Część 1. Zbrodnia: Rozdział trzeci

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nastał kolejny skwarny, bezchmurny dzień, który popołudniem miał zostać nawiedzony przez lekkie opady deszczu. Od zaręczyn panny Dufrense i kapitana Sinclaira minął niecały miesiąc i zaczynał się upalny malezyjski czerwiec. Południowo-wschodni wiatr monsunowy przynosił drobiny piachu i pustynny żar z australijskiego Interioru, znacznie osuszając powietrze i minimalizując standardowe tropikalne opady.

Jako że była niedziela, Cecilia wybrała się rikszą do kościoła i wysłuchała mszy prowadzonej przez starego garbatego pastora. Nie miała jeszcze ochoty wracać do domu, dlatego po wyjściu z kościoła kazała się zawieźć do rezydencji Rustworthów, aby spotkać się z Coleen.

Angielska socjeta arystokratyczna na Penang była nieliczna, ale za to dumna i ekstrawaganka. Podobnie jak Dufrense Mansion, dom Coleen był zbudowany na modłę starych angielskich dworów. Zupełnie nie pasował do tropikalnego otoczenia i zaczynającego się kilkaset metrów dalej kameralnego miasta o wąskich ulicach krzyżujących się pod kątem prostym i oszczędnej architekturze. Ogród usiłowano urządzić w brytyjskim stylu, co skończyło się zupełnym fiaskiem - rząd na poły uschniętych od upału róż otaczał kilka klombów, na których dzielnie trzymały się tylko holenderskie tulipany, a z nagiej ziemi tu i ówdzie wystawały pożółkłe badyle. Dla ratowania wrażenia dosadzono tu i ówdzie trochę lokalnych roślin kwitnących.

Cecilię przywitał lokaj, ale zanim zdążył ją choćby wprowadzić do środka, na ganek wybiegła panna Rustworth z szerokim uśmiechem na twarzy.

- Ceci! Jak miło cię widzieć! - zawołała.

- Cześć, Coleen. Przepraszam, że tak bez zapowiedzi...

- Coś ty! Wchodź, i tak mi się nudziło. Każę przynieść nam ponczu.

- Twoi rodzice nie będą mieli nic przeciwko?

Coleen machnęła ręką.

- Mama jest chora i nie wychodzi z pokoju. Ostatnio już nawet trudno z nią rozmawiać - wyjaśniła z lekkim smutkiem w głosie. - A tata popłynął do Nagasaki w interesach. Nikt nie będzie nam przeszkadzał!

Dziewczyny weszły do domu i wspięły się po schodach na drugie piętro, gdzie znajdował się buduar Coleen. Było to przestronne, jasne pomieszczenie z jedną ścianą całkowicie otwartą, wychodzącą na taras, z którego roztaczał się widok na centralną część wyspy, porośniętą gęstą dżunglą. Wiatr wpadał do środka pomieszczenia, poruszając gęsto tkanymi firanami, które blokowały drogę owadom.

Coleen usadziła przyjaciółkę przy stoliku opodal kanapy w miękkim jasnym odbiciu. Służba przyniosła poncz i małe biszkopty z masą owocową.

- Wiesz, bardzo dobrze, że przyszłaś - zaczęła rozmowę panna Rustworth. - Mam nowiny, którymi muszę się z kimś podzielić!

- Opowiadaj! - Cecilia upiła łyk ponczu.

- Był tu wczoraj Frankie, znowu. I wiesz co? Dał mi to! - Coleen wskazała złotą bransoletę ze szmaragdami na nadgarstku.

- Jakie piękne! - zawołała panna Dufrense. - I co teraz o nim myślisz?

- Wiesz co, chyba nawet dam mu szansę. Z początku bawiło mnie, że ktoś taki w ogóle o mnie marzy... Ale widać, że przynajmniej ma gust. Poza tym jest całkiem młody, a jeśli zgoli tego paskudnego wąsa, to i brzydki nie będzie!

Zaśmiały się szczerze i zjadły po biszkopciku. Chwilę później Cecilia sięgnęła za dekolt i wyciągnęła stamtąd kunsztownie zdobiony srebrny wisior w kształcie ośmiornicy, której macki wysadzane były maleńkimi perłami.

- Mój Lawrence ostatnio dał mi taki prezent - wyjaśniła. - Czy to nie śliczne?

- Och, Ceci, to najpiękniejszy wisiorek, jaki w życiu widziałam! - Coleen nachyliła się konspiracyjnie nad stołem. - Ale powiedz mi, tak szczerze, co myślisz o tym panu kapitanie? Bo mówią, że z niego niezły dziwak jest. Podobno nigdy nie miał żadnej ukochanej, ani nawet z kurtyzanami się nie zadawał.

- E tam, dziwak! Jest bardzo uprzejmy, no i świetnie dobiera prezenty. Poza tym dobrze tańczy, a to ważne, jeśli mam się pokazać na salonach w ojczyźnie.

- Ach, Anglia! - Coleen rozmarzyła się nelancholijnie. Urodzona w kolonii w Chinach, w przeciwieństwie do Cecilii nigdy nie była w Wielkiej Brytanii. - Nie mogę się doczekać, aż sama ją zobaczę. Zaprosisz mnie, jak już będziesz tam mieszkać, prawda?

- Oczywiście! Zaraz po przeprowadzce - obiecała panna Dufrense.

Coleen znów się do niej nachyliła.

- A ten Lawrence - mruknęła - on ci się podoba w ogóle?

Cecilia zaśmiała się cicho.

- Nie jest brzydki, jeśli o to chodzi, ale raczej nie darzę go niczym szczególnym. Nie mogłabym. To małżeństwo z rozsądku, głupio byłoby się zakochać. Aczkolwiek przyznam, że jest dość... magnetyczny.

- Magnetyczny?

- Kiedy jest obok, trudno na niego nie patrzeć. Kiedy go nie ma... trudno o nim nie myśleć.

- Cecilio, tak działa zakochanie.

- Znam uczucie zakochania i to nie jest to. To bardziej... fascynacja. Ciekawość. Lawrence mnie ciekawi, bo wydaje się skrywać wiele rzeczy.

- Módlmy się, żeby to nie były jakieś niebezpieczne sekrety - przestrzegła ją panna Rustworth.

- A czemu nie? Co to za życie, bez dreszczyku emocji?

Zaśmiały się i dopiły poncz. Wkrótce później pożegnały się długim, serdecznym uściskiem i Cecilia znów wsiadła do rikszy. Tym razem kazała się zawieźć prosto do Dufrense Mansion.

Pod drzwiami frontowymi zauważyła dwie osoby pogrążone w ostrej dyspucie. W jednej z nich rozpoznała pana Thomasa, zaś w drugiej - jednego z młodocianych przybocznych kapitana Sinclaira.

- Po raz dziesiąty panu mówię, że nie mogę pana wpuścić, póki nie przyjedzie tu panienka, czego pan nie rozumie?!

- Pan kapitan mówił, że panienka o tej porze już na pewno będzie w domu, a ja mam bardzo ważne informacje...

- Ale jej nie ma! Och, Boże, daj mi cierpliwość! Myśli pan, że kłamię?

- Tu jestem! - zawołała Cecilia, podchodząc do nich z uśmiechem. - Po mszy odwiedziłam rezydencję Rustworthów. Co takiego chce mi przekazać mój narzeczony?

- Dzień dobry, panno Dufrense. - Młodzik ukłonił się głęboko. - Kapitan jest niestety zmuszony zerwać zaręczyny z panią.

- S-słucham? - wyjąkała dziewczyna. - Co to ma... Co to ma znaczyć?!

- Kapitan bardzo żałuje, że tak się potoczyły sprawy, ale nie miał innego wyboru. Wszystkie detale zawarł w liście, który miałem...

- Dawaj to! - Cecilia wyrwała chłopakowi świstek papieru z ręki i rozłożyła go gniewnymi ruchami.

"Najdroższa panno Dufrense,

Kiedy czyta Pani te słowa, już Pani wie, że jestem zmuszony wycofać się z naszych ustaleń co do narzeczeństwa. Proszę mi wierzyć, miałem na względzie Pani dobro oraz urok, jaki Pani na mnie rzuciła. Jednakże w moim życiu pojawiła się okazja, której nie mogę odrzucić, bo do samej śmierci plułbym sobie w brodę.

Prawda jest taka, że wcale nie mam ochoty wracać do Wielkiej Brytanii. Mógłbym to zrobić dla Pani, ale dostałem propozycję umowy od mojego starego znajomego z Chin, abym ożenił się z jego córką i w ten sposób wszedł do rodziny posiadającej znaczne majątki w chińskiej kolonii. Sama Pani rozumie, że to jedna z sytuacji, kiedy trzeba pójść za głosem rozumu, a nie za głosem serca, które pragnie być przy Pani.

Składam najlepsze życzenia,

Lawrence Sinclair"

Dziewczyna zgniotła papier w rękach, rzuciła go na ziemię i zdeptała swoim miętowozielonym bucikiem na obcasie.

- Czy mam zanieść kapitanowi jakąś odpowiedź? - zapytał posłaniec. Cecilia spojrzała na niego dziko.

- Wynoś się! - wrzasnęła. - Natychmiast znikaj mi z oczu!

Chłopak odbiegł ze strachem, a pan Thomas załamał ręce.

- Panienko - powiedział miękko - na pewno jeszcze da się jakoś temu zaradzić!

- Nie da się!

- Panienko...

- Zostaw mnie! Zostawcie mnie wszyscy w spokoju! - krzyknęła panna Dufrense, po czym uciekła z płaczem do domu.

***

Wolne niedziele dla pracowników plantacji tak naprawdę nie były wolne. Zaczynały się od obowiązkowej porannej mszy, potem trwały pozbawione alkoholu i muzyki "zabawy" organizowane przez dozorców, w których udział też był, rzecz jasna, obowiązkowy. Dopiero popołudnia, kiedy na niebo napływały chmury i zaczynało siąpić, naprawdę można było nazwać wolnymi.

Tej niedzieli Wu, Enlai i Jiacheng postanowili przeczekać deszcz w taniej spelunie dla Azjatów, nazwanej po malezyjsku "Cawan Patah". Był to podły lokal, ciemny, cuchnący octem, z nisko zawieszonym sufitem, lecz miał też swoje zalety - serwowano tam najsilniejsze sake na wyspie i nigdy nikogo nie wyrzucano, nawet jeśli dokonał morderstwa. Można tam było urżnąć się w trupa, rozpętać rozróbę i wziąć dowolną kobietę, a to wszystko bez żadnych konsekwencji. Tawerna została parę razy najechana przez straż miejską, a raz nawet przez żołnierzy Kompani Wschodnioindyjskiej, ale ostatnia interwencja zdarzyła się ponad rok wcześniej - najwyraźniej władze zapomniały o tym miejscu.

Wnętrze okazało się głośne i zatłoczone, a zaduch znacznie utrudniał oddychanie. Panował widoczny podział na dwie strefy - Chińczycy po lewej, Hindusi po prawej. Gdy do środka weszła nowa trójka, na krótką chwilę przyciągnęli wszystkie spojrzenia.

- Co podać? - spytał sepleniący barman, któremu brakowało dwóch górnych jedynek.

- Najmocniejsze, co macie. Trzy kieliszki. - Wu położył na blacie monety.

Barman postawił przed nimi trzy szklane kieliszki wątpliwej czystości i opleciony wikliną baniak z sake. Enlai wziął kieliszki, Wu baniak, i tak ruszyli do jednego z niewielu wolnych stolików, przeciskając się przez tłumem pobratymców. Gdy siedli, Wu od razu nalał pierwszą kolejkę. Wszyscy opróżnili kieliszki jednym haustem i odetchnęli głęboko.

- Ale mi tego brakowało - wychrypiał Jiacheng. - Dawaj jeszcze jedną!

Wu rozlał i wypili. Następnie cała trójka opadła na oparcia krzeseł.

- Panowie... Wyczuwam wspaniały wieczór - wymamrotał Wu.

- Może być jeszcze wspanialszy! - Jiacheng jakby z nikąd wyczarował trzy zestawy kości.

- Ja podziękuję - westchnął Enlai. - Nie mam ochoty na hazard.

- Chory, czy co? - zdziwił się Jiacheng. - Co ci na głowę upadło?

- Serce boli...

Wu wzniósł oczy do nieba. Uwielbiał Enlaia, ale jego przyjaciel miał dość słabą głowę i do tego zawsze upijał się na smutno. Jego melancholijna, kochliwa natura wychodziła na wierzch za każdym razem, jak był pod wpływem jakichś używek.

- Kiedy cię nie boli? - burknął. - Przestań smęcić i gramy.

- Nie mówiłbyś tak, jakbyś znał Zhilan...

- Miesiąc temu to była Yubei - przypomniał zgryźliwie Jiacheng.

- Yubei to była pomyłka młodości. Ale teraz doświadczyłem prawdziwej miłości... I ona mnie nie chce!

- A wie w ogóle o twoim istnieniu? - zapytał Wu ze śmiertelnie poważną miną.

- Jak możesz o to pytać? Oczywiście że wie! - oburzył się Enlai. - Przyszedłem do niej pewnego wieczora, przedstawiłem się i powiedziałem, że świata poza nią nie widzę. A ona złapała za miotłę i kazała mi iść precz!

- Czekaj - wtrącił Jiacheng - czyli przedstawiłeś jej się... I w tej samej rozmowie, w której dopiero cię poznała, wyznałeś jej miłość?

- No a jak? Nie mogłem dłużej trzymać tego dla siebie, ja ją kocham!

- I dziwisz się, że cię pogoniła?! - Wu wybuchnął śmiechem.

Enlai nalał sobie kolejny kieliszek, rozchlapując trochę po stole, i wypił go trochę zbyt szybko, przez co na jego twarzy wykwitł paskudny grymas, a w oczach pojawiły się łzy.

- Ale pali... - wychrypiał.

Jiacheng poklepał go z całej siły po plecach, przez co Enlai zakaszlał.

- No to masz tylko jedno rozwiązanie, kolego - stwierdził, podsuwając mu kości pod nos. - Hazard i alkohol leczą wszelkie smutki. Dasz się namówić na grę?

Enlai pociągnął nosem i zamrugał powiekami.

- Dam - wykrztusił. Wu i Jiacheng obrzucili go przyjacielskimi kuksańcami, aż zapiszczał.

Zagrali kilka partyjek. Zamiast o pieniądze, zakładali się o zerowanie kieliszków duszkiem. Parę chwil później wielki baniak był już w połowie pusty, a ca ich trójka - porządnie wstawiona.

Wu coraz częściej zerkał w stronę ściany, pod którą stały kurtyzany. Jego uwagę przyciągnęła jedna konkretna, drobniutka panienka w szafirowej sukience. Jej twarz stanowiła obraz niesamowitej mieszanki genetycznej - z pewnością miała w żyłach krew chińską, europejską i hinduską, prawdopodobnie również malezyjską, a może nawet afrykańską. Wyglądała osobliwie i ślicznie, choć to zapewne była kwestia intensywnego makijażu i dobrze dobranej, choć taniej biżuterii. Ona również zauważyła Wu i puściła do niego oko. Chińczyk wiedział, że pod koniec tego dnia znajdzie się z nią w jednym łóżku.

To jednak była melodia przyszłości, w chwili obecnej bowiem pojawiło się coś znacznie bardziej naglącego - poczuł parcie na pęcherz. Przeprosił kolegów i wstał od stołu, po czym zaczął się znów przeciskać przez ciżbę, aby załatwić swoje potrzeby na zewnątrz.

Wypita sake sprawiła, że obraz dwoił mu się w oczach, a kroki stały się chwiejne. Starał się na nikogo nie wpadać, ale i tak musiał co chwilę przepraszać potrącone przez siebie osoby. Niektórzy posyłali za nim paskudne przekleństwa, lecz nikt nie reagował agresją.

- Duibuqi* - wymamrotał po raz kolejny, gdy zatoczył się na innego klienta. Ten obejrzał się na niego i wówczas Wu zrozumiał swoją pomyłkę. To nie była twarz Chińczyka.

- Co ty do mnie pieprzysz, skośnooki diable? Hej, koledzy! On mnie obraża! - wrzasnął Hindus. Kilku siedzących po sąsiedzku podniosło się z krzeseł z mordem w oczach.

- Duibuqi... Przepraszam - powtórzył Wu po angielsku. - Tylko przechodzę. Przypadkiem pana potrąciłem.

- Bij Chinola! - krzyknął któryś z Hindusów. Na ten okrzyk podniosła się już większość gości "Cawan Patah", w tym z tej chińskiej połowy sali.

Wu cofnął się chwiejnie, widząc, że czas na dyplomację minął. Zatoczył się niespodziewanie i tylko dzięki temu uniknął pięści zmierzającej w stronę jego skroni. Stracił równowagę, lecz zamiast na podłogę opadł na ścianę pobratymców, którzy parli w stronę Hindusów, aby wesprzeć go w walce. Odbił się od nich jak piłeczka i poleciał prosto na tego, którego niechcący potrącił. Nim na niego wpadł, udało mu się zacisnąć dłoń w pięść i wysunąć ją przez siebie. Trafił knykciami prosto w twarz Hindusa, który odchylił się do tyłu i wpadł na krawędź stołu.

Na ułamek sekundy zapadła cisza. Hindus złapał się ręką za twarz, a gdy ją odsunął, ukazała się rozcięta warga i strumienie krwi cieknące z nosa. Zaryczał jak berserker, co udzieliło się pozostałym gościom speluny, i chwycił krzesło. Chwilę później lokal wypełniły odgłosy demolki i łamanego drewna, każdy chciał dla siebie nogę stołu, oparcie krzesła czy choćby deskę wyrwaną ze ściany, aby tylko przyłożyć wrogowi mocniej.

Wu wycofywał się z tego kłębowiska ciał i kawałków drewna na czworakach, a jego dłonie i kolana co chwilę trafiały w kałuże alkoholu. Parę razy został kopnięty, musiał też się uchylać przed szukającymi ofiary deskami. Kierował się w stronę stołu, przy którym do niedawna siedział z przyjaciółmi.

Enlai i Jiacheng kulili się nadal w tym samym kącie. Drugi z nich trzymał w ręku opróżniony baniak jak maczugę. Wu podniósł się na nogi i rzucił się biegiem w ich stronę, ale wtedy ktoś wskoczył mu na plecy. Razem upadli na podłogę. Wu usiłował się podnieść, i strząsnąć z siebie przeciwnika, lecz nie miał dość sił. Po krótkiej chwili zmagań Jiacheng zdzielił Hindusa po głowie baniakiem. Uderzony zwiotczał i dał się już bez problemu zrzucić na podłogę.

Wu wstał chwiejnie. Jiacheng złapał go za ramię i pociągnął w kąt. Hindus zaczął się podnosić, jakiś pobratymiec odparł go ręką. W następnej chwili na trójkę przyjaciół natarło czterech innych Hindusów uzbrojonych w nogi i oparcia krzeseł.

Jiacheng złapał za całe krzesło i rzucił się w wir walki z dzikim śmiechem. Wu dołączył się do walki z pięściami i kopniakami, nieczysto, jak tylko się dało. Jeden z atakujących padł na podłogę, wijąc się z bólu po ciosie w krocze. Pozostali trzej cofnęli się przed krzesłem Jiachenga. Uradowany mężczyzna machnął nim jeszcze dwa razy, ale wtedy od lewej strony dobiegł go okrzyk bólu; Enlai, który obszukiwał własne kieszenie w poszukiwaniu noża, dostał w czoło nogą krzesła.

- Enlai! - krzyknął Wu i przypadł do przyjaciela. Ten osunął się na ziemię i podniósł dłoń do czoła. Spomiędzy palców wyciekły stróżki krwi. - Jiacheng, do cholery! Uważaj trochę!

Podczas gdy Wu był zajęty opatrywaniem Enlaia, trzeci z przyjaciół odrzucił krzesło i przewrócił stół, przy którym wcześniej siedzieli. Trzej nacierający Hindusi odbili się od drewnianego blatu jak od wielkiej tarczy.

- Żyję - wymamrotał Enlai. - Będzie dobrze. Idź pomóc Jiachengowi.

Wu poklepał go po ramieniu i dołączył do Jiachenga. Razem chwycili za nogi stołu, unieśli go lekko i ruszyli naprzód jak taran, roztrącając zajętych bijatyką pijaków.

Wtem, rozległ się odgłos dwóch wystrzałów z pistoletu. Gryzący dym momentalnie zasnuł wnętrze speluny.

- Spokój! - zaskrzeczał barman, odkładając starą żeglarską espignolę na półkę pod ladą. - Kto mi za te szkody zapłaci? Zamykam biznes, to koniec!

Momentalnie do baru podeszło kilku najaktywniejszych uczestników bójki i zostawili na nim monety. Inni poszli za ich przykładem i wkrótce na szynku leżała już spora sumka. Wu i jego koledzy również się dołożyli. To właśnie dzięki temu "Cawan Patah" był tak otwarty na różne rodzaje rozrywki - niszczący zawsze płacili za szkody i dlatego karczmarz nie musiał ustalać zasad.

Wkrótce później bałagan został uprzątnięty, a stoły i krzesła, które nie ucierpiały w wyniku rozróby, ustawiono w równych rządkach. Kobiety, które pochowały się za barem, zaczęły wychodzić z ukrycia. Wu wrócił do swoich przyjaciół. Jiacheng prowadził słaniającego się na nogach Enlaia w stronę wyjścia.

- Idziesz? - zapytał Jiacheng.

Wu poszukał spojrzeniem piękności, która wcześniej zwróciła jego uwagę. Właśnie wychodziła zza baru.

- Jeszcze chwilę zostanę - odparł. - Lećcie, nie czekajcie na mnie.

Jiacheng podążył za spojrzeniem przyjaciela i uśmiechnął się porozumiewawczo, gdy zobaczył kurtyzanę.

- Miłej zabawy - rzucił.

- A tobie przyjemnego wieczoru. Jak już zajmiesz się Enlaiem, oczywiście.

Pożegnawszy się z przyjaciółmi, Wu ruszył w podskokach do wypatrzonej kobiety. Potrzebował porządnej dawki relaksu.

Duibuqi - "przepraszam" po chińsku.

***

Graham coraz częściej odczuwał to, że się starzeje. W niedziele zwykłe, takie jak ta, prowadził tylko dwa nabożeństwa, rano i wieczorem, a i tak czuł się po tym zupełnie wykończony. Cudem udało mu się skończyć modły i nie przewrócić się na oczach wiernych. Gdy ludzie zaczęli już tłoczyć się przy wyjściu ze świątyni, zszedł na zakrystię i usiadł na krześle. Kiedy otworzył oczy, okazało się, że minęło pół godziny.

Wyszedł z kościoła chwiejnie, cały obolały i senny. Chciał już zjeść kolację przygotowaną przez panią Houston i położyć się do łóżka, ale pod plebanią czekał sznur obdartych dzieci o zapadniętych twarzach i pełnych nadziei spojrzeniach rozpalonych oczu. A to oznaczało, że odpoczynek musiał jeszcze poczekać.

Nie odmówił nikomu pomocy. Razem z panią Houston rozdawał jedzenie, bandażował skaleczenia, dawał rady, a nawet przytulał i pozwalał się wypłakać, gdy ktoś tego potrzebował.

Kolejka w końcu się opróżniła i wszystkie azjatyckie dzieciaki się rozbiegły. Została tylko jedna dziewczynka, na oko dwunasto- lub trzynastoletnia Chinka o czarnych włosach spiętych w dwa warkocze i dziwnie pustym spojrzeniu małych czarnych oczu. Nie ustawiła się z innymi dziećmi, nie podeszła też, kiedy się rozeszły, siedziała jedynie na uboczu w swojej kusej, poplamionej sukieneczce, i patrzyła na kościół. Ilekroć pastor pochwycił jej spojrzenie, odwracała wzrok.

- Hej! - zawołał Graham. - Możesz podejść. Czego ci potrzeba?

Dziewczynka nie odpowiedziała. Podciągnęła kolana pod brodę i objęła je ramionami, pochylając nisko głowę, aby ukryć twarz. Pastor chwycił miseczkę, nałożył do niej ryżu z warzywami wygrzebanego z dna kotła i podszedł do niej powolnym krokiem.

- Jesteś głodna? Możesz to zjeść - powiedział, gdy był już kilka kroków od niej.

Dziewczynka zerwała się i rzuciła w tył, gdy zobaczyła go tak blisko. Pastor cofnął się o krok i powoli, spokojnie położył miskę na ziemi.

- Możesz to zjeść - powtórzył po chińsku. Mała jednak nie wyglądała na przekonaną.

Graham obrócił się do niej tyłem i jak gdyby nigdy nic wrócił do drzwi plebani. W progu obejrzał się dyskretnie przez ramię i zauważył, że dziewczynka podkradała się do miski jak spłoszone zwierzę.

Dziwne dziecko, pomyślał. Ciekawe, co ją spotkało, że tak reaguje na ludzi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro