Część 1. Zbrodnia: Rozdział pierwszy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Za oknem już dniało, kiedy drzwi do sypialni panny Dufrense otwarły się bezszelestnie na świeżo naoliwionych zawiasach, a do środka wślizgnęła się młoda służąca. Słońce przeświecało przez szpary pomiędzy zasłonami z błękitnego muślinu i kładło się jaskrawymi wstęgami jasności na miękkim beżowym dywanie i łożu ze skołtunioną pościelą. Gdy jedna z nich dotarła do owalnej, rumianej twarzy uśpionej  dziewczyny, ta mruknęła przez sen i odwróciła głowę, a jej jasne jak pszenica włosy rozsypały się po białej poduszce.

- Panienko - odezwała się służąca - trzeba wstać! Przyszedł do panienki list.

Cecilia Dufrense wymamrotała coś nieprzytomnie i wepchnęła nos w poduszkę, a następnie gwałtownym ruchem naciągnęła kołdrę na głowę. Służąca załamała ręce.

- Panienko, trzeba wstać - powtórzyła.

Odpowiedzi nie było, więc służąca podeszła do łoża i zerwała kołdrę ze swojej pani. Cecilia nagle usiadła z krzykiem i przetarła napuchnięte od zaspania oczy o tęczówkach szarych jak angielska jesień.

- Co ty wyprawiasz, Elaine?! - spytała piskliwie. - Czy to już pora śniadania?

- Pora śniadania była pół godziny temu, panienko. Obawiam się, że grzanki będą już zimne.

Panna Dufrense jęknęła z frustracją i opadła z powrotem na poduszki.

- Nie moglibyście robić tego śniadania wtedy, kiedy wstanę? - zapytała, ziewając w połowie zdania.

- Wtedy panienka musiałaby czekać z pustym żołądkiem.

Elaine rozsunęła zasłony, przez co w sypialni od razu zrobiło się jaśniej. Cecilia syknęła i zakryła oczy. Kiedy jej wzrok przyzwyczaił się do światła, obojętnie wyjrzała przez okno. Z tego miejsca rozciągał się rozległy widok na skąpane w malezyjskim słońcu zabudowania miasta, górujący nad nimi Fort Conwallis oraz lazurową powierzchnię morza w oddali, otaczającą lśniącymi falami plaże przy George Town. Na tle tej niesamowitej jasności, bijącej od budynków z białego kamienia i bladobłękitnego nieba, wyraźnie odcinały się wysokie, wąskie, niemal czarne pnie palm oraz ich ciemnozielone pióropusze, targane nieustannym suchym wiatrem od południowego wschodu.

- Ale zanim pójdziemy na śniadanie, jest jeszcze coś ważnego - kontynuowała służąca. - Przyszedł do panienki list od tego kapitana Sinclaira, pod którym służy pan Boneville. Czy podać go panience?

Cecilia wyciągnęła dłoń bez słowa. Po chwili poczuła na niej dotyk koperty i chłód nożyka do papieru. Otwarła list niedbale i przesunęła wciąż jeszcze zaspanym wzrokiem po literach. W miarę, jak czytała, zdawała się coraz bardziej ożywiona i radosna.

- Elaine... - odezwała się pełnym ekscytacji głosem. - Kapitan Sinclair prosi mnie o rękę.

- Jak to? - zdziwiła się służąca. - Listownie?

- Sama zobacz!

Cecilia podała jej list. Elaine rozwinęła go i przeczytała powoli, od czasu do czasu zatrzymując się na dłużej na co trudniejszych słowach. Rzadko miewała okazję czytać czy pisać.

"Dostojna i znamienita, a przy tym zachwycająca Panno Dufrense,

Być może poczyta Pani mój list za potwarz, lecz proszę mi wierzyć, nie taki był mój zamiar. Dłużej nie mogę z tym zwlekać. Mój czas w Malezji się kończy, jeszcze rok i wrócę do Wielkiej Brytanii, a wówczas już nie będzie mi dane cieszyć się Pani towarzystwem... chyba że po czynię ku temu pewne kroki.

Chciałem, moja najdroższa Panno Dufrense, poprosić Panią o rękę. Wiem, że nie spotkaliśmy się jeszcze zbyt wiele razy, ale sam widok Pani z daleka sprawił, że zapragnąłem złączyć nasze życia nieśmiertelnym węzłem małżeńskim. Czy oszalałem? Jeśli tak, to przez Panią, bowiem odkąd się znamy, nie mogę myśleć o nikim innym.

Proszę o jak najszybszą odpowiedź, gdy tylko się Pani zastanowi.

Oczarowany Pani urodą

Lawrence Sinclair"

- I co o tym myślisz? - spytała Cecilia, gdy służąca oddała jej list.

- Myślę, że trzeba się poważnie nad tym zastanowić. Mimo wszystko nie zna panienka kapitana Sinclaira zbyt dobrze, poza tym jest dość duża różnica wieku...

- Gdzie tam duża, ledwo dwanaście lat. I tak już jestem na progu staropanieństwa: dwadzieścia lat! A pomyśl tylko, Elaine! - Panna Dufrense chwyciła służącą za ręce. - Za rok kończy służbę i wraca do kraju. Mogłabym wreszcie wydostać się z tej mokrej dziury i wrócić do domu! Bale, wieczorki u dystyngowanych dam, gry salonowe! Nigdy więcej szarańczy, węży, skorpionów, upałów i tych cholernych wiatrów, przez które codziennie pada gorący deszcz!

- Decyzja należy do panienki, ale i tak radzę ją bardzo dobrze przemyśleć.

Ale Cecilia już nie słuchała, zaczęła śpiewać z radości, tańcząc na siedząco na łóżku. Uspokoiła się, kiedy zrzuciła na dywan wszystkie poduszki i nagle nie miała się już o co oprzeć. Wówczas zmarszczyła nosek i z cierpiętniczą miną spuściła nogi z łóżka, aby wdziać domowe kapcie.

- Jestem głodna - poskarżyła się. - Elaine, wezwij Grace i Justine. Chcę się jak najszybciej ubrać i zejść na śniadanie.

- Jak panienka sobie życzy.

Elaine wyszła z sypialni, zamykając za sobą drzwi. Wtedy Cecilia dostała jeszcze jednego ataku radości, śmiała się i tarzała po łóżku, nie bacząc na to, że plączą jej się włosy. Po czterech latach okropnego wygnania na ten zawilgły koniec świata miała wreszcie szansę wrócić do Wielkiej Brytanii, i to pod innym nazwiskiem - takim, które już nie będzie się ludziom kojarzyć z tamtym skandalem sprzed lat. Wreszcie mogła zacząć wszystko zupełnie od nowa; dla takiej możliwości wyszłaby za mąż nawet za trędowatego starca, co dopiero za przystojnego, charyzmatycznego i do tego majętnego mężczyznę w sile wieku. Od razu wzięła się za pisanie odpowiedzi, w której oświadczała, że przyjmuje jego propozycję.

***

Lekko pochyłe zbocze rozległego wzgórza o szerokim, płaskim szczycie porastało morze drobnych zielonych krzaczków. Monogatunkowość i ułożenie roślin w idealnych rządkach zdradzały, że nie był to wytwór natury. Tu i ówdzie w pocie czoła pracowali chińscy i hinduscy robotnicy, chodząc na klęczkach pomiędzy grządkami i sprawdzając, czy nigdzie nie zalęgły się pasożyty. Słońce zlewało im się na zgięte karki falą bezlitosnej spiekoty.

Ze szczytu wzgórza doglądał ich prostopadłościenny, pozbawiony okien barak o płaskim dachu. A raczej w zamyśle ten dach miał być płaski, lecz w wyniku błędów budowniczych przechylał się mocno na prawo. Wewnątrz mieściły się łaźnia i kantyna dla pracowników plantacji, ale o tej porze były zamknięte i w budynku nie było żywego ducha. Barak otaczał całkiem zgrabny żywopłot z krzaków jałowca, za którym, ukryta przed oczami dozorców, siedziała na piętach trójka Chińczyków. Przed sobą mieli rozłożoną wprost na trawie deskę, która służyła im za blat, a w rękach trzymali kubki z kośćmi.

- Tym razem na pewno wygram - oznajmił buńczucznie Wu.

- Ta, chyba parę centymetrów wzrostu - zażartował siedzący obok Jiacheng. - Rzucaj, a nie się przechwalasz.

Wu zmarszczył brwi, ale nie dał po sobie poznać, że ta uwaga go ubodła. Wszyscy trzej byli niżsi niż ich europejscy pracodawcy, lecz on sam odznaczał się szczególnie niskim wzrostem nawet wśród swoich. Przeciętna chińska kobieta przerastała go o pół głowy. Nadrabiał czarującym uśmiechem, na widok którego panny dostawały rumieńców, a także ładnym zarostem i zdrowymi, gęstymi włosami, których czarne pukle zapuszczał zawsze tuż za ucho. Mimo to wciąż złościło go to, że właściwie wszyscy byli od niego wyżsi.

- Daj mu spokój, wiesz, że to dla niego przykre - westchnął swoim natchnionym, szemrzącym jak strumień głosem Enlai, trzeci z ich małego kółeczka. - Grajmy!

Zakręcili kubkami z kośćmi i szybkimi ruchami ustawili je na desce do góry dnem. Przez chwilę mierzyli się roziskrzonymi spojrzeniami, po czym odkryli kubki. Kości Enlaia wyrzuciły cztery i dwa, kości Jiachenga - dwie trójki, a kości Wu - piątkę i szóstkę, co czyniło go zwycięzcą.

- Cholerny magik, przepowiedział przyszłość! - zawołał Jiacheng. - Przyznaj się, oszukiwałeś!

- Nigdy bym nie śmiał - odparł Wu ze śmiechem. - Dawajcie pensy.

Monety przeszły do jego dłoni, a kości ponownie zostały umieszczone w kubkach. Nikt na poważnie nie traktował sugestii o oszukiwaniu. Było to dla nich oczywiste, że żaden z nich by czegoś takiego nie zrobił. Znali się od wielu lat i byli dla siebie najbliższymi istotami pod słońcem. Wu odnalazł w nich drugą rodzinę - swojej pierwszej nie pamiętał, został wywieziony z rodzinnego Tajwanu jako czteroletni sierota. Enlai miał dziesięć lat, gdy go zabrali, i pamiętał, jak wszyscy jego krewni umierali na cholerę. Jiacheng jako jedyny miał jeszcze kogoś - siostrę Lifang, która mieszkała gdzieś w Chinach. Nawet nie pamiętał jej wyglądu.

Wykonali kolejny rzut, ale wtedy zza węgła baraku wychynęła ciemna postać w charakterystycznym czerwonym turbanie na głowie.

- Widzę, że migacie się od pracy.

Wszyscy trzej Chińczycy podskoczyli na dźwięk jego głosu i spojrzeli na przybysza. Wysoki Hindus o arcyprzystojnej twarzy, z licznymi tatuażami na ramionach i odsłoniętym torsie, przyglądał im się złośliwie, rzując w ustach zeschnięte źdźbło jakiegoś chwastu.

- Odpuść, Mahdu - warknął Wu. - Kto by pracował w takie gorąco? Jak chcesz, to się możesz do nas dosiąść.

W odpowiedzi Mahdu wyciągnął źdźbło z ust i gwizdnął przeciągle, przez zęby. Jak znikąd pojawili się trzej kolejni Hindusi, jeden bardzo do niego podobny, drugi olbrzymi i muskularny, a trzeci tak nijaki, jak tylko można było sobie wyobrazić. Wu, Jiacheng i Enlai natychmiast zerwali się do ucieczki, ale nie zdążyli. Przyboczni Mahdu pochwycili ich i wytargali przed barak, gdzie stał dozorca. Hindusi przyprowadzili ich pod jego nogi i zmusili do klęknięcia.

Był to mieszaniec, pół-Chińczyk, pół-Europejczyk, szpetny jak kaprawy kundel, a z charakteru odziedziczył wszystkie najgorsze cechy obu narodowości, z których się wywodził. Miał włosy splecione w ciasny, cienki warkocz, tak zaczesany, aby ukryć postępującą łysinę, wąskie usta, które wiecznie sprawiały wrażenie zaciśniętych, oraz dziwny zwyczaj, by zawsze przechylać głowę, gdy mówił, co w połączeniu z jego długą szyją upodabniało go do jakiejś gadziny.

- Znaleźliśmy ich - powiedział Mahdu radośnie.

- Dobrze się spisaliście. Dostaniecie premię - odparł dozorca, po czym machnął ręką na przyprowadzonych Chińczyków. - Nazwiska!

- Jiang Enlai. - Jako pierwszy złamał się Enlai.

- Chen Wu.

- Hu Jiacheng.

- Wspaniale. - Dozorca zanotował ich nazwiska. - Kiedy przyjdziecie wieczorem po swoją płacę, dostaniecie połowę i dwadzieścia batów każdy. Nauczycie się więcej nie oszukiwać. A teraz DO ROBOTY!

Wywrzeszczawszy to prosto w twarz Wu, mieszaniec odwrócił się na pięcie i odszedł doglądać innej części plantacji. Tymczasem trójka przyjaciół powoli podniosła się z kolan.

- Widzicie - prychnął przywódca Hindusów - tak to jest zachodzić za skórę Mahdu Devi. Na mojej warcie nikt nie będzie się lenić.

- Przecież wcale nie musimy być wrogami! - zawołał Enlai. - Jesteście tu wyzyskiwani tak samo jak my...

Przerwał mu siarczysty policzek wymierzony przez zwalistego osiłka.

- Nie słyszałeś?! - ryknął osiłek. - Masz być posłuszny Mahdu Devi. I tylko Mahdu Devi!

Enlai złapał się za piekący policzek i spojrzał na Hindusa wilkiem. Obok niego Jiacheng przybrał już postawę do walki.

- Chłopaki - wtrącił Wu - to nie ma sensu. Po prostu chodźmy do pracy, bo jeszcze bardziej nam obetną dniówkę.

- Jedyny rozsądny - skomentował Mahdu. - No już, kicajcie, skośnookie króliczki! Biegusiem!

Choć duma paliła go wściekle, Wu posłuchał i odciągnął swoich przyjaciół, kierując się do przydzielonym im tego ranka grządek. Na konfrontację z gangiem Mahdu Devi jeszcze przyjdzie czas, póki co należało się skupić na zarobieniu na swoje utrzymanie. Resztę dnia cała trójka spędziła na sumiennym doglądaniu upraw herbaty.

***

Pod skromną plebanią urządzoną obok kamiennego kościoła przy Forcie Cornwallis czekała długa kolejka obdartych, brudnych dzieci. Większość z nich miała pochodzenie chińskie lub hinduskie, lecz zdarzali się też pojedynczy rodowici Malezyjczycy, o bujnych kędzierzawych włosach i płomiennych oczach. Wszyscy stali grzecznie w rządku - nikt się nie wpychał ani nie zachowywał głośno, wiedzieli bowiem, że za takie zachowanie pastor może odmówić im pomocy.

Sam pastor Graham Parker przyglądał się temu z okna z mieszaniną wzruszenia i irytacji. Miał wrażenie, że te kolejki potrzebujących nigdy się nie kończą, że nieważne, ile wykroi dla nich ze swojego serca, to i tak będzie za mało. Z drugiej strony czuł się spełniony, widząc, jak dalece ufają mu młodociani mieszkańcy George Town, zwłaszcza ci pozbawieni opieki rodzicielskiej i rasowych przywilejów.

Z cichym stęknięciem podniósł się z fotela bujanego i przyłożył swoją dłuższą rękę do krzyża, w którym coś strzykało. Nie był już młody, brakowało mu dwóch lat do sześćdziesiątki, a z plecami od zawsze miał problem, czego koronnym dowodem był wyrastający mu po prawej stronie garb. To z jego winy prawa ręka mężczyzny kończyła się prawie dziesięć centymetrów wyżej niż lewa, co nadawało mu niezgrabnego, karykaturalnego wręcz wyglądu.

Pastor otworzył drzwi i wyszedł przed dom, wspierając się na lasce. Natychmiast zwróciły się na niego liczne smutne spojrzenia, w których połyskiwała straceńcza nadzieja.

- Podzielimy się, dzieciaczki - powiedział ochryple. - Po tej stronie niech staną głodni, a po tej chorzy. Niech chorzy się nie martwią, też dostaną jedzenie.

Ustawienie się w dwóch osobnych kolejkach zajęło dzieciom około minutę. Większość ustawiła się w kolejce dla chorych. Chwilę później z plebani wyszła gospodyni pastora, pani Houston, i zajęła się rozdawaniem głodnym dzieciom ryżu z warzywami oraz bułeczek. Tymczasem Parker podszedł do chorych.

Każdego pytał, co dolega. W większości przypadków dzieciaki miały jakieś rany albo wysypki od pracy w nieludzkich warunkach. Na to drugie niewiele można było pomóc, co najwyżej nakarmić je dobrze, aby wzmocnić organizm. Zaś te pierwsze na szczęście nie wymagały pomocy profesjonalnego lekarza - który nie przyjąłby chińskich dzieci - i czyste bandaże w zupełności wystarczały. Gorzej było z dziećmi, które zapadły na jakieś faktyczne choroby. Takich pastor sobie zapisywał, a potem chodził do lekarzy i pytał o radę, nie wspominając, dla kogo to, i z własnej kieszeni załatwiał lekarstwa, nierzadko własnoręcznie, z pomocą pani Houston.

Pastor porozmawiał spokojnie z każdym dzieckiem. Niektóre przychodziły ze świeżymi problemami, inne ze starymi, już prawie zaleczonymi. Trafiło się też kilku symulantów, którzy ustawili się w kolejce dla chorych, aby dostać jedzenie z dodatkiem mięsa. Parker złajał ich łagodnie i odprawił do drugiej kolejki, gdzie zebrali drugą burę od pani Houston. W głębi duszy bardzo chciał nakarmić ich wszystkich tak samo treściwym posiłkiem, lecz po prostu nie miał na tyle pieniędzy.

Kiedy ostatni jego mali podopieczni rozbiegli się po uliczkach George Town, zapadał już wieczór. Pani Houston, małomówna i surowa kobieta po pięćdziesiątce, przyrządziła pastorowi kolację, którą ten zjadł w ciszy, pogrążony w myślach. Po posiłku wyszedł z domu i udał się na pobliskie wzniesienie, gdzie stał Fort Cornwallis.

Twierdzę zaczęto budować zaledwie parę lat wcześniej, dla obrony przed atakami malezyjskich piratów, lecz jakimś cudem wyglądała, jakby stała tu od wieków. Surowe grube mury otaczające teren fortu, wciąż będący w znacznej części w trakcie konstrukcji, miękły i rumieniły się wstydliwie przy świetle zachodzącego słońca. Spod bramy rozstaczał się widok na miasto, teraz pełne malowniczych kolorów i wydłużonych cieni, oraz na falujące morze. Krwawe słońce tonęło w wodzie prześwietlonej jak szkło, kładąc na zielono-fioletowej toni rażący promień karmazynu, który zdawał się wskazywać wyspę jak oskarżycielski palec.

Pastor przysiadł na drewnianej ławeczce i zapalił fajkę, wpatrzony w ten widok. Suchy wiatr poruszał jego rzadkimi, siwymi włosami i targał poły habitu. Słony zapach morza i wodorostów mieszał się w jego nozdrzach z wonią dymu, obecną wszędzie, gdzie cywilizacja, oraz delikatnym tchnieniem wiecznie zielonej roślinności z głębi wyspy. Gdyby nie okrzyki albatrosów, byłoby tu całkiem cicho.

Graham Parker należał do ludzi o duchach niespokojnych, zawsze wyrywających się za horyzont i łaknących nieustannych nowości. Wszystkich zdziwiło, gdy wybrał ścieżkę kapłaństwa - on jednak doskonale wiedział, czego chce od życia. Przekuł swoją niecierpliwość i ciekawość w chęć, aby poznawać nowe ludy i głosić im Słowo Boże. Jako misjonarz zjeździł pół świata, choć odradzano mu to ze względu na jego plecy i powodowane nimi częste problemy zdrowotne. Dziesięć lat wcześniej w końcu dopadła go starość - wybrał się wraz z Francisem Lightem* do Malezji, by założyć nowe miasto i wybudować w nim kościół, nie wiedząc jeszcze, że to będzie jego ostatnia wyprawa. Zaangażował się w lokalną społeczność tak bardzo, że nie chciał jej już opuszczać. W końcu dał się przekonać, aby zostać tu już na stałe.

Nie umiał tego wytłumaczyć, ale czuł, że jego żywot powoli dobiega końca. Chciał więc pomóc jak największej ilości osób i nacieszyć się jak największą ilością piękna na tym świecie, zanim Bóg wezwie go do siebie. Kochał wyspę Penang i prężnie rozwijające się George Town, mimo wszystkich kłopotów, jakim koloniści musieli stawić czoła, oraz wszystkich niegodziwości, do jakich dochodziło na jego ulicach. Takie dni jak ten, gdy mógł pomóc dzieciom i zachwycać się cudami natury, pastor kochał najbardziej.

Dopalił fajkę do końca i wysypał popiół z główki, po czym przydeptał go nogą, aby zgasić resztki żaru. Było już późno, najwyższy czas, aby wracać. Po drodze pastor zaczął już omyślać kolejne kazanie na niedzielę, do której brakowało dwóch dni.

*Francis Light - twórca kolonii brytyjskiej na Penang. W 1786 r. odkupił wyspę od sułtana Kedahu (obecnie jeden ze stanów w Malezji) i założył na niej przyczółek Kompanii Wschodnioindyjskiej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro