Część 1. Zbrodnia: Rozdział drugi

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Gang Mahdu Devi, choć niezbyt liczny, był wśród pracowników plantacji jedną z najpotężniejszych i najbardziej nieprzewidywalnych frakcji. Jego osią byli bracia Devi: Mahdu i Roshan, osobno niezbyt groźni, za to razem niepokonani. Starszy, Mahdu, był najważniejszą osobą w gangu, jego twarzą. To on zastraszał, przekonywał, załatwiał. Był charyzmatyczny, urokliwy i przerażający zarazem. Wszystkich potrafił nagiąć do swojej woli.

Za nim, na poły w cieniu, stał znacznie mniej śmiały i popularny, za to przebiegły jak lis i mądry jak sowa Roshan. To on pełnił rolę mózgu. Jego znakomite analityczne myślenie wspierało charyzmę i bezczelność brata, dzięki czemu stanowili naprawdę groźne duo.

Ich jedynym problemem było to, że żaden z nich nie budził grozy swoją posturą ani umiejętnościami walki. Dlatego właśnie przygarnęli do siebie Chandresha Patila, wielkiego osiłka o uległej naturze, chętnego do wykonywania cudzych rozkazów. Przydwał się do rozróby, ale także do wyciągania konsekwencji - lub informacji od wrogów.

I tylko Suraj Kaur, czwarty z tej gromadki, zdawał się tu nie pasować. Nijaki, pospolity, niezbyt inteligentny, słaby wojownik bez żadnych większych talentów. W rzeczywistości jednak był niemal tak samo ważny dla pozycji gangu jak bracia Devi, jeśli nie bardziej. Miał bowiem koneksje, wszędzie kogoś znał, był w stanie załatwić spotkanie z każdym i wywęszyć każdą plotkę.

Jedną z podstawowych rzeczy, która spajała ich grupkę od środka, była pogarda do wszystkich narodowości oprócz własnej, a w szczególności Chińczyków. Wyszukiwali różne sposoby, aby ich dręczyć i utrudniać im życie, ale w szczególności uwzięli się na Wu i jego przyjaciół. Żaden z nich nie wiedział, dlaczego.

Po odebraniu swojej okrojonej dniówki i odbyciu kary Wu, Jiacheng i Enlai wrócili do domu. Mieszkali, podobnie jak wszyscy pozostali pracownicy plantacji, w małych drewnianych domkach na obrzeżach George Town. Była to dzielnica o wąskich i krętych uliczkach, krzywo wzniesionych budynkach, zapadniętych dachach i zalanych piwnicach, pełna śmieci, cuchnąca odchodami i chorobą. Jej mieszkańców kołysały do snu odgłosy kaszlu, płacz głodnych dzieci i wściekłe ujadanie bezdomnych psów. Jedyne przybytki w okolicy oferowały tanią lurę piwopodobną i kurtyzany z wysypką i powybijanymi zębami.

Cała trójka mieszkała w jednym domu, czy raczej budzie. Gdy weszli, powitało ich basowe bzyczenie much i sopranowe jęki kręcących się pod powałą komarów. Do szybko zapalonych świec zleciały się ćmy, zaś oślepione nagłym światłem karaluchy, mrówki i pluskwy pouciekały w zagłębienia w nierównej podłodze i ścianach, a także do materaców prymitywnych łóżek i pod inne skromne, wypaczone zębem czasu mebelki.

Enlai od razu rzucił się na łóżko z jękiem bólu, zbyt zmordowany, by się choćby przebrać. Wu i Jiacheng wyszli, wsparci na sobie nawzajem, na zewnątrz, dźwigając pod pachami tobołki świeżych ubrań, i ustawili się w kolejce do jedynej na tej ulicy studni. Kiedy do niej dotarli, dochodziła już jedenasta w nocy.

Zimna woda przyjemnie chłodziła rozpalone od batów plecy. Wu, choć słaniał się na nogach, postanowił przynieść ją w wiadrze Enlaiowi, aby ten również mógł opłukać rany. Wiedział, że przyjaciel zrobiłby dla niego to samo.

Kiedy napełniał wiadro wodą, zorientował się, że Jiacheng gdzieś się zawieruszył. Rozejrzał się, zawołał go, ale kolegi nigdzie nie było widać. W końcu Wu wzruszył ramionami i ruszył w drogę powrotną do budy. Jeśli Jiacheng nie znajdzie się do jutra, i tak zaczną go szukać.

Pod drzwiami niemal wpadł na przyjaciela, który niósł w rękach cały pęk zielonych liści.

- Jiacheng! Gdzieś ty się podział? - syknął Wu.

- Nie pytaj, a ci wybaczę. Po prostu weź tego liścia do ust i go żuj, ukoi ból.

Wu przyjrzał się fragmentowi rośliny i zmarszczył brwi.

- Co to jest? - zapytał.

- Koka. Proszę, nie pytaj, skąd ją wziąłem.

Mimo fatalnej sytuacji Wu parsknął śmiechem. Jiacheng potrafił wydobyć wszystko choćby spod ziemi. Zawsze, kiedy mieli wolne, pojawiał się z jakimiś niesamowitymi substancjami, czy to z opium, czy z francuskim winem najwyższej jakości. Mógł się spodziewać, że i tym razem Jiacheng skorzysta ze swoich tajemniczych znajomości, które skrywał zazdrośnie, jakby wydarcie mu ich sekretu miało skutkować co najmniej końcem świata.

- Dzięki, stary.

Weszli do środka. Razem pomogli Enlaiowi zdjąć przepocone i zakrwawione ciuchy, a następnie przemyli wodą jego plecy. Dzięki liściom koki całej trójce udało się zasnąć, a następnego dnia wstali silniejsi, choć wciąż obolali, i razem wyruszyli na plantację.

***

W Dufrense Mansion zapanowała gorączka przygotowań. Ozdobiono najbardziej reprezentacyjne atrium kwiatami i wstążkami w formie wieńców, girland i bukietów. Na życzenie Cecilii zamówiono też nowe suknie i dywany, przysławszy jej wcześniej próbki materiałów. Panna Dufrense grymasiła i przebierała pomiędzy atłasami, adamaszkami, tiulami, taftami, muślinami czy perkalami we wszelakich odcieniach brązu, czerwieni, żółci, fioletu, zieleni, różu, granatu i pomarańczowego. Zdecydowała się wreszcie na usztywnianą stelażem suknię z żółtej tafty i ciemnozielone dywany z pomarańczowymi i brązowymi haftami. Na sam koniec zamówiła też biżuterię z drogich niemieckich bursztynów, których zielonkawy kolor idealnie współgrał z żółcią sukni.

Do kuchni również zrobiono wielkie zakupy. Zadaniem kucharzy stało się przygotowanie prawdziwej angielskiej uczty, co nie było takie proste w tropikalnym kraju. Przygotowano więc wielkiego pieczonego świniaka z jabłkiem i żurawiną, puree ziemniaczane i warzywa z puddingiem Yorkshire, a także liczne zapiekanki mięsno-warzywne, gulasz z podrobów, kiszkę z krwią i słodycze - owocowe trifle, owsiany flapjack z syropem klonowym i szarlotkę z rabarbarem. Na bocznych stołach, w ramach przystawek, rozłożono też małe krokieciki z kapustą i kiełbaski zapiekane w cieście.

Kamerdyner domu, pan Thomas, opłacił duet muzyków - pianistę i śpiewaczkę operową, która dysponowała urzekającym altem. A wszystko to, aby przygotować się na wizytę kapitana Sinclaira, który przybywał w konkury.

Aby dodać temu wydarzeniu odpowiedniego splendoru, panna Dufrense zaprosiła również parę innych osób. Tak oto przybyły jej znajome, dostojne damy Aubrey Adams, Jane Cooper i Coleen Rustworth. Oprócz nich świadkami zaręczyn Cecilii mieli zostać dwaj starzy przyjaciele jej ojca, Alistair Wood i Royer Johnson. Obaj zapowiedzieli, że przyjdą ze swoimi córkami, ponieważ były one już w takim wieku, kiedy zaczynało się bywać na salonach.

W dniu przyjęcia panna Dufrense od rana siedziała jak na szpilkach. Gdy rozległ się głośny dzwonek do drzwi, zapowiadając pierwszego przybysza, aż podskoczyła i sama pobiegła je otworzyć, choć zazwyczaj było to zadanie pana Thomasa.

Rozpromieniła się, gdy ujrzała czekającego na progu wysokiego mężczyznę przed trzydziestką, ubranego w ozdobny mundur galowy i szeroką czapkę oficerską. Nie nosił siwej peruki, zamiast tego jego własne kasztanowe włosy schodziły mu na uszy zrolowane w dwie rurki, okalając całkiem przystojną męską twarz z delikatnym zarostem.

- Frederick! - zawołała Cecilia, po czym rzuciła mu się na szyję. - Nareszcie cię widzę!

- Ja też się cieszę, kuzynko - odparł Frederick wesoło. - Jak tam, są już jacyś goście? Starałem się przyjść jak najprędzej...

- Jesteś pierwszy. Chodź! Zobaczysz nowe dywany.

Razem zagłębili się w dom. Cecilia zaprowadziła kuzyna do atrium i usadziła go na jednym z wygodnych foteli.

- Nie jestem tu tak wcześnie bez powodu, Cecilio - odezwał się ponurym tonem.

- Och, proszę cię! Jeśli masz jakieś złe wieści, zaczekaj chociaż do końca przyjęcia. Tak się starałam, żeby wyszło idealnie!

- To nie może zaczekać, kochana. Zamierzasz przyjąć oświadczyny kapitana Sinclaira, a ja nie jestem pewien, czy on jest ciebie wart.

- Jak to? - zaśmiała się panna Dufrense. - Przecież nie mogłeś się go nachwalić!

- Tak, jest wspaniałym dowódcą, ale nie wiem, jak wyglądają jego relacje z kobietami. Kiedy ci przysłał ten list, tydzień temu? - Cecilia pokiwała głową, a Frederick kontynuował: - Otóż trzy dni temu zauważyłem, że dostał list od jakiejś Amy Holden. Zapytałem go o to, a on zabronił mi komukolwiek o tym mówić. Widzisz? Zaleca się do dwóch kobiet naraz.

- Myślę, że przesadzasz, Fredericku. Poza tym, co z tego? Ja nie wychodzę za niego z miłości, chcę po prostu wrócić do domu z innym nazwiskiem. Jeśli po ślubie dalej będzie mnie zdradzać, po prostu się rozwiodę.

Mężczyzna westchnął i pokręcił głową.

- Po prostu nie chcę, żebyś została potraktowana jak jakaś głupia gęś - mruknął.

Tymczasem do atrium weszła Elaine. Gdy tylko zauważyła Fredericka, dygnęła głęboko, usiłując ukryć pąs na policzkach.

- Poruczniku Boneville...

- Ach, panna Kidd! Miło panią znowu zobaczyć. - Frederick wstał i złożył pocałunek na dłoni służącej, przez co ta spłonęła jeszcze mocniejszym rumieńcem.

Cecilia na ten widok powstrzymywała śmiech. Elaine zadurzyła się w jej kuzynie po uszy właściwie zaraz po tym, jak przyjechała wraz ze swoją panią do George Town. Frederick zaś, szarmancki i miły jak zawsze, był na to zadurzenie zupełnie ślepy.

Chwilę później znów rozległ się dzwonek do drzwi. Tym razem panna Dufrense zostawiła to panu Thomasowi, który pokrótce wprowadził panów Alistaira Wooda i Royera Johnsona wraz z córkami. Obydwie dziewczynki wydawały się nieco zagubione i wystraszone, ale radziły sobie z tym w zupełnie różny sposób - drobna i ciemnowłosa Lucinda Wood chowała się za szerokimi plecami ojca, podczas gdy z ust wysokiej, rudawej Veroniki Johnson wylewał się bezustanny potok słów. Gospodyni powitała ich serdecznie i życzyła miłego przyjęcia.

Wkrótce później przybyły też zaproszone w pierwszej kolejności Aubrey, Jane i Coleen. Wówczas towarzystwo podzieliło się na trzy grupki - jedną stanowiły Cecilia i jej przyjaciółki, wymieniające się pikantnymi plotkami i nowinkami ze świata mody, drugą Frederick i przyjaciele ojca Cecilii, którzy rozprawiali o polityce i co jakiś czas wychodzili, aby zapalić cygaro, zaś trzecią Lucy i Vera, niepewne swojego otoczenia. Od czasu do czasu rozmawiała z nimi któraś ze służących.

Na trzy minuty przed ustaloną godziną pod Dufrense Mansion zajechał powóz kapitana Lawrence'a Sinclaira. Mężczyzna wysiadł z niego w towarzystwie dwóch swoich nastoletnich przybocznych i wszedł do budynku, budząc liczne westchnienia.

Lawrence miał trzydzieści dwa lata. Nie był mężczyzną szczególnej postury, lecz jego ruchy znamionowały kocią zręczność. Na ogorzałej od słońca twarzy widniało kilka pierwszych zmarszczek i podłużna, ledwo widoczna blizna na policzku. Spod krzaczastych brwi patrzyły swoim świdrującym spojrzeniem zimne, bladobłękitne oczy, odległe i lśniące jak dwie gwiazdy. Dopasowany idealnie mundur galowy i kapitańska szeroka czapka dodawały mu splendoru.

Panna Dufrense podeszła do niego, wsparta na ramieniu Fredericka. Jej kuzyn zasalutował dostojnie, a kapitan oddał salut. Wówczas dziewczyna dygnęła, a Sinclair uniósł jej dłoń do ust.

- Żadne słowa nie mogą wyrazić mojej wdzięczności, że zgodziła się mnie pani ugościć - powiedział.

- Niezmiernie mi miło, że pan przyjechał - odparła Cecilia z uśmiechem. - Zapraszam! Proszę się częstować. Same angielskie speciały.

Poprowadziła gościa honorowego do stołów. Jane, Aubrey i Coleen, które wcześniej nie znały kapitana, nachyliły się ku sobie i zaczęły szeptem wymieniać uwagi, ukrywając usta za kolorowymi wachlarzami.

Lawrence przywitał się z panem Woodem i panem Johnsonem, wymienił z nimi formułki grzecznościowe, a następnie zasiadł do biesiady z Cecilią i Frederickiem, który, z racji sieroctwa panny Dufrense, pełnił rolę jej męskiego opiekuna.

- Słyszałam, że stacjonuje pan w naszej twierdzy - zagaiła Cecilia, gdy podano deser. - Proszę mi powiedzieć, jak tam jest?

- Chłodno - odpowiedział Sinclair. - W najgorętsze godziny dnia schodzimy do piwnic, tam jest tak zimno, jak w Anglii jesienią. Niestety atmosfera jest dość przytłaczająca, cały czas musimy trzymać rękę na pulsie, żeby nie zaskoczyło nas jakieś powstanie dzikich albo wojna kolonialna. Nie mówiąc już o tym, że wciąż istnieje obawa przed atakiem malezyjskich piratów...

- A, już mi nie strasz kuzyneczki! - przerwał Frederick ze śmiechem. - Nie słuchaj go, Ceci. On zawsze taki czarnowidz. Malezyjskich piratów nie widzieliśmy tu od pięciu lat.

- Ale nie możemy o nich zapominać - kontynuował twardo Lawrence. - To z ich powodu zbudowaliśmy mury Fortu Cornwallis. Mam nadzieję, że zna pani protokół bezpieczeństwa, panno Dufrense?

Cecilia pokiwała głową.

- W razie zagrożenia natychmiast biec za mury - wyrecytowała. - Nie brać nic ze sobą, bo lepiej stracić majątek niż życie.

- Bardzo dobrze. Cieszę się, że w razie ataku będzie pani bezpieczna.

Panna Dufrense upiła łyk herbaty z miodem i zatrzepotała rzęsami.

- Z pewnością będę bezpieczna, gdy fortem zarządza ktoś tak godny zaufania - stwierdziła.

- Och, myli się pani. Mieszkam w forcie, owszem, ale nie mam nad nim władzy. To major Anderson trzyma na wszystkim łapę - sprostował kapitan. - Ale proszę się nie martwić, wydam odpowiednie rozkazy. Jeśli się pani kiedyś pojawi w twierdzy, od razu panią skierują do mojego gabinetu.

- Czuję się zaszczycona!

- A teraz dość o mnie, panno Dufrense. Chciałbym dowiedzieć się o pani czegoś więcej, bo niestety z porucznika Boneville nie da się nic wyciągnąć.

Cecilia zaśmiała się delikatnie.

- Cały Frederick - rzuciła kuzynowi rozbawione spojrzenie. - Cóż, pochodzę z Devonshire. W Malezji jestem od czterech lat, przeprowadziłam się tu razem z ojcem. Niestety wkrótce po przyjeździe mój tato zachorował na jakąś lokalną chorobę i zmarł, i dlatego od tej pory mieszkam tu sama.

- To niedopuszczalne! - oburzył się Lawrence. - Ktoś musi się panią zaopiekować.

- Byłabym wdzięczna, gdyby ktoś się mną zaopiekował i zabrał z powrotem do Wielkiej Brytanii. Nienawidzę upałów i robactwa.

- Zatem doskonale pani trafiła. - Kapitan pogładził ją po ramieniu. Jedwab zaszeleścił pod jego dotykiem. - A z ciekawości, jak to się właściwie stało, że przeprowadziliście się do George Town?

- Och, to bardzo proste! - pospieszył z wyjaśnieniem Frederick, widząc zmieszanie na twarzy kuzynki. - Moja matka jest ciotką Cecilii od strony matki. Mój ojciec działa w zarządzie Kompanii Wschodnioindyjskiej i po prostu dał ojcu Cecilii posadę na Penang. Zajmował się handlem przyprawami z holenderskimi kupcami.

- Słyszałem kiedyś o Dufrense'ach z Devonshire - rzucił Sinclair, po czym skosztował szarlotki. - Ciekawe, czy to ta sama rodzina. Wyborne ciasto!

Cecilia zacisnęła zęby, a jej puls przyspieszył. Czy to możliwe, że wiedział o skandalu, w jaki wpakował się jej ojciec?

- Jest pewnie wiele Dufrense'ów - wtrącił Frederick. - Pan John nie cieszył się jakąś wielką popularnością.

- John? John Dufrense? - upewnił się Lawrence. - Czy nie był przypadkiem baronetem?

- Owszem... - wyszeptała Cecilia słabo.

- Och, to oczywiście, że o nim słyszałem! Czy to ten sam, który...

- ...zbrzuchacił córkę hrabiego i musiał uciekać przed procesem na drugi koniec świata? Tak, ten sam - prychnęła z goryczą panna Dufrense. - Szkoda tylko, że ludzie patrzą na mnie, jakbym była współwinna. Mimo że nie miałam z tą sytuacją nic wspólnego. Pan też taki będzie?

- Ależ skąd! W ogóle nie miałem tego na myśli. - Kapitan przewiercił ją spojrzeniem swoich bladych oczu. - Nigdy nie słucham takich plotek i bardzo mi przykro, że cierpi pani z powodu błędów swojego ojca. Ale skoro on nie żyje, czemu nie wróciła pani do Devonshire?

- Niestety moje nazwisko wciąż kojarzy się ze skandalem. Musiałabym zamieszkać z rodziną mojej matki, świeć Panie nad jej duszą, a oni się boją, że stracą reputację, jeśli przyjmą do siebie córkę skandalisty.

- Nie pozostaje pani nic innego, jak zostać panią Sinclair. Wtedy już nikt nie będzie pani dręczyć. - Lawrence wstał z krzesła i wysunął do niej ramię. - Zaszczyci mnie pani tańcem? Widzę, że ustawiają się do jiga.

Cecilia przyjęła ramię i sama się podniosła.

- Z najwyższą przyjemnością - odparła słodko.

Większość gości już się najadła i oto przyszła pora na taniec. Lucy i Vera ustawiły się z chłopakami przyprowadzonymi przez Sinclaira, Jane i Coleen zatańczyły z panami Alistairem i Royerem, za Audrey przypadł w udziale Fryderyk. Przetańczono jiga, a potem kotyliona, wielokrotnie zmieniając partnerów. Cecilia błyszczała na parkiecie jak najjaśniejsza gwiazda, a i kapitan okazał się niezgorszym tancerzem.

Przyjęcie okazało się niesamowicie przyjemne, ale panna Dufrense upomniała się w duchu, aby nie dawać się ponieść ekscytacji. Mężczyzna, z którym tańczyła, miał w sobie coś magnetycznego, zwłaszcza że miał zostać jej mężem, ale jej absolutnie nie wolno było się zakochać. Wiedziała przecież, że nie zamierzał dochowywać jej wierności, skoro już teraz konwersował potajemnie z jakąś Amy Holden. Myśl o tej kobiecie, która jeszcze rankiem była jej obojętna, teraz wprawiła ją w lekką irytację.

Ku zdumieniu wszystkich, w krótkiej przerwie pomiędzy tańcami rozległ się dzwonek do drzwi. Muzycy umilkli, goście rozejrzeli się po sobie, a pan Thomas pospieszył do wejścia, aby zobaczyć, kto pod nim czekał.

Po chwili do atrium wszedł podstarzały mężczyzna o szerokich barach, idealnie prostej sylwetce i naturalnie uśmiechniętej, jowialnej twarzy. Szykowny mundur aż raził ogromem szlifów i odznaczeń, a na jego głowie siedziała bujna siwa peruka. Idąc, podpierał się bez potrzeby na mahoniowej lasce z pięknym lapis lazuli w głowicy. Na jego widok Frederick i Lawrence stanęli na baczność i zasalutowali.

- Nie spodziewaliśmy się tu pana, panie majorze - powiedział kapitan.

- Jakże mógłbym ominąć przyjęcie zaręczynowe mojego ulubionego podwładnego? - odezwał się major niskim, chroboczącym głosem. - Toż całe lata czekałem, aż się ustatkujesz, Sinclair!

Zaśmiał się z własnego żartu, zarażając wesołością wszystkich wokół. Lawrence wziął Cecilię pod ramię i przyprowadził ją do swojego dowódcy.

- Panno Dufrense, oto major Olivier Anderson - przedstawił go dziewczynie. - Majorze, oto moja narzeczona, Cecilia Dufrense.

Cecilia dygnęła, a Anderson ukłonił jej się z zadziwjającą gracją jak na człowieka w tym wieku.

- Zawsze wiedziałem, że mój kapitan ma dobry gust - powiedział uprzejmie. - Jest pani najpiękniejszą damą w George Town.

Panna Dufrense ukryła rumieniec za wachlarzem.

- Jest pan zbyt miły - zaszczebiotała. - Chce się pan dosiąść? Mamy tu prawdziwie angielską ucztę!

- Dobrego posiłku nigdy nie odmówię, zwłaszcza w tak doborowym towarzystwie!

Nowy gość dołączył z entuzjazmem do biesiady. Mimo że był najwyżej postawiony z nich wszystkich, atmosfera po jego przybyciu jakby się rozluźniła; zachowywał się bowiem bardzo przyjacielsko, i to do wszystkich, nawet do służby roznoszącej dania.

Wkrótce później znów zatańczono. Major nie przepadał za sztywnymi układami tanecznymi, więc muzyków poproszono o zwykłe, skoczne melodyjki, a na parkiet wraz z państwem wpuszczono służących. Cecilia przewirowała kilka tańców z Frederickiem, potem dwa z kapitanem Sinclairem, potem jeden z majorem. Na koniec zatańczyła nawet ze starym panem Thomasem, który zdawał się bawić najlepiej ze wszystkich. Parę razy mignął jej Frederick w parze z rozradowaną Elaine, wciąż nieświadom, jak wielkie nadzieje rozbudza w sercu tego naiwnego dziewczęcia.

Późnym wieczorem wszyscy pożegnali się w ciepłej atmosferze i rozeszli po domach. Cecilia długo jeszcze nie kładła się spać, zamiast tego biegała po korytarzach rezydencji, podśpiewując i skacząc. Gdy wreszcie ułożyła się na łóżku, długo wpatrywała się bezsennie w sufit, snując plany na przyszłość.

Amy Holden czy nie, to był niezwykle udany wieczór.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro