli chcecie, to postaram się pisać dalej z tej perspektywy.

Do zobaczenia w kolejnym, który nie mam pojęcia kiedy się pojawi.

Baay❤

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro