Rozdział 8

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

24 lipca 2018r. Wtorek

Naczelnik nerwowo dreptał w miejscu, stercząc wyczekująco przy biurku Marka, który kończył właśnie zbierać akta do kupy. Czuł przyspieszony oddech szefa na plecach i z całych sił powstrzymywał chęć wyproszenia go za drzwi. Wniosek o awans z młodszego aspiranta na aspiranta, który przełożony złożył kilka tygodni temu, skutecznie studził jego aroganckie zapędy.

— Skowroński, pospiesz się — wysyczał naczelnik. — Zaraz zacznie się apel.

Grzegorz obserwował ich z kubkiem kawy w ręku i niemrawym wyrazem twarzy. Rozpięta marynarka galowego munduru bezpardonowo zdradzała zamiłowanie komisarza do słodkich przekąsek, których sobie nie szczędził.

— Marek, szybciej —powiedział Grzegorz. — Zaraz się uduszę.

Skowroński odwrócił się i obrzucił ich gniewnym spojrzeniem. Przed oficjalnym otrzymaniem stopnia aspiranta, chciał zamknąć sprawę szajki złodziei samochodów, którą szczęśliwie udało mu się rozwiązać, choćby chodziło wyłącznie o uporządkowanie papierów i przekazanie ich do biura prokuratora.

— Idźcie. Zaraz dołączę — rzucił, nie odrywając wzroku od teczki, w którą niezgrabnie upychał papiery.

Dwudziesty czwarty lipca był dniem, którego wyczekiwał bardziej aniżeli urodzin, czy świąt Bożego Narodzenia. Dzień policjanta. Zawsze czuł dumę z wykonywanej służby, dziś jednak odczuwał ją bardziej. Ta intensywność rosła z minuty na minutę czego doświadczał wręcz fizycznie. W jego żyłach buzowała krew, wspomagana porządną dawką adrenaliny. Niemal słyszał wartki szum, rwącej w naczyniach krwionośnych, gęstej cieczy. Serce waliło mu jak młotem, a on stał jak ten osioł, walcząc z krnąbrnymi papierzyskami. Zerwał się z miejsca i w locie poprawił mundur, zbiegając co drugi schodek.

Komendant powiatowy stał przy mównicy i rozglądał się wyczekując momentu, w którym podwładni, w pozycji zasadniczej, utkwią wzrok na jego sylwetce. Marek dobiegł do zebranych i zrównał się z szeregiem, śląc Grzegorzowi słaby uśmiech. Ten odwzajemnił grymas, wywracając ostentacyjnie gałkami ocznymi. Kątem oka dostrzegł kilku cywilów z kolorowymi wiązankami kwiatów. Między nimi stała Kulczyńska z wysoko uniesioną głową i dumnie wypiętą piersią, zachowując surowy wyraz twarzy, jak przystało na urzędnika państwowego. Komendant rozpoczął wygłaszanie mowy, a uszu Marka dobiegł dźwięk trzepoczącego na lekkim wietrze sztandaru z logo policji, trzymanego przez młodzież. Kadeci także obserwowali apel z niekrytym zainteresowaniem.

„Dziękuję za waszą służbę". Tymi słowami komendant zakończył przemówienie, rozpoczynając przekazywanie aktów mianowania na wyższe stopnie. W tym roku ów akty otrzymało trzech funkcjonariuszy policji. Jako ostatni wywołany został Marek Skowroński. Trudno mu było powstrzymać cisnący się na usta uśmiech.

W czasie wystąpienia proboszcza, a zarazem kustosza gnieźnieńskiej katedry, księdza kanonika Jana Kasprowicza, z pełną determinacją udawał skupienie, lecz niewiele informacji docierało do jego świadomości. Niby świdrował księdza wzrokiem, który w asyście dwóch wikarych przemawiał basowym głosem, ale to były tylko pozory. Na szczęście znał przebieg uroczystości i widząc schodzącego z podwyższenia księdza, wiedział dokąd lada moment ruszy pochód.

Cywile, jak na rozkaz, wyszli przed szereg z wiązankami, trzymanymi oburącz i wolnym krokiem skierowali się w stronę Pomnika Pamięci Policjantów zamordowanych w Twerze w 1940 roku. Pochód zatrzymał się tuż przy głównej alei w parku imienia generała Andersa. Wzniosła chwila, pełna nieudawanego patosu, rekompensowała Markowi dokuczający, bezwzględnie lejący się z nieba żar. Spojrzał ukradkiem na twarz partnera, która nie dość, że przybrała purpurowy kolor, to na dodatek pokryła się ciężkimi kroplami potu.

— Wytrzymasz — szepnął, chcąc dodać mu otuchy. Ten w odpowiedzi zamknął oczy, wciągając nosem gorące powietrze.

Obchody zakończyły się tuż po piętnastej. Pożegnał się z partnerem mocnym uściskiem dłoni i skierował w stronę zaparkowanej przed komendą czarnej Ibizy. Nim zdążył wsiąść do auta, zatrzymała go Kulczyńska.

— Dzień dobry aspirancie. Moje gratulacje. — Uśmiechnęła się szeroko, podając mu rękę.

— Dziękuję — odparł, siląc się na uprzejmość. — Czuł zmęczenie i myślał wyłącznie o zimnym prysznicu i zgrzewce piwa, czekającej na niego w lodówce.

— Wybieramy się z mężem na wakacje. — Kulczyńska skinęła głową w stronę prezydenta miasta, który znikał właśnie w drzwiach komendy. — Chciałabym uczulić pana na delikatną sytuację z .. — urwała, przykładając dłoń do brody.

— Pani córką? — zapytał, chcąc przyspieszyć zakończenie nużącej go konwersacji.

Kobieta energicznie kiwnęła głową, obejmując się ramionami. Spojrzała w dół, jakby szukała odpowiednich słów, bojąc się złapać wzrok aspiranta. Marek znów pospieszył z odpowiedzią, przerywając rosnące uczucie skrępowania.

— Komenda pracuje dwadzieścia cztery godziny na dobę. Proszę się nie martwić. Poza tym pani Alicja ma mój numer. Gniezno to względnie bezpieczne miasto. Zresztą co będę pani tłumaczył. Zna pani statystyki.

— Aspirancie Skowroński, ma pan dzieci? — zapytała, rzucając mu przelotne, pełne smutku spojrzenie. Marek pokręcił głową. — Czyli wszystko przed panem. Na początku wydaje się, że życie z niemowlakiem to nieustające pasmo obowiązków, nieprzespanych nocy i ciągłej walki o jego bezpieczeństwo. Ale proszę mi wierzyć. Im dziecko starsze, tym problemy większe. Zwłaszcza przedpróg dorosłości. — Zaśmiała się smutno. — Nastolatkom wydaje się, że wiedzą lepiej. Są przekonane o swej nieomylności. Ale ich wewnętrzny kompas dopiero się kształtuje.

Marek słuchał z każdą minutą uważniej. Kulczyńską coś trapiło i nie miał pewności, czy chodzi wyłącznie o krnąbrną, małomówną nastolatkę, czy może czai się gdzieś niebezpieczeństwo, o którym kobieta nie chce mówić.

— Pani Alicja ma jakieś kłopoty?

— Nie wiem. Boże, wiem jak to brzmi. Matka i nie wie. Tylko tak trudno cokolwiek od niej wyciągnąć. — Przybrała niemal płaczliwy ton. — Od kilku lat mamy niekończącą się sinusoida. Pół roku jest względnie spokojne. Potem zaczynają się jej gwałtowne zmiany nastrojów. Znikanie z domu na noc, czasem dwie.

— Pani Kulczyńska, to jest temat dla psychologa. Nie policjanta. Nie jestem w stanie pomóc. Chyba, że dojdzie do popełnienia przestępstwa. Jeśli ktoś skrzywdzi, lub skrzywdził pani córkę, to proszę bezzwłocznie przyjść z tym do mnie.

Kobieta podziękowała. Uścisnęła dłoń Marka i odmaszerowała w stronę zaparkowanego nieopodal, białego mercedesa, za którego wartość policjant z pewnością spłaciłby znaczną część kredytu hipotecznego.

***

Weekend zbliżał się wielkimi krokami. Marysia zorganizowała spotkanie trzech par, na którym Marek, z całych sił, pragnął się nie pojawiać.

— Tylko błagam cię, żebyś nie poruszała znowu tematu ślubu! — krzyknął do Marysi, która siedziała już dobrą godzinę w toalecie.

— Myślisz, że nasz ślub interesuje Martę? Albo Basię, która mówi tylko o swoim Bartusiu? Zresztą ja też już mam dość. Mama chce wesela na prawie sto osób, z których znać będziemy ledwie dwadzieścia. O niczym innym nie gada — odparła równie głośno.

Marek westchnął i padł z rezygnacją na sofę.

— Wyjedźmy. Weźmiemy ślub na jakiejś wyspie — zaproponował, łapiąc się ostatniej deski ratunku.

— Dobra! A potem powiem rodzicom, że mnie porwałeś.

— Jasne, zrzuć winę na mnie. Twoja matka już i tak nie daje mi żyć. Mareczku to, Mareczku tamto. Mogłem nie dawać jej numeru telefonu — burknął niezadowolony.

Marysia weszła do salonu wyuczonym krokiem baletnicy, prezentując letnią sukienkę, której Marek nie miał jeszcze okazji na niej widzieć. Widok ten skutecznie zamknął mu usta.

— Łapy precz zboczuchu! Nie mamy czasu. — Strąciła jego dłonie, które sprawnym ruchem wylądowały pod jasnoróżową sukienką. — Ty chyba żartujesz? — Zlustrowała go od góry do dołu, podpierając się pod boki.

— Co? — Spojrzał na wytarte jeansy i biały podkoszulek. — Mam gdzieś plamę?

Dojechali na miejsce autem, choć zdecydowali wcześniej, że pójdą pieszo. Marek wysiadając z pojazdu, poprawił jasnoniebieską koszulę z krótkim rękawem, wciskając ją głębiej w czarne spodnie.

— Teraz wyglądasz jak człowiek, ale przez to ja nie napiję się alkoholu — rzuciła z pretensją, poprawiając poły sukienki.

— Jak chcesz to pij. Ja będę prowadził — odparł, bez wyrzutu.

— Oblewamy twój i Patryka awans. Jakby to wyglądało?

— Od kiedy się przejmujesz jak coś wygląda?

— Od kiedy jest moich narzeczonym i ma zamiar wyjść w starych jeansach z dziurą w kroku. — Ostatnie słowo wysyczała przez szeroki uśmiech, który zakwitł na jej twarzy, gdy tylko na horyzoncie pojawiła się para znajomych.

Marek machnął ręką. Wspomniał o taksówce, ale dziewczyna już go nie słuchała. Machała energicznie stojącej w oddali przyjaciółce.

— Zaczyna się... — westchnął Marek, przyjmując możliwie najserdeczniejszy wyraz twarzy.

Stali w czwórkę na płycie Rynku tuż przy restauracji „Za drzwiami", jednej z lepszych w Gnieźnie. Marek wymienił kurtuazyjne słowa przywitania z Basią, którą jako jedyną znajomą Marysi polubił oraz z jej chłopakiem Bartoszem. Jemu przyjrzał się chwilę dłużej. Lustrował badawczo wyraz twarzy chłopaka i śmiał się w duchu, widząc ile nerwów kosztuje go dzisiejsze spotkanie. Sam zdążył przywyknąć do towarzystwa dziewczyn i Patryka, snoba który wydawał mu się raczej niegroźny.

— Klasyk — rzucił w stronę Bartosza, by rozładować napięcie. Obaj spojrzeli na zaparkowany niedaleko motocykl. Bartek uśmiechnął się, przekładając kask motocyklowy z lewej do prawej ręki.

— Demon prędkości to to nie jest, ale frajda z jazdy niezła — odparł.

— Długo się znacie z Basią? — Marek nie potrafił wyjść z roli i zadawał pytania wprost, bez zachowania zbędnych, w jego odczuciu, konwenansów.

Bartosz spiął się i plącząc w zeznaniach, wydukał w końcu dwa miesiące. Marek pomyślał, że są właśnie na najpiękniejszym etapie związku, w którym niczym nieograniczone pożądanie, daje częste ujście w bezwstydnych aktach rodzącej się miłości. Westchnął przywołując wspomnienie seksualnych igraszek z Marysią, których przed oświadczynami było zdecydowanie więcej.

— To niedługo — skwitował, dostrzegając kątem oka szczupłą blondynkę, idącą środkiem Rynku. Krok za nią podążał cukierkowy Patryk w jasnym garniturze rodem z paryskich wybiegów, obładowany papierowymi siatkami z logo firm, których Marek nie potrafił wyartykułować.

Pojawienie się Barbi i Kena wprowadziło chaos. Głośne okrzyki radości przeplatane stukotem obcasów i cmokaniem w policzki, rozedrgały Markowi nerwy. Wdech, wydech. Wdech, wydech.

— Dzień dobry panie władzo. — Usłyszał piskliwy głos. — Jako chyba najbardziej zaskoczona twoim awansem, postanowiłam sprezentować ci coś, co z pewnością się przyda — powiedziała Marta, kiwając Patrykowi, by ten podał jedną z siatek. — Nie dziękuj. — Zarzuciła kosmyki włosów na plecy i odwróciła się do Basi.

Marek przejął podarek od Patryka i pełen ciekawości zerknął do środka, jednocześnie nie chcąc dać po sobie poznać zainteresowania. Niewiele jednak dostrzegł, uznał wiec, że zrobi to potem. Towarzystwo ruszyło w stronę drzwi wejściowych, a następnie zajęło stolik w głębi sali. Choć spotkali się, by uczcić zawodowe sukcesy dwóch z nich, okazało się, że prym w dyskusji wiodły kobiety, poruszając tematy, w których miał niewiele do powiedzenia.

— To jak to jest z tą bronią? — zapytał Patryk, unosząc kieliszek wina z małym palcem sterczącym w górę. — Każdy musi przejść badanie psychiatryczne?

— Psychologiczne — poprawił go Marek. — Tak, każdy.

— Mnie kiedyś tatko uczył strzelać, ale broń nie leży mi w dłoni. Znacznie lepiej układają się w niej pieniądze. — Zaśmiał się, mocząc usta w winie. — I Martusia, oczywiście. — Mrugnął do niej, na co ta posłała mu szelmowski uśmiech.

Dźwięk komórki Marka skupił na nim wzrok zebranych. Cisza obiegła stół, wyczekując jego reakcji. Ten podniósł się z miejsca i dobył urządzenie z kieszeni. Już chciał wyciszyć połączenie, gdy w ostatnim momencie dostrzegł nieznany numer. Intuicja kazał mu odebrać.

— Skowroński słucham — powiedział, opuszczając restaurację. — Adres? — zapytał, po czym rozłączył się i schował telefon z powrotem do kieszeni spodni. Wbiegł do sali i szepnął kilka słów Marysi, na co ta poderwała się w górę z wymalowanym na twarzy protestem.

— Teraz? Musisz? — zapytała z wyrzutem.

Marek kiwnął głową i pożegnawszy się z towarzystwem, wybiegł z knajpy.

Dojechał na miejsce w siedem minut. Zaparkował niechlujnie wzdłuż ulicy i dobiegł do drzwi domu jednorodzinnego, mieszczącego się w najdroższej dzielnicy Gniezna.

***

Alicja leżała naga na zimnych płytkach. Jej ciało trzęsło się, podrywane spazmami płaczu. Po kilku minutach usłyszała huk otwieranych z impetem drzwi wejściowych i ujrzała zdyszanego Skowrońskiego. Dopadł do niej i podniósł z podłogi. Posadził skuloną dziewczyną na skórzanej sofie i pobiegł szukać czegoś, czym mógłby okryć nagie ciało. Trafił do łazienki, w której wisiał na grzejniku drabinkowym, beżowy szlafrok. Dziewczyna trzęsącą się ręką ujęła okrycie i zarzuciła na barki szczelnie owijając nim biust i nogi.

— Co się stało? — zapytał policjant, patrząc na przerażoną dziewczynę. — Tym razem musisz powiedzieć co się dzieje — wycedził.

Alicja otarła łzę i poprosiła o szklankę wody. Gdy już wypiła całą jej zawartość, otarła twarz i westchnęła mrużąc oczy.

— Włamał się. Nigdy przed nim nie ucieknę. Zawsze mnie znajdzie — wyszeptała.

— Kto?

Ta w odpowiedzi pokręciła głową, dając znak, że nie ma zamiaru nic więcej powiedzieć.

— Zrobimy tak. Powiesz mi co się dzieje, a ja nie przyjmę oficjalnego zgłoszenia. Załatwimy to po cichu. Nikt się nie dowie, że wiem, oprócz tego kto cię skrzywdził.

Wahała się przez chwilę, aż w końcu tama milczenia pękła i zaczęła mówić. Marek słuchał uważnie, notując wyrwane z kontekstu słowa klucz. Każdy szczegół miał znaczenie, a każde słowo zbliżało do prawdy. Nie mógł pozwolić, by zwodnicza pamięć, pozbawiła go istotnego tropu.

— Jedziemy do szpitala. Muszą zrobić ci obdukcję — zarekomendował, wstając z sofy.

— Nie ! — pisnęła w odpowiedzi. — Już kiedyś zgłosiłam napaść i nikt mi nie uwierzył. Nie chcę przechodzić tego drugi raz.

Marek zacisnął wargi. Pierwszy raz od pięciu lat poczuł nieodpartą potrzebę zapalenia papierosa. Wstał i poszedł do kuchni. Wrócił ze zwilżonym zimną wodą ręcznikiem i starł z jej twarzy strużkę krwi, która zastygła w kąciku ust. Spojrzał na oko. Zaczerwienienie sugerowało wybijający się siniec, a na czole rósł guz. Skóra rozciągała się pod oporem nabiegającego krwią obrzęku.

— W takim razie ja zrobię zdjęcia obrażeniom. Będą dowodem w sprawie, jak już rozeznam się co i jak. Zabezpieczę ślady spod paznokci i.. — zawahał się. Nie mógł przecież pobrać śladów nasienia.

— Użył prezerwatywy — szepnęła, jakby czytając mu w myślach. Marek kiwnął głową z ulgą wypuszczając powietrze.

Dziewczyna z niemałym trudem wstała z sofy i zrzuciła z siebie szlafrok. Dopiero wówczas Skowroński zobaczył liczne zasinienia na jej nogach i brzuchu. Niektóre wyglądały na starsze, inne dopiero nabierały kolorów. Odwrócił wzrok i schował ręce do kieszeni.

— Nie nago. Ubierz się — powiedział drżącym głosem.

Alicja zarzuciła na barki szlafrok i udała się schodami na górę. Wróciła po kilku minutach ubrana w krótkie spodenki i luźny t-shirt. Marek wykonał zdjęcia obrażeń. Podsunął jej kartkę i podał długopis.

— Napisz wszystko co pamiętasz z soboty dwunastego maja i z dziś. Każdy szczegół. Ja postaram się znaleźć kogoś, kto stworzy portret pamięciowy napastnika.

Dziewczyna spojrzała z ulgą na aspiranta i z trudem podniosła się z sofy. Skierowała się w stronę szerokiego stołu z równo ustawionymi, masywnymi krzesłami wokół niego. Odsunęła jedno, usiadła z cichym syknięciem i schyliła się nad kartką papieru.

— Niech mnie pan nie zostawia. — Załkała, nie patrząc w stronę Skowrońskiego.

— Muszę zadzwonić, zaraz wrócę — powiedział, zatrzymując się przy drzwiach wyjściowych.

Wybrał numer Marysi. Kiedyś wspomniała o znajomym, niedocenionym artyście, który porzucił karierę malarza na rzecz obrony praw wszystkiego, co wymagało obrony. Tak przynajmniej zapamiętał opis chłopaka.

— Rudy jest w Przemyślu. — Usłyszał głos narzeczonej. — Ale może Marta?

Marek zamarł. Co jak co, ale po Marcie nie spodziewał się żadnego talentu.

— Ta Marta? — zapytał. Marysia mruknęła potakująco. — Ona potrafi malować, coś więcej oprócz swojej twarzy?

— Oh, daj spokój z tym sarkazmem. — Wyczuł w jej głosie nie tylko irytację, ale coś jeszcze. Coś co z pewnością było efektem jego nagłego opuszczenia restauracji.

— Kochanie, nie gniewaj się. Mam ważną sprawę. Kroi się coś grubego. —
Marysia milczała, a w słuchawce słychać było tylko lekki szum jej oddechu.

— Wiem — powiedziała nieco cieplejszym tonem. — Dostałam okres i wszystko mnie drażni. Przepraszam. — Marek posmutniał. Wciąż wisiało nad nim widmo poważnej rozmowy o ich przyszłości. — To co? Dzwonić do Marty?

— Nie, ja do niej zadzwonię. Mam numer. Dzięki — szepnął. — Kocham cię.

— Nie tak bardzo, jak ja ciebie — odparła. Marek mimowolnie uśmiechnął się. Za każdym razem, gdy wypowiadała te słowa na jaj twarzy pojawiał się lekki rumieniec, który sprawiał, że miał ochotę wziąć ją w objęcia.

***

Przyszedł czas na wytoczenie cięższych dział. Dwa, ostatnie miesiące nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Chodził za nią wszędzie, a jedynego czego się dowiedział, to to, że ten chłystek nie odstępuje Basi na krok. Przeszło mu przez myśl, przeciąć przewody hamulcowe w motocyklu, ale po czasie uznał to za zbyt ryzykowne. Ten szrot nie jeździł szybko, a więc możliwe było, iż chłopak przeżyje wypadek. Igor westchnął i otarł spocone czoło. W pokoju było duszno i ciemno. Włączył komputer i z nową porcją energii przystąpił do działania. Zhakował jej pocztę. Dzięki temu zyskał dostęp do wszystkich aplikacji na jej telefonie. I lokalizacji. Nie musiał już za nią chodzić. Od teraz będzie inwigilował ją na odległość. Dowie się wszystkiego i dzięki tym informacjom podbije jej serce.

W ciągu pół godziny zdążył się dowiedzieć, że lubi róże, małe kotki, filmy o miłości, książki Nicolasa Sparksa i kuchnię włoską. Ma konto na Bookbeatcie, Filmwebie i jest aktywną wolontariuszką schroniska dla zwierząt, a przesyłki odbiera z paczkomatu przy ulicy Ludwiczaka, po drodze do Mnichowa, w którym często przesiaduje. Zwłaszcza w niedziele. Natłok informacji go ucieszył. Zatarł ręce i postanowił zacząć od literatury. Zamówił kilka książek ulubionego autora Basi, a potem zamierzał obejrzeć na Netflixie filmy, które na Filmwebie oceniła najwyżej. Musiał się skrupulatnie przygotować. Dać jej szansę na zrozumienie swojego błędu. Czas, by dostrzegła w nim najlepszego, ba jedynego kandydata na partnera. Jeśli nie wykorzysta danej jej szansy, wówczas wdroży w życie plan B. Uśmiechnął się na tę myśl. Zdecydowanie bardziej pociągał go plan awaryjny.

Wstał od komputera i upewnił się, że babci nie ma w domu. Zamknął drzwi na klucz, który zostawił w zamku i wrócił do pokoju. Poszperał na koncie Google Basi i znalazł kilka filmików w albumie ze zdjęciami. Odpalił ten z wakacji, na którym była w stroju kąpielowym.

To będzie mój ulubiony film szepnął, zsuwając spodenki z bioder.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro