Rozdział 11

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

13 sierpnia 2018 r. Poniedziałek

Basia siedziała w swoim dawnym pokoju na pierwszym piętrze starego domu, w którym spędziła znaczną część dzieciństwa. Patrzyła teraz na ciągnące się w dal szerokie pola o złotym odcieniu. Ten widok uspakajał jej skołatane nerwy. Przy każdym spotkaniu z mamą, dusiła w sobie rozdzierający serce strach. Wiedziała jednak, że nie może dać po sobie poznać choćby skrawka słabości. O siłę dziadków się nie bała. Oni sprawiali wrażenie ludzi wyzutych z jakichkolwiek emocji. Co prawda odkąd babcia dowiedziała się o nawrocie choroby, częściej przychodziła do mamy i siedziała z nią  w milczeniu, dziergając na drutach. To był jej sposób na okazanie wsparcia swojej córce.

Na domiar złego Bartosz milczał. Nie mogła zrozumieć jego zachowania. Napisała mu wszak o trudnej sytuacji, a on nawet nie zapytał o stan zdrowia jej mamy. Zadzwoniła do Łysego, ale i on nie miał z Bartoszem kontaktu od dnia, kiedy to omawiali wyjście na imprezę. Impreza.. Westchnęła. Jej życie się wali, a on planował zabawę. Przez myśl przeszło jej, iż może Marta nie była wcale tak daleka od prawdy. Ta świadomość zakuła z siłą, która odebrała jej na moment dech. Do puli tragicznych wydarzeń dołączył jeszcze jeden, niespodziewany problem. Spoglądała to na dłonie, w których trzymała dowód swej klęski, to na komórkę, która milczała uparcie.

— Barbara! Telefon do ciebie. — Usłyszała przez zamknięte drzwi krzyk babci.

Zbiegła drewnianymi schodami i już po chwili trzymała w ręku słuchawkę telefonu stacjonarnego. Treść informacji sprawiła, iż zachwiała się w miejscu i w ostatnim momencie złapała poręczy metalowego krzesła, które uchroniło ją przed upadkiem.

Odłożyła słuchawkę, tuż przy okrągłej tarczy z cyframi i oparłszy się o ścianę, zakryła twarz dłonią.

— Czego Strzycka od ciebie chciała? Spotykasz się z ich wnukiem? — Babcia nie oderwała wzroku od piekarnika, w którym chwilę wcześniej umieściła dorodnego kurczaka w warzywach. — To dobra, pobożna rodzina. Jeśli młody Strzycki wdał się w ojca, to wyrośnie na pracowitego mężczyznę. Jak Bóg nakazał.

Basia zbladła, chwyciła się za brzuch i osunęła po ścianie.

***

Gmina Gniezno, jak co roku o tej porze, przygotowywała się do obchodów dożynek. Tegoroczne przypadały na dzień jedenastego września, w jednej z piękniejszych wsi w Woli Skorzęckiej. Krystyna miała w zwyczaju aktywny udział w pomocy organizatorom tegoż ważnego wydarzenia. Gdyby nie tragedia, która dotknęła jej rodzinę, pewnie i teraz szykowałaby ręcznie haftowane jarmarczne ozdoby.

Zamiast tego siedziała skulona przy szpitalnym łóżku wnuka. Dźwięk aparatury stopił się z ciszą. Patrzyła tępo za okno, niewidzącym wzrokiem, w kółko powtarzając słowa modlitwy, choć przestała już wierzyć w ich moc sprawczą. Mimo to umysł powielał ich rytm, który wwiercił się w każdą komórkę jej ciała. Życie straciło sens. Tak po prostu w ułamku sekundy, bez uprzedzenia. Przecież nawet w Biblii każdy gniew boży zwiastował jakieś znak. A tu nic. Zdzisław nie tak dawno pił z nią herbatę, dziś leżał w trumnie zakopany kilka metrów pod ziemią. Jeszcze wczoraj Bartosz zajadał jej specjały, dziś karmiły go szpitalne rurki.

Skierowała beznamiętny wzrok na bladą twarz wnuka. Łzy, które bezwiednie pojawiły się w kącikach jej oczu, rozmyły obraz, otulając mleczną mgłą wszystko wokół. Słone krople kurczowo trzymały się jasnych rzęs. Nie mrugnęła, nie starła ich dłonią, pozwoliła, by tańczyły na krawędzi jej smutku. Cichy szelest kroków, a zaraz za nim ciężki łoskot drzwi wyrwał ją z letargu, brutalnie przywracając do rzeczywistości. Obejrzała się przez ramię.

W progu sali stała Barbara. Przestąpiła jeden krok i chwyciła się poręczy łóżka. Chwiała się na drżących nogach. Rzuciła torebkę na ziemię i uklękła przy twarzy nieprzytomnego Bartosza. Mokra plama łez pokryła wykrochmalone prześcieradło. Ujęła jego wiotką dłoń i z wymalowanym na twarzy przerażeniem, przyłożyła rękę do jego policzka. Wstrząs płaczu poderwał jej drobne ciało.

— Obudź się — szepnęła. — Obudź się.

Bartosz leżał nieruchomo z głową skierowaną w lewo. Oddychał miarowo, spokojnie. Spał snem pozbawionym rojeń, bo ani przez chwilę nie drgnęła mu powieka. Był pogrążony w ciemności. Sam.

— Jestem przy tobie — szepnęła, głaszcząc jego czarne, równo zaczesane na bok włosy. — Jesteśmy przy tobie. — Ułożyła swoją dłoń na brzuchu.

Krystyna drgnęła. Zmrużyła powieki i zamaszystym ruchem przetarła oczy. Czyżby ujrzała światło, którego blask wyrwie ją z mroku beznadziei?

— Dziecko..— westchnęła z niedowierzaniem.

***

Kamery monitoringu miejskiego nie wniosły do sprawy nic poza faktem przebywania zatrzymanego poza ich zasięgiem w dniach, w których doszło do popełnienia przestępstwa. Według teorii Marka chłopak związał i przetrzymywał Alicję przez dwa dni, po czym gdy poszedł do pracy, poszkodowanej udało się uciec. Wymęczone ciało odmówiło posłuszeństwa i padła nieopodal kamienicy, w której przyszło jej przeżyć horror. Prokurator przedstawił mężczyźnie zarzuty. Cały szereg. Ku zdziwieniu śledczych, adwokat oskarżonego przeforsował kaucję, za którą oskarżony został zwolniony z aresztu. Na domiar złego, technicy nie znaleźli w mieszkaniu śladów krwi Alicji. Odciski jej palców, ślady spermy oraz inne zaschłe na pościeli wydzieliny tak, ale nigdzie choćby kropli jej krwi. To i fakt, iż mieszkanie nosiło ślady obecności dziewczyny, przemawiało na korzyść oskarżonego. Wszak nie zaprzeczał, a wręcz potwierdzał jej obecność na miejscu zdarzenia. Termin rozprawy miał zostać ustalony we wrześniu. Do tego czasu oskarżony otrzymał zakaz opuszczania Gniezna.

Marek ze złością cisnął teczkę z aktami do otwartej na oścież szuflady biurka.

— Chcesz kawy? — Grzegorz rzucił w niego długopisem. Marek uniósł wzrok, spojrzał na partnera i kiwnął potakująco głową. — To zrób dwie, ja też się napiję — dodał, uśmiechając się w stronę wchodzącej do biura Kamińskiej.

— Grzesiu mogę cię prosić na słowo? — zapytała, siadając przed monitorem komputera stacjonarnego. Grzegorz poderwał się z miejsca i podszedł niespiesznie do biurka koleżanki z wydziału.

Marek westchnął z rezygnacją i obchodząc biurko Kamińskiej, udało się wprost do szafki, na której stał elektryczny czajnik, kilka kubków oraz słoiki z cukrem, kawą i herbatą. Nacisnął przycisk i wyjrzał przez okno. Zostało mu co najmniej pół godziny do odebrania Alicji z domu jej rodziców. Potem pojadą do Poznania, w którym na wniosek prokuratora umieszczą Kulczyńską w bezpiecznej kryjówce z dala od miasta, w którym wciąż grasuje jej prześladowca. To było jedyne słuszne rozwiązanie. Wypuszczony za kaucją miał oczekiwać procesu, co nie minimalizowało przecież zagrożenia kolejnego ataku. Chcąc pozbyć się świadka, mógł przecież posunąć się znacznie dalej. W interesie prokuratury było zachowanie najwyższych środków ostrożności, w celu doprowadzenia poszkodowanej przed sąd, w całości.

Gwar wesołych rozmów jego współpracowników boleśnie kontrastował z emocjami, które nim targały. W prewencji widział wiele, ale wówczas tłum zlewał się w bezosobową całość. W przypadku obecnych spraw każda tragedia nosiła imię, a jej efekt malował się na pokiereszowanych, umęczonych krzywdą twarzach. Choć nie powinien klasyfikować wagi zbrodni, te dotyczące bezbronnych dzieci i kobiet dotykały go najbardziej.

Spojrzał na zegarek, przy okazji orientując się, że ma nieodebrane połączenie od prokuratora. Poderwał się z miejsca i w locie dopił zimną kawę. Kiwnął partnerowi na znak, iż pora ruszać. Po drodze musiał jeszcze poznać adres, pod którym ulokują Kulczyńską.

Podjechali pod dom rodzinny Alicji i czekali przy aucie, aż się zjawi. Marek dostrzegł w oknie ruch firany, a za nią twarz matki Kulczyńskiej. Mógł przysiąc, że po jej twarzy lały się gęste łzy.

Alicja wyjrzała z progu drzwi i taszcząc wielką walizkę, skierowała się w stronę samochodu. Marek pospieszył z pomocą, przejmując bagaż i po załadowaniu go do bagażnika auta zajął miejsce pasażera. W tym czasie Grzegorz pogwizdywał wesoło w rytm snującej się z radia piosenki.

— Zapinamy pasy i ruszamy — rzucił.

Alicja wykonała polecenie, po czym wyciągnęła z torebki komórkę i zatopiła się w wirtualnym świecie. Całą drogę milczała. Gdy minęli rondo Rataje, oderwała się od ekranu telefonu i z błyskiem w oku oglądała sunące za oknem miejskie krajobrazy.

— Czy ktoś będzie mnie pilnował? — zapytała, nie odrywając wzroku od szyby pojazdu.

— Patrol będzie czuwał. Zawsze ktoś z policji będzie niedaleko. Nie martw się — odparł Marek. Dziewczyna zwiesiła głowę i westchnęła cicho.

Auto zatrzymało się na osiedlowym parkingu mieszczącym się między dwoma wysokimi blokami. Poznańskie osiedle nie różniło się wcale od tych w Gnieźnie. Wąskie alejki zieleni wiły się między placami zabaw, a z oddali jawił się zabrudzony szyld małego sklepu spożywczego.

Grzegorz wszedł do mieszkania jako pierwszy. Rozejrzał się we wnętrzu i wrócił po Marka i Alicję. Gestem ręki zaprezentował małe lokum, niczym pośrednik nieruchomości. Wąski korytarz z drzwiami do toalety prowadził wprost do równie małej kuchni, w której znajdował się najpotrzebniejszy sprzęt AGD. Tuż za ścianą był salon, znacznie większy i przytulniejszy od surowego, pozbawionego mebli korytarza. W rogu pokoju mieściła się duża szafa na ubrania, a nieopodal brązowa sofa z welurowym obiciem. Dziewczyna rozglądała się lekko zdezorientowanym wzrokiem, ściskając oburącz torebkę.

— Małe, ale bezpieczne — rzucił wesoło Grzegorz. Dziewczyna nie skomentowała jego słów. Spojrzała za to na Marka błagalnym wzrokiem.

— Niedługo poznamy termin rozprawy. Nie martw się, nie zostaniesz tu na zawsze — powiedział, widząc jej smutne oczy. — Gdyby cokolwiek cię zaniepokoiło, dzwoń. Obojętnie o której godzinie — dodał, stawiając ciężką walizkę obok szafy.

Dziewczyna kiwnęła głową. Odprowadziła funkcjonariuszy do drzwi i po ich wyjściu, zamknęła zamki na wszystkie możliwe spusty.

*** 

Marysia czuła, że zdradza koleżankę. Kiedy ta powiedziała jej o próbie samobójczej Bartka, wiedziała już, że chłopak chciał przed czymś uciec. Wszystko składało się w całość. Zgwałcił, wpadł w wyrzuty sumienia, a finalnie chciał odebrać sobie życie, wiedząc, że prawda wyjdzie w końcu na jaw. Z kubkiem gorącej herbaty siedziała na sofie i patrzyła przed siebie. Nie powiedziała Basi o tym, o czym dowiedziała się z granatowego notatnika Marka. I póki co nie zamierzała. Jak na zawołanie usłyszała dźwięk przychodzącej wiadomości.

„Spotkamy się?" brzmiała treść SMSa wysłanego z numeru Basi.

Marysia zamknęła oczy i westchnęła głęboko.

„Jasne. Kiedy i gdzie?" odpisała i w napięciu czekała na odpowiedź.

Kawiarenka pękała w szwach. Ludzie korzystali z uroków ostatnich słonecznych dni i okupowali rynek wraz z okolicznymi lodziarniami i kawiarniami. Dziewczyny postanowiły zająć miejsce na zewnątrz i po złożeniu zamówienia skupiły uwagę na sobie.

— Jak się czujesz słońce? — Marysia lustrowała badawczo twarz Basi. Ta wzdrygnęła ramionami i zacisnęła usta.

— Muszę przyznać, że rzadko się mylę i jak już zdążyłyście zauważyć, w tym wypadku też się nie myliłam. Czułam, że coś jest z nim nie tak — wtrąciła Marta ze smutkiem, który nieczęsto gościł na jej twarzy.

— Chciałam wam coś powiedzieć — zaczęła Basia. — Bartek chciał popełnić samobójstwo, to prawda. — Otarła łzę i zatopiła pusty wzrok w szklance wody. — Ale lekarze mają dobre prognozy. Tylko nie rozumiem dlaczego..— urwała, po czym sięgnęła po torebkę, z której po chwili wyciągnęła paczkę chusteczek.

Marysia zamarła. Ona wiedziała. Znała prawdę i musiała ją wyznać. Przed spotkaniem ułożyła w głowie odpowiednie słowa w ciąg prostych i łatwych w przekazie zdań, które jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nagle zniknęły.

— Ale jest coś jeszcze — powiedziała Basia. — Jestem w ciąży.

Dziewczyny zamarły. Marta upuściła łyżeczkę, którą sięgała właśnie po kawałek beżowego szaleństwa.

— Jezus..—szepnęła przerażona, podnosząc sztuciec z ziemi.

— Nie patrzcie tak na mnie! Przecież to nie koniec świata. To początek nowego życia. Dam radę. — Basia wyrzucała z siebie słowa, które w odczuciu Marysi miały jej pomóc pogodzić się z obecną sytuacją. Po kolejnych sekundach milczenia Basia w końcu wybuchła gromkim płaczem przyciskając chusteczkę do twarzy. Słowa nie przyniosły ukojenia.

— O Jezus — szepnęła Marta, przykładając dłoń do piersi. — O boże, czuję tu — wskazała na serce — czuję tu drganie, takie kłucie. Boże, a jeśli to instynkt macierzyński.. — urwała, łapiąc się za głowę. — Da się to wyleczyć? Da się. Lekarz przepisze mi jakieś hormony czy coś — mówiła bardziej do siebie, niż do przyjaciółek.

Basia zamrugała powiekami i w mig płacz zamienił się w urwany śmiech. Marysi jednak do śmiechu nie było. Przecież nie mogła zrzucić na przyjaciółkę kolejnej bomby, która w jej obecnym stanie mogłaby niekorzystnie wpłynąć już nie tylko na samą Basię, ale także na dziecko.

— Co taka blada się zrobiłaś? — Marta szturchnęła Marysię w bok. — Też cię ten cholerny instynkt dopadł? Spokojnie, wyleczmy to. Nic się nie martw. Jedno dziecko na nas trzy wystarczy. Musimy mieć czas się nim zająć. Tylko od razu mówię, ja pieluch nie zmieniam.

— Babcia Bartka poprosiła mnie, żebym z nią zamieszkała. Pan Zdzisław przeszedł zawał, chwilę po tym jak skończył reanimować Bartka. Niestety nie dało się go uratować — Basia zwiesiła głowę i skupiła wzrok na rozpuszczających się lodach czekoladowych.

— Tyle tragedii.. — wtrąciła Marysia. — Ile jedna rodzina jest w stanie znieść? — rzuciła, przygryzając nerwowo wargę.

— A to nie wszystko. Lekarz zdiagnozował ciężką depresję u Bartka mamy. Gdy się o tym wszystkim dowiedziałam, nie mogłam odmówić. Bartek będzie wymagał opieki, nim dojdzie do siebie. Muszę być przy nim.

— Załatwię mu dobrego, ba najlepszego rehabilitanta — powiedziała Marta z pełną powagą.

— Dziękuję — szepnęła Basia. — Co ja bym bez was zrobiła.

Dziewczyny w odpowiedzi uśmiechnęły się lekko. Marta przywołała kelnerkę, prosząc o inną łyżeczką, a Marysia w tym czasie patrzyła przed siebie, wpadając w coraz większe wyrzuty sumienia. Jedyną osobą, z którą mogła o tym porozmawiać, był Rudy, ale on nie potrafił wczuć się w sytuację. Nie znał nikogo, kogo ten temat dotyczył. Została sama. Pierwszy raz w życiu musiała sama nieść ciężar tragedii, z której każde wyjście prowadziło przez pasmo bólu.

***

Dostał zakaz opuszczania domu. Tylko praca dom, praca dom. On, dwudziestoczterolatek ma szlaban. Rzucił w stronę rozwrzeszczanego rodzeństwa butem i udał się wprost na strych, który zaadaptował na w miarę wygodny, a przede wszystkim odizolowany od reszty domu, pokój. Błądził w tą i z powrotem po trzeszczących deskach, rzucając soczystymi przekleństwami. Gniew w nim rósł, a jeszcze parę miesięcy temu, był przekonany, iż jego poziom nie może być już wyższy. Może i jest. Kopnął zakurzony mebel i syknął z bólu.

Zalogował się do laptopa i ponownie przeszukał Facebooka Basi. Nic. Cisza. Z lokalizacji Snapchata wiedział, że mieszka pod Mnichowem. Z innych źródeł dowiedział się, że mieszka z nijaką Krystyną Strzycką.

Jego plan legł w gruzach, a wdrożenie następnego nie wchodziło w rachubę. Zaraz eksploduję, myślał w kółko, uderzając pięścią w drewniane pale. Utrata kontroli zdawała się być końcem świata. Jego świata.

Wrzaski z dołu wprawiały jego ciało w drżenie. Każdy krzyk siostry lub brata wpędzał go w niemożliwą do opanowania chęć utopienia tych smarkaczy. Tak jak w dzieciństwie topił kociaki w stawie. Małe, kwilące sierściuchy. Oczami wyobraźni widział wierzgające ciała dzieci, które łapczywie nabierały wody w usta, zamiast powietrza. Ich kruche dłonie walczące o jedną, ostatnią sekundę życia, a potem dryfujące na tafli jeziora, niczym szmaciane lalki. Ta fantazja dała mu chwilowe ukojenie, a świadomość, iż wszystko jest w zasięgu ręki, na powrót ukształtowało odzyskanie kontroli.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro