5. Polana

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Maks próbował się czegoś dowiedzieć w recepcji hotelu, ale wyglądało na to, że było nieco za wcześnie, by wezwać taksówkę. Żadna korporacja nie podjęła się wysłania tu swojego człowieka w tym śniegu, po ciemku, a pługi wirnikowe odśnieżyły tylko strategiczną część miasteczka — okolice szpitala, przychodzi i urzędów — a później ruszyły do innych, równie zasypanych części województwa.

Wyglądało na to, że Polskę sparaliżował śnieg. Chyba wszyscy przyzwyczailiśmy się do cieplejszych, łagodniejszych zim, niż jeszcze dwie dekady temu. Wystarczył metr białego puchu i nie dało się nigdzie ruszyć.

Nie pozostało nam nic innego, jak wrócić do pokoju i czekać na rozwój wydarzeń.

— Gdzie idziesz? — zapytałam zdumiona, gdy pan Bies założył buty, czapkę i ruszył w kierunku wyjścia do pokoju. Zaraz jednak spłonęłam rumieńcem. Byłam dla niego kompletnie obcą osobą i nie miałam prawa pytać o takie rzeczy.

— Wkurza mnie to siedzenie na tyłku — przyznał, jakby moje pytanie nie wydało mu się wścibskie. — Idę pozwiedzać okolicę. — Wsunął komórkę do kieszeni spodni. Sądziłam, że na tym rozmowa się skończyła, ale zawiesił dłoń na klamce i się odwrócił. — Może chcesz się dołączyć.

Byłam tak zaskoczona, że nie wdawałam się w dyskusje na temat tego, jak bardzo nie lubię śniegu, zimy i swojego rodzinnego miasteczka. Wyciągnęłam z walizki nieco poobdzierane trapery, które zabrałam ze sobą na taką właśnie okazję, gdy przyjdzie mi do głowy przejść trasę nieco dłuższą, niż ze stacji kolejowej do taksówki. Kiedy jednak sięgnęłam po kurtkę, Maks powstrzymał mnie gestem.

— Sweter wystarczy — oznajmił kategorycznie.

— Chyba żartujesz. Nie zamierzam wylądować w szpitalu z zapaleniem płuc — zaprotestowałam, oburzona.

— To zostaw kurtkę — powtórzył cierpliwie. — Czapka, rękawiczki, szalik i buty będą okej. — Widząc moją sceptyczną minę, westchnął z rezygnacją. — Naprawdę chcesz się spocić, a później pozwolić, żeby ten pot cię zaziębił? Wierz mi, już lepiej jest trochę zmarznąć.

Może nie lubiłam zimy dlatego, że zawsze ubierałam się w pierdyliard warstw, ledwo się ruszałam i po małym spacerku byłam upocona jak świnia? — pomyślałam. — A może po prostu robię najbardziej szaloną rzecz w swoim życiu i po wszystkim zdechnę na poważną infekcję.

Postawiłam wszystko na jedną kartę i wzorem Maksa darowałam sobie kurtkę. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, mróz początkowo szczypał wszędzie, gdzie nie miałam wystarczającej warstwy ubrań. Szybko jednak sobie darował widząc, że nie robi to na mnie wrażenia. Zresztą, już po chwili było mi ciepło, bo mój towarzysz narzucił niezłe tempo marszu. Siarczysty ziąb sprawiał, że wierzchnia warstwa śniegu zamarzła i mimo że sięgał on powyżej kolan, nie zapadaliśmy się w nim.

Przynajmniej dopóki Maksymilian nie skoczył prosto w zaspę i nie zaczął obrzucać mnie śnieżkami, śmiejąc się jak opętany. Zaczęłam piszczeć, straciłam czujność i się potknęłam. Wpadłam w potężną kupę śniegu, który natychmiast wdarł się do butów i za kołnierz swetra, ale nie było mi tak zimno, jak się spodziewałam. Szybko skryłam się za ośnieżonym krzaczkiem i rozpoczęłam kontratak.

Ja pierdolę, co my robimy. Bijemy się na śnieżki jak dzieci. Równie głupie, co... oczyszczające. Przez chwilę liczyło się tylko to, by trafić do celu, by zwarta, mokra kuleczka rozbryzgnęła się dokładnie na swetrze Maksa. Kiedy nie trafiłam, lepiłam nową. Kiedy mi się udawało, piszczałam niczym mała dziewczynka. Zresztą, mój towarzysz nie pozostawał mi dłużny. Co gorsza, jego wielkie łapska były w stanie ulepić znacznie większe śnieżki, a on parł w moim kierunku, zbliżając się i nasilając ataki.

A kiedy między nami pozostało już może półtora metra, mężczyzna rzucił się na mnie jednym susem. Padliśmy w śnieg i usiłowaliśmy natrzeć się nim wzajemnie. Z bliska widziałam, że jego zielone oczy odzyskały blask, stały się mniej złowrogie, a skóra zdrowo się zarumieniła. Trochę zazdrościłam mu tej brody, która chroniła twarz przed ukąszeniami mrozu.

— Chyba masz dość — powiedział po pewnym czasie. Nie miałam pojęcia, ile dokładnie minęło. Równie dobrze mogło to być dziesięć minut, co i dwie godziny. — Chodźmy na herbatę. Może dowiem się czegoś o swoim pociągu.

Czułam się nieco zawiedziona, ale miał rację. Palce, mimo rękawiczek, zdążyły mi już zdrętwieć z zimna, a w policzki wbijały się szczypiące igiełki chłodu. Musiałam wyglądać olśniewająco: oblepiona białym puchem, czerwona jak muchomor, rozczochrana i spocona. A jednak, kiedy Maks rzucał mi ukradkowe spojrzenia, nie czułam się brzydka.

Zerknęłam na hotel. Nie do wiary, że odeszliśmy tak daleko. Ala, tracisz czujność — pomyślałam. Gdyby Maksymilian, o którym przecież nie wiedziałam prawie nic, chciał mi zrobić krzywdę, nikt by mnie nie usłyszał ani nie zobaczył. Zostałyby po mnie krwawe ślady na śniegu, a i to wkrótce zakryłby biały puch, który wciąż opadał zdradliwą pierzynką. Nigdy nie uważałam się za jedną z tych łatwowiernych kobiet, które do funkcjonowania potrzebują faceta i po rozstaniu czy rozwodzie od razu przyklejają się do kolejnego — a tymczasem, gdy na horyzoncie pojawił się atrakcyjny pan Bies, ruszyłam za nim bez pomyślunku?

— Idziesz? — zawołał przez ramię obiekt moich myśli i dopiero wtedy uprzytomniłam sobie, że zostałam z tyłu.

Nogi zapadały się w śniegu, było go tak dużo, że dostał się już za cholewkę buta i roztapiał się na moich skarpetkach. Poruszyłam palcami u stóp — zmarznięte, ale wciąż miałam czucie, będę żyła. Maks miał rację, nawet w taki mróz dało się przeżyć bez kurtki.

Wnętrze hotelu zaatakowało nas ciepłem. Przedtem tego tak nie odczuwaliśmy, ale różnica temperatur sprawiła, że natychmiast poczułam się jak w piecu. Bies chyba podzielał moje uczucia, bo zgodnie, jak jeden mąż, rozebraliśmy wierzchnią warstwę odzieży. W hallu rozstaliśmy się: ja podążyłam do bufetu zamówić dla nas ciepłe napoje, on natomiast ruszył do recepcji, by zorganizować sobie dalszą podróż do Białegostoku.

Restauracja, jak szumnie głosił napis nad przeszkloną ścianką, oddzielającą bufet od recepcji, była w rzeczywistości małą jadłodajnią, w której mieściło się raptem kilka stolików. Trochę trąciła PRL-em, ale miała swój klimat: kraciaste obrusy, krzesła i stoły z minionej epoki, meble z litego drewna, nie zaś tandetnej sklejki. Teraz w dodatku w kącie stała choinka, przez co może i było ciaśniej, ale jednocześnie wnętrze wydawało się bardziej przytulne. Wzdłuż pomalowanych na biało ścian zwisały złote łańcuchy, oplecione kolorowymi światełkami.

Bufet nie dawał jednak takiej prywatności, jakiej mogłabym oczekiwać. Z jednej strony, dużo szkła sprawiało, że ograniczona przestrzeń nie przyprawiała o klaustrofobię, z drugiej jednak przez witrynę można było obserwować hall. Kiedy składałam zamówienie, stałam tyłem do hotelowej recepcji, jednak gdy już znalazłam wolny stolik i zajęłam go, rzucając na krzesła swoją wierzchnią odzież — mądre posunięcie, zważywszy na fakt, że był on ostatni, a do środka wtłaczali się kolejni goście — mimo woli dostrzegłam, iż Maks wymachuje rękami. Jego rozmowa z bladą, zmęczoną pracownicą bynajmniej nie wyglądała na spokojną.

W roztargnieniu skinęłam głową kelnerce, która przyniosła dwie gorące czekolady i postawiła je przede mną na stole. Maks zbliżał się do kontuaru, pracownica uniosła uspokajająco dłonie. Za chwilę pojawi się tu ochrona — pomyślałam. Potraktują go jak kryminalistę, może nawet wezwą policję. Kto wie, czy na to nie zasługiwał? Jednak gdzieś w głębi siebie czułam, że Bies był dobrym człowiekiem, tyle że miewał krótki lont, jak wtedy, w pociągu. Przypomniałam sobie, jak obejmował mnie w nocy, jak patrzył na mnie spod pokrytych szronem rzęs, kiedy bawiliśmy się na zewnątrz. Byłam mu coś winna i postanowiłam zapobiec temu, co mogło za chwilę nastąpić.

Z niejakim żalem zostawiłam czekoladę, podobnie zresztą, jak swoją odzież wierzchnią. Nie bałam się, że ktoś mi ukradnie czapkę, rękawiczki czy wełniany szalik — a nawet jeśli, przesadnie bym za nimi nie płakała. Bardziej przeżyłabym chyba, gdyby ktoś wypił pachnący napój, przykryty puchem bitej śmietany. Jedyne, co ze sobą zabrałam, to smartfon. Wsunęłam go do kieszeni i ruszyłam do recepcji. Gdy tylko przekroczyłam przeszklone drzwi, usłyszałam podniesiony głos Maksa.

— Chyba pani żartuje! Ja MUSZĘ dostać się do Białegostoku, już, dzisiaj, nie za kilka dni!

Recepcjonistka odpowiedziała na tyle cicho, że zrozumiałam tylko "nic nie poradzę". Ja tymczasem dostrzegłam, jak zza sprawnie ukrytych drzwi tylko dla personelu wychyla się niespokojnie ochroniarz. Znałam go — chodziliśmy do jednej klasy — machnęłam mu więc uspokajająco dłonią, by chwilowo wstrzymał się z interwencją.

Byłam idiotką, pakującą się w paszczę lwa. Zbliżyłam się do znacznie większego ode mnie, rozwścieczonego faceta na wyciągnięcie ręki. Gdyby chciał, mógłby rozkwasić mi nos, złamać szczękę, chwycić za gardło. Dyszał złością, dlaczego więc sądziłam, że nie jest do tego zdolny? Nie znałam go. Równie dobrze mógł być kryminalistą, który niedawno opuścił zakład karny, w którym siedział za jakieś paskudne rzeczy. Albo poszukiwanym przestępcą. Albo... Ala, weź się w garść.

Spojrzałam mu w oczy i już wiedziałam, że jestem bezpieczna.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro