Rozdział 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Marzec 2019 r.

Blady świt spowity gęstą mgłą, budził okolicę rześką rosą, której krople nieśmiało dzwoniły między źdźbłami trawy. Chłód lekkiego podmuchu wiatru omiótł twarz dziewczyny. Spod półprzymkniętych powiek zerkała w niebo, oblizując spuchniętą wargę. Leżała na mokrej ściółce dysząc ciężko. Szkarłatne krople posoki mieszały się ze łzami, żłobiąc cienkie koryta na jej smukłej twarzy.

Na boga! Nic pani nie jest?

Krzyk staruszki poderwał do lotu okoliczne ptactwo. Dziewczyna w odpowiedzi jęknęła przeciągle, próbując podnieść głowę.

Nie ruszaj się dziecko. Już wzywam pomoc — rzekła staruszka, sięgając po telefon komórkowy.

Odblokowała ekran telefonu komórkowego i przeklęła cicho. Wpisała pin. Błędny. Powtórzyła czynność dwukrotnie. W końcu na ekranie pojawiło się zdjęcie uśmiechniętych kilkulatków. Wybrała numer alarmowy i kręcąc się w miejscu oczekiwała na połączenie.

Przyślijcie karetkę. Pobita dziewczyna leży w krzakach. Szybko, bo ledwo dycha — wykrzyczała do urządzenia. — W Poznaniu, a gdzie? — dodała z irytacją w głosie. — Przepraszam to z nerwów. Przy ulicy Nadolnik, jak się idzie na stary młyn. Teraz tu jakieś bloki budują, ale kiedyś był młyn. Prędko, bo ja nie wiem co mam robić.

Wrzuciła telefon do siatki i podbiegła w stronę dziewczyny. Chwyciła jej zimną dłoń i masowała okrężnymi ruchami, spoglądając za siebie. Dziewczyna spojrzała na kobietę i uśmiechnęła się blado.

Skowroński — wyszeptała.

On ci to zrobił? — zapytała przerażona kobieta.

Policjant Skowroński. Niech go pani wezwie.

Staruszka wzdrygnęła się, widok pękniętej wargi i podbitego oka zjeżył włos na jej karku. Karetka zjawiła się w ciągu pięciu minut, na co kobieta odetchnęła z ulgą. Ratownicy przenieśli ranną na nosze, te z kolei umieścili w ambulansie i już po chwili zniknęli za rogiem starej kamienicy.

Jak to opowiem Jadzi to nie uwierzy — szepnęła staruszka, ściskając foliową torbę w dłoniach.

Baranowo 4 maja 2018r. Piątek, dziesięć miesięcy wcześniej.

Brama aresztu śledczego otworzyła się z impetem. Dwóch strażników więziennych w szaroniebieskich mundurach obserwowało z oddali młodego mężczyznę, opuszczającego mury placówki państwowej. Podszedł on do zaparkowanego, wzdłuż ulicy, czarnego Land Rovera z 2007 roku i szarpnął za klamkę. Kierowca auta wodził wzrokiem za chłopakiem, a gdy ten usiadł obok i zamknął drzwi , ruszył bez słowa. Trwali w ciszy kilka minut. Chłopak oglądał widoki rozpościerające się za szybą samochodu. Szerokie pola mknęły wartko, zmieniając się, raz po raz, w ciąg zielonych zagajników.

— Mama nie chciała przyjechać? — odezwał się w końcu.

— Nie — odparł kierowca.

Chłopak posmutniał. Przetarł czoło wierzchem dłoni i wyciągnął z kieszeni spodni paczkę papierosów, którą równo rok temu zarekwirowano mu wraz z resztą osobistych przedmiotów. Uchylił okno, odpalił papierosa i zaciągnął się głęboko.

Krajowa A2 ciągnęła się kilkadziesiąt minut, aż dotarli do drogi S5, która prowadziła bezpośrednio do Gniezna. Stamtąd zostało ledwie pięć kilometrów do wsi Mnichowo, w której chłopak dorastał. Tam przyszedł na świat i żył całe dziewiętnaście lat w tęsknocie za wielkim światem. W przeddzień wyjazdu, który miał być spełnieniem marzeń, wszystko się zmieniło. Dwudziesty rok życia spędził w zamknięciu.

— Nie powinniśmy skręcić w prawo? — zapytał.

Kierowca westchnął. Spojrzał w lusterko wsteczne, włączył migacz i zjechał na pobocze.

— Matka jest w kiepskim stanie. To co przeżyliśmy źle na nią wpłynęło — zaczął niepewnie starszy z mężczyzn.

— Co przeżyliście? — Chłopak nerwowo wiercił się w miejscu.

— Wszyscy się od nas odwrócili. Sąsiedzi udawali, że nas nie widzą. Dom nam niszczono obrzydliwymi napisami, okna cegłami wybijali.

— Dlaczego nic nie powiedzieliście? — zapytał chłopak z wyrzutem.

— A co by to zmieniło? Matka się załamała, po tym jak ją zwolnili ze szkoły.. — urwał.

— Co? Jak to?

— Ano tak. Uznali, że nie powinna uczyć młodzieży, skoro wychowała syna na gwałciciela. — Mężczyzna ujął paczkę papierosów z rąk syna i odpalił jednego.

— Skurwiele — szepnął chłopak.

— Od dwóch miesięcy jest lepiej. W kościele nie siedzimy już sami w ławce, a i nawet co poniektórzy we wsi witają się z nami. Uznaliśmy z matką, że lepiej będzie jak na jakiś czas zatrzymasz się u dziadków.

Kierowca wyrzucił niedopałek przez uchylone okno i spojrzał w stronę chłopaka. Przyglądał mu się przez chwilę.

— Jak się czujesz? — zapytał z troską w głosie.

— Świetnie. Rok w plecy. Roboty nie mam, Kaśka mnie rzuciła, a teraz się okazuje, że nie mogę wrócić do domu — odparł cierpko.

— Czasu trzeba. W końcu wszystko wróci do normy.

W odpowiedzi chłopak tylko wzdrygnął ramionami.

Auto z wolna toczyło się po żwirowej dróżce prowadzącej wprost pod stary, parterowy dom, leżący nieopodal lasu. Przed wejściem czekała na nich starsza kobieta.

— Zdzisiu! Już są – wrzasnęła w głąb budynku.

Gdy dwaj mężczyźni opuścili pojazd, podeszła do nich z otwartymi ramionami. Przytuliła starszego, po czym podeszła do drugiego.

— Bartuś, dziecko, mizernie wyglądasz — rzuciła, zamykając go w uścisku. — Obiad uszykowałam, chodźcie do środka.

Już od progu poczuli zapach duszonego mięsa i warzyw. Usiedli do stołu, a babcia krzątając się dziarsko między kuchnią, a salonem, znosiła parujące półmiski.

Po sycącym obiedzie, usiedli na welurowej sofie z papierosami w rękach.

— Jak cię tam traktowali? — zapytała staruszka, patrząc na posępną twarz wnuka.

Zanim zdążył otworzyć usta, mężczyzna siedzący tuż przy nim, poderwał się z sofy i ruszył w stronę wyjścia.

— Na mnie pora. Przyjadę za tydzień — rzucił i zniknął w progu.

Ich uszu dobiegł odgłos silnika i już po chwili skwer był pusty. Bartosz podniósł się z miękkiej sofy i ruszył do kuchni. Zmył naczynia, wytarł je do sucha i schował do starych szafek. Pokręcił się chwilę w miejscu, jakby szukał nowego zajęcia i już po sekundzie padł zrezygnowany obok kobiety.

— Bartuś — odezwała się staruszka — robotę ci załatwiłam. Musisz się czymś zająć.

Bartosz uniósł brwi w geście zdziwienia.

— Stary Grzelak szuka pomocnika do gospodarstwa. Pójdziesz jutro i pogadasz z nim. Bab tam nie ma, nie martw się — dodała, klepiąc go po kolanie. — Zajmiesz się robotą, to ci głupoty do głowy nie przyjdą — skwitowała, rozsiadając się wygodniej.

Chłopak wypuścił powietrze z głośnym świstem.

— Dziękuję babciu — syknął, siląc się na uprzejmość.

Cały dzień zastanawiał się czy to dobra pora na włącznie telefonu komórkowego. Nauczył się żyć bez niego. Na początku aresztu w kółko myślał o ludziach, którzy z pewnością próbowali się z nim skontaktować. Kaśka, mama, chłopaki z fyrtla. Szef z nowej roboty. Po dwóch miesiącach było mu już wszystko jedno. Chwycił urządzenie do ręki i obejrzał z każdej strony. Przeciągał moment uruchomienia ustrojstwa, nie z obawy o ilość powiadomień, ale z obawy o ich brak. Wyświetlacz zamigał i kazał wpisać pin. Ojciec opłacał rachunki, więc nie musiał zmieniać numeru. Wszedł w listę kontaktów i wybrał numer Kaśki. Tak jak myślał. Zablokowała go. Facebooka i Instagrama nie zamierzał aktywować. Poprosił ojca, by usunął wszystkie aplikacje. Goły telefon mniej kusił. Odłożył go na szafkę nocną, wsunął ręce pod głowę i wpatrywał się w biały sufit. Z jednej celi do drugiej pomyślał. Nagle telefon się rozdzwonił. Rzucił się na niego, z nadzieją, że to jego była dziewczyna.

— Barti łajzooo! – usłyszał w słuchawce. — Dziary masz? Pochwal się kiciarzu.

— Cześć Łysy, co tam — odparł.

— Jak to co? Balety! Zbieraj dupsko i wpadaj. Pół litra wstępu. Inaczej goń się.

— Odpadam. Dopiero do chaty wróciłem.

— Rok abstynencji siadł ci na mózg? Zbieraj dupę w troki. Siedzimy u Waldiego.

— Daj.. — Bartosz nie dokończył. Pikanie w słuchawce świadczyło o zakończonej rozmowie.

Podniósł się ciężko z łóżka i skierował do toalety. Walić to pomyślał, szykując się do wyjścia, w międzyczasie zamawiając taksówkę. Przy drzwiach minął babcię, która wyrażała, znanym mu już sposobem, niezadowolenie z jego wieczornego wyjścia. Stała w kuchni przyglądając mu się badawczo. Zignorował to. Pożegnał się, trzasnął drzwiami i już po kilku sekundach siedział w aucie, unikając wzroku, który łypał na niego zza kuchennej firany. Zapłacił taksówkarzowi trzydzieści złotych, zostawiając pięć złotych napiwku. Ojciec dał mu parę złotych i obiecał, że będzie dawał, póki nie znajdzie pracy. Stanął przed domem rodziców Waldiego i skierował się w stronę garażu. Jego uszu dobiegły podniesione głosy i salwy śmiechu. Poczuł niepokój.

— Wreszcie ziom! — wrzasnął od progu Waldi.

Bartosz podał mu pół litra Wyborowej i przywitał się, z każdym z osobna, mocnym uściskiem dłoni.

— Siadaj na dupie i opowiadaj — odezwał się Łysy.

— On się już nasiedział, w pierdlu — rzucił jeden z biesiadników, wybuchając gromkim śmiechem.

Reszta mu zawtórowała.

— W areszcie śledczym — poprawił go Bartosz.

— A co za różnica? Kraty to kraty — wtrącił Łysy.

— Powiedz jeszcze, że za niewinność. Jak wszyscy tam — chłopak znów się zaśmiał.

— Gruby, w areszcie siedzi się do procesu. W sądzie mają udowodnić winę, a do tego czasu, według prawa domniemania niewinności, jestem niewinny — powiedział Bartosz, siadając na wysłużonej kanapie.

— Proszę jaki znawca litery prawa — cmoknął Łysy. — Kurwa! Kancelarię se otwórz — roześmiał się, klepiąc Bartosza w ramię.

— A to czemu cię puścili? — zapytał Waldi.

Bartosz wyjaśnił im, iż prowadzone od roku śledztwo, nie dość, że nie przyniosło żadnych obciążających dowodów, to na dodatek zostało przerwane w związku z wycofaniem przez dziewczynę oskarżenia.

— Tatuś forsę ma, to pewno sypnął pindzie — stwierdził Łysy. — Zresztą, chuj z nią. Gadaj jak było.

Bartosz westchnął. Wziął solidnego łyka czystej wódki i skrzywił się. Pozostali poszli w jego ślady.

— Co tu opowiadać. Cztery ściany, kraty w oknie, durne gry i zabawy na świetlicy. Wiało nudą.

— Masz jakieś kontakty z grypsiarzami? Można wejść z nimi w biznes? — zagaił Gruby.

Łysy wybuchnął śmiechem.

— Czym chcesz z nimi handlować? Tą marną trawką, którą hodujesz na chacie?

Gruby się obruszył.

— Spierdalaj. Przyjdziesz jeszcze — uciął dyskusję.

— Nie ma o czym gadać. Przymusowe wakacje na nic nierobieniu. Mówcie lepiej co tu się działo. Jakieś niusy? — zapytał Bartosz.

Kompani od kieliszka zamilkli. Bartosz dostrzegł ich zmieszanie i zdziwił się. Wiedział, że coś się stało i konieczne chciał się dowiedzieć co.

— Mówcie! — krzyknął.

— A bo ta twoja Kaśka buja się z jakimś frajerem — wydusił Gruby.

— Jakiś kurwa student od siedmiu boleści — dodał Łysy. — Trzeba z nim zatańczyć, to odechce mu się amorów.

Bartosz machnął ręką.

— Zerwała ze mną, to może robić co chce.

— Skoczymy niedługo na balety, to se jakąś wyrwiesz. Tylko zanim zaczniesz machać pędzlem, sprawdź czy nie wariatka, jak ta co cię wsadziła — powiedział Łysy, rozlewając kolejną porcję alkoholu.

Bartosz zacisnął usta. Wyrzucił z pamięci obraz dziewczyny i wzniósł toast, unosząc wysoko kubek pełen wódki.

— Za ziomków — rzucił i wypił do dna.

— Za ziomków — zawtórowali mu pozostali.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro