1. Pociąg

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Mam za sobą trzy poronienia i pół rozwodu, a do tego wisi nade mną widmo trzydziestych urodzin. Chryste, to brzmi jak ckliwe wyznanie przy okazji zbliżającej się sesji AA. Mnie na szczęście alkoholizm ominął, jeszcze by mi brakowało takiej gwiazdki na szczycie choinki moich problemów.

Skoro już o choinkach mowa, wszechobecne zielone drzewka, ustrojone tandetnymi bombkami działają mi na nerwy. To śmieszne, jak w ciągu roku zmieniłam się z ogromnej entuzjastki Bożego Narodzenia w Grincha, który najchętniej zniszczyłby święta nie tylko sobie, ale i wszystkim wokół. "Świąt nie będzie" — miałam ochotę zakrzyknąć, wsiadając do pociągu. Rok temu miałam męża i oczekiwałam dziecka pewna, że trzecia ciąża w końcu przyniesie mi upragnione macierzyństwo.

Dziecko rozwiało się, jakby było poranną mgiełką, wyrywając kawałek mojego serca. Mąż uznał, że nie będzie marnował życia z bezużyteczną skorupą, niezdolną powić mu potomka. Byliśmy zgodni, że już się nie kochamy i nie zamierzamy dłużej się ze sobą męczyć, na sali sądowej pozostało nam to jeszcze przyklepać i podzielić się skromnym majątkiem, który zgromadziliśmy przez parę wspólnych lat. Smutne, ale do bólu prozaiczne i powszechne.

Ledwie znalazłam przedział i miejsce oznaczone na bilecie, rozdzwonił się mój telefon. Zaklęłam paskudnie, nie przejmując się uniesioną brwią mężczyzny z siedzenia naprzeciwko mojego. Przetrzepałam jakieś trzy hektary powierzchni mojej torebki, nim wreszcie znalazłam komórkę. Oczywiście — w międzyczasie przestała ona dzwonić. Typowe. Widząc na wyświetlaczu numer mamy, napisałam tylko SMS-a, że właśnie wsiadłam do pociągu i, o ile nie zawali się po drodze świat, mogą mnie oczekiwać za jakieś pięć godzin.

Oj, Alicjo, powinnaś uważać ze swoimi przewidywaniami — tak często się sprawdzają. Pożałowałam swoich myśli gdzieś w połowie trasy, całkiem niedaleko "mojego" dworca, gdy poczułam gwałtowne szarpnięcie. Prawdę mówiąc, było to niedopowiedzenie roku. Tak naprawdę, koncertowo spieprzyłam się z fotela, zaliczając kolanem własne czoło. Teraz to już zrobiło mi się wstyd, zwłaszcza że upadłam prosto pod nogi pana z przeciwka. Znów ta jego uniesiona brew... A może miał tak cały czas? Człowiek ma jakieś porażenie nerwu twarzy, a ja się nabijam.

Nie, jednak nie. Subtelną brewkę w górze zastąpił wyraz niesmaku, gdy facet podał mi dłoń, by pomóc mi wstać. Odtrąciłam ją i niezgrabnie wciągnęłam swoje dupsko na obite tandetną tapicerką siedzenie, przeklinając pod nosem, że to akurat mnie dostało się miejsce przodem do kierunku jazdy.

W sumie, sama o takie poprosiłam — przypomniałam sobie. Przecież mam chorobę lokomocyjną.

Pociąg stanął, ja też. Otrzepałam się z godnością, ignorując pomoc nieznajomego. Wyjrzałam na korytarz, podobnie zresztą jak wielu innych pasażerów. Przejście zamieniło się w klub dyskusyjny, wypełniony podniesionymi głosami, niepewnością i zamieszaniem. Z przodu pociągu ktoś krzyczał. Z tyłu ktoś pytał, co się dzieje. Nie zawracając sobie głowy przepraszaniem, zaczęłam torować sobie drogę w kierunku lokomotywy. Liczyłam, że może tam ktoś coś wie.

Jechałam tą trasą tyle razy i, biorąc pod uwagę widok za oknem, do przystanku zostało nam jakieś dziesięć, może piętnaście kilometrów, chociaż głowy bym za to nie dała — cały świat tonął w grubej, puchowej kołdrze, której ciągle przybywało. Gdybym miała dzieci, pewnie cieszyłabym się z białych świąt, spędzonych na sankach i lepieniu bałwanów, jednak najwidoczniej taka rodzinna sielanka nie była mi pisana.

Cholera, Alicja, nie pozwalaj sobie na takie myśli. Nie chcesz się rozsypać dzień przed Wigilią.

Im bliżej centrum wydarzeń, tym bardziej tłum gęstniał. Wyłapywałam strzępki rozmów, ale wydawały się zbyt przerażające, by w nie wierzyć. Jedne z drzwi okazały się otwarte i zadrżałam, gdy owionął mnie lodowaty wiatr. Nie ma bata, że wyjdę na zewnątrz, a już zwłaszcza bez kurtki. Po moim trupie.

— Co się stało? — zapytałam pana, który najwyraźniej wezwał właśnie służby i wciąż trzymał w dłoni komórkę, gapiąc się w nią bezmyślnie. Mógł mieć pięćdziesiąt lat, może znacznie mniej, tylko postarzała go ściągnięta twarz i śmiertelna bladość.

— Samobójca — oznajmił głuchym tonem. Miałam zamiar zapytać, czy teraz, gdy pociąg stanął, można mu udzielić jakiejkolwiek pomocy. Zdawałam sobie sprawę, że szanse człowieka w starciu z pędzącymi tonami stali są marne, ale zawsze warto było sprawdzić, nie takie przypadki się zdarzały. Nim jednak zdążyłam się odezwać, w otwartych drzwiach pojawił się drugi mężczyzna, znacznie młodszy od tego dzwoniącego. Roztarł czerwone od mrozu dłonie.

— Masakra, nie ma co zbierać. Będą go zdrapywać z torów razem ze śniegiem — oznajmił. Wolałabym tego nie słyszeć.

— Co teraz? — zapytałam.

— Pewnie będziemy musieli tu zostać przez parę godzin — odpowiedział mi ten młody. Coraz więcej osób skłębiło się wokół nas, chcąc wiedzieć, na czym stoimy. — Moi koledzy z policji przyjadą za parę minut, pewnie będzie potrzebny też prokurator. Dla nas podstawią jakiś transport zastępczy. — Z niepokojem spojrzał w niebo. — Cholera, chociaż śnieg mógłby przestać padać. To wszystko utrudnia.

Rzeczywiście, widoczność za oknem sięgała może dwudziestu metrów. Cały świat przesłaniały zwodniczo miękkie i piękne, grube płatki śniegu, przykrywające dramat, który rozegrał się na torach.

Kiedy wszystkie klepki wskoczyły na swoje miejsce i uświadomiłam sobie, co się właściwie stało, zrobiło mi się niewyobrażalnie zimno. I nie był to wyłącznie efekt otwartych drzwi. Otuliłam się mocniej wełnianym golfem, żałując, że nie wzięłam z przedziału kurtki. Jednocześnie dostrzegłam, że osoby wokół podzielają moje emocje. Wszyscy ucichli, wszyscy spoglądali na siebie ukradkiem i posyłali sobie współczujące spojrzenia. To zabawne, bo kompletnie się nie znaliśmy, ale połączyła nas wspólna tragedia, wspólna trauma. Bo choć nie widzieliśmy bezpośrednio momentu wypadku, wystarczyła sama świadomość, że pod kołami pociągu, którym jechaliśmy, zginął człowiek.

Powłócząc nogami, wróciłam do przedziału. Nieznajomy nawet nie uniósł wzroku znad telefonu. Klapnęłam na swoje miejsce, wsunęłam ręce w rękawy płaszcza i westchnęłam. Ciążyła mi wiedza o tym, co się stało, a moim sposobem na radzenie sobie z ponurymi myślami zwykle była rozmowa. Zawsze, gdy o czymś opowiedziałam, czułam się lepiej — kolejna cecha mojego usposobienia, która nie odpowiadała prawie byłemu małżonkowi — miałam więc nadzieję, że towarzysz podróży zapyta, co się stało.

Nic z tego. Milczał. Przeniósł tylko spojrzenie chmurnych oczu z wyświetlacza za okno, w nieprzeniknioną biel i zapadający mrok. Westchnęłam raz jeszcze, tym razem głośniej. Wzdrygnął się, ale w żaden inny sposób nie dał po sobie poznać, że to zauważył.

— Facet rzucił się pod pociąg — wyznałam, nie wytrzymując. Odpowiedziała mi cisza. Nie potrzebowałam jednak odpowiedzi, potrzebowałam się wygadać. — Cholera, kto popełnia samobójstwo dzień przed Wigilią? Jak bardzo trzeba być nieszczęśliwym i samotnym? — Nie dodałam, że sama miałam takie myśli po stracie ciąży. Nieznajomy nie musiał tego wiedzieć, i tak miał mnie za idiotkę. — Wygląda na to, że nie dotrzemy dziś do Białegostoku.

— Słucham? — warknął, nie zapytał.

— No, za chwilę zjawi się tu policja, będą prowadzone czynności, które pewnie trochę potrwają. Potem może podstawią autobus i odwiozą nas do miasta, ale pewnie linia kolejowa zostanie zablokowana do rana... Słyszałam, że ciało jest w kiepskim stanie, tak prędko go nie posprzątają, szczególnie w takich warunkach. — Nie ma szans, żeby przed nocą dostać się do Białegostoku.

— Kurwa — teraz to on zaklął, cicho, ale z taką złością, że skuliłam się w sobie. Wyglądał, jakby zamroczyła go wściekość, gniewnym gestem zrzucił swoją torbę i wszystko, co znajdowało się na siedzeniu obok niego.

Przez chwilę rozważałam, czy nie wymknąć się po cichu. Kto wie, co jeszcze strzeli mu do głowy. Mało to psychopatów, gotowych zabić towarzyszkę podróży w pociągu pełnym ludzi tylko dlatego, że nie spodobało im się coś, co powiedziała? A może po prostu to ja czytam za dużo thrillerów? Wolałam się nie przekonywać i ryzykować, że dołączę do tego nieszczęśnika, którego szczątki kalały idealną biel świątecznego śniegu.

Nim jednak podniosłam zadek z siedzenia i zagarnęłam swoje rzeczy, nieznajomy wziął głęboki oddech. Zaczął zbierać swoje fanty z brudnej podłogi, więc nie myśląc wiele, uklęknęłam obok i zbierałam drobiazgi, które wysypały się z jego torby. Klucze, tablet, kilka starych paragonów, książka w formacie kieszonkowym. Uff, żadnych mnoży, taśmy klejącej, trytytek, sznura i pamiątek po poprzednich ofiarach.

Jednak z pomysłu, by poszukać sobie innego towarzystwa na czas oczekiwania, zrezygnowałam, gdy na mnie spojrzał. Może i wyglądał nieco szorstko, gdy ciemny zarost pokrywał jego twarz, a nieco zbyt długie włosy opadały na czoło, ale miał mądre, ciemnoniebieskie oczy. Czaiło się w nich tyle bólu, że aż ścisnęło mnie w piersi. Znałam to spojrzenie, ledwie kilka miesięcy temu codziennie widywałam je w lustrze.

— Dziękuję — mruknął, zawstydzony. Uśmiechnęłam się uprzejmie.

— Skoro jesteśmy na siebie skazani przez najbliższe kilka godzin — zebrałam się na odwagę — może chociaż się przedstawimy? Alicja Kornecka.

Wyciągnęłam do niego rękę. Przez chwilę patrzył na nią, jakby była jadowitym wężem, potem — jakby nie miał pojęcia, co z nią zrobić. Wreszcie nieśmiało uchwycił moje palce i uścisnął. Mimowolnie zarejestrowałam, że miał szorstką, ale przyjemnie ciepłą dłoń, a może to ja miałam tak skostniałe z zimna kończyny, że tylko mi się wydawało.

— Jestem Maks — mruknął w końcu. — Maksymilian Bies.

Uśmiechnęłam się. Nawet to do niego pasowało.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro