Rozdział XXXI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

22.10.1935

Och, jak ja błogosławię te wyjazdy Romana do Warszawy! Z początku byłam im przeciwna, no bo kto to widział zostawiać młodą, świeżo poślubioną żonę samą w domu i jeździć po stolicy, ale teraz to mi to wielce odpowiada. Nie muszę się już przejmować tym, że może mnie złapać z Maksem, bo właściwie ostatnimi czasy więcej go nie ma w domu, niż jest, a do tego mogę jeździć z Maksem do Krakowa. Dziadkowi mówimy, że jedziemy na spektakl do Słowackiego i na jakieś małe przyjęcie tuż po nim i w istocie tak robimy, ale nie są to główne cele naszych wizyt. Tyle że o tym dziadek wiedzieć nie powinien. Kocham go i wiem, że on mnie też, że jestem dla niego jak jego wnuczka, to wymarzona żona wnuka pochodząca z dobrego domu, nie uwiedziona służąca jak Elżunia (z całą miłością do niej, to tak przedstawia się prawda). Wiem, że to byłby dla niego ogromny cios w serce, gdyby się dowiedział, że zdradzam Romana. Choć czy to w ogóle można nazwać zdradą? Ten ślub jest przecież w gruncie rzeczy nieważny, konsumpcji od dwóch lat z okładem nie było. Chyba że liczy się to, co było przed, to wtedy by był ważny, ale na tym to ja się nie znam. W każdym razie Roman nie wypełnia ani jednego ze zobowiązań, które wziął na siebie przed ołtarzem, więc uważam go za męża tylko z nazwy.

Jakbym mogła, to bym wyszła za Maksa, tylko ciągle brak nam obojgu odwagi, żeby do tego doprowadzić. Sama karciłam Jurka i Elę za to, że nie przeciwstawią się dziadkowi i nie wezmą ślubu, a znalazłam się we właściwie podobnej sytuacji. Tyle że ja już właściwie nie cierpię, całkiem mi ta sytuacja odpowiada, bo od Romana mam spokój, pieniądze są do mojej dyspozycji, z Maksem jestem szczęśliwa i jedynym aspektem, który trochę mnie kłuje, jest ta ciągła konieczność utrzymywania wszystkiego w tajemnicy. Może to nie do końca moralne, ale wygodne. Pozbyłam się już zresztą złudzeń, że życie jest dobre i sprawiedliwe. Nie jest. Każdy ma swoje ciemne sprawki, sekrety, które najchętniej głęboko by zakopał, żeby nigdy nie ujrzały światła dziennego, każdy robi coś źle. Roman zabił mojego brata, wmanewrował mnie w małżeństwo, wykorzystując moją naiwność, potem zaczął zaniedbywać jak starą zabawkę, która mu się znudziła, a ja mam się na to wszystko godzić? Nie ma mowy. Wykształciła się u mnie pewna bezwzględność, ale jeśli ja sama nie zadbam o to, żeby mi w życiu było dobrze, to nikt tego nie zrobi i przepadnę gdzieś w czeluści nicości.

Nie podoba mi się to, kim się stałam. Nie mam już w sobie nic a nic z tej młodzieńczej naiwności, straciłam wrażliwość i wiarę w to, że istnieje na tym świecie dobro. Kiedy przeglądam początkowe karty tego pamiętnika, który zaczęłam zapisywać akurat chwilę przed tym, jak Stefek zginął, byłam takim głupim dzieckiem, że aż mi przykro. Przykro, że tak wielu rzeczy nie dostrzegałam, ale też przykro, że już nic z tamtej małej stefciowej Cesi nie zostało. Wtedy byłam młodziutką dziewczynką zakochaną w książkach i przystojnych amantach żyjących na ich stronicach, projektującą te fantazje na życie — w końcu wyobrażałam sobie Romana jako mojego Oniegina. I w dużej mierze się nim stał... Też mnie zwiódł tą swą wielkoświatową elegancją, przez kobietę zabił swojego najlepszego przyjaciela, który wyzwał go na pojedynek... Tylko że Oniegin chyba żałował i zostawił biedną Tanię w spokoju na wiele lat, pozwolił jej ułożyć sobie życie, a ja dałam się Romanowi wmotać w tę sieć kłamstw. Nic nie mam już w sobie z tej dobrej, naiwnej Tani, którą kiedyś byłam. Ona uniknęła moralnego bagna, ja się w nim taplam. Ale jeśli to jedyny sposób na szczęście, to czy mam inne wyjście?

Nie podoba mi się przecież to, że kiedy jesteśmy z Maksem w Krakowie, tak jak dzisiaj, to udajemy małżeństwo, żeby móc bez wyrzutów sumienia spać w jednym pokoju hotelowym i bezkarnie wszędzie chodzić razem. Przecież inaczej cały Kraków huczałby od plotek! A Dunajewice nie są na tyle daleko, by one do nich nie dotarły. Tak jest więc bezpieczniej. Póki nas nikt nie zechce wylegitymować, to ja mogę być panią Opalińską. W sumie to już nią w istocie jestem, tylko nazwiska i papierka z ratusza brak. I obrączki... Jak dobrze, że przynajmniej jestem tu zupełnie nieznana! W Warszawie byśmy tak sobie pozwolić nie mogli, bo tu bym spotkała jakąś koleżankę, tu znajomą mamusi, tu przyjaciela Stefka, wszyscy przecież wiedzą, że ja teraz jestem Dunajewska, Romana część z nich widziała i nikomu nie wmówię, że Maks to mój mąż.

Dzisiaj z rana znowu pojechaliśmy do Krakowa, bo tak, bo mieliśmy ochotę. Jak zawsze rano poszliśmy się przejść na Wawel, potem na obiad, na kawę do Michalika i na drzemkę do Polonii. Ten hotel jest doskonały, od dworca trzy kroki, do Słowackiego kolejne cztery, jedynie na Wawel trzeba się troszkę dalej pokwapić, ale to też kwestia może piętnastu minut. Zresztą z Maksem to ja mogłabym wszędzie chodzić, byle z nim.

Po drzemce oczywiście trzeba się było wysztyftować do teatru, no bo wiadomo, trzeba tam zadać szyku, nawet jeśli tylko jako pani Opalińska, żona zwykłego urzędnika. Niech krakowskie damy patrzą na mnie z zazdrością i zastanawiają się, skąd biedny Maksiu znajduje pieniądze na takie suknie! To podłe, że ich zazdrosne spojrzenia tak mnie łechcą. Stałam się naprawdę straszną osobą.

Na ten wieczór wybrałam sobie złotą suknię przylegającą do ciała. W jakimś magazynie filmowym widziałam Joan Bennett w podobnej i kazałam sobie taką samą uszyć w Warszawie. Amerykańskie aktorki są tak olśniewająco piękne! Właśnie, dawno już nie byłam w kinie, może następnym razem namówię Maksa na film. Teatr już mi się trochę przejadł, szczerze powiedziawszy, to nawet nie wiem, na czym dzisiaj byliśmy. Mylą mi się te wszystkie sztuki, aktorzy zresztą też. Nie widzę wyraźnie ich twarzy, więc nie mogę ich odróżnić od siebie.

W przerwie po pierwszym akcie poszliśmy z Maksem do bufetu na kieliszeczek szampana. Trzymałam go za ramię i śmiałam się z jego anegdotek, sącząc powoli alkohol. Maks naprawdę zna się na teatrze, dużo o tym czyta i często opowiada mi co zabawniejsze historyjki zza kulis, które publikują w gazetach. Ja wolę film, ale jednak kino nie jest takim wielkim przeżyciem jak teatr, nikt się do niego nie stroi, nie ma szampana, tylko jakieś drobne chrupiące przekąski, nie ma tej aury odświętności i romantyczności. Pod tym względem teatr wygrywa.

Piliśmy więc szampana i śmialiśmy się cicho, patrząc na siebie błyszczącymi z radości oczyma. Z Maksem czułam się tak lekko i przyjemnie! W końcu mogłam być sobą i nie przejmować się tym, że może Roman zaraz zacznie na mnie krzyczeć za zbyt żywą reakcję na jakieś wydarzenie czy też stwierdzi, że jestem głupia. Maks kocha mnie bez zastrzeżeń i akceptuje moje wady, o ile w ogóle je widzi. 

Patrzył na mnie z taką czułością, jakby widział mnie po raz pierwszy w życiu i dopiero co się zakochał. Trzymał dłoń na moim biodrze, dumnie demonstrując, że należę do niego i tylko do niego. 

— Pani Dunajewska! — krzyknął ktoś nagle.

Maks gwałtownie zsunął rękę z mojego biodra. Tak się przeraziłam, że cała się zaczęłam trząść jak w gorączce. Oddałam Maksowi swój kieliszek, bo ręka tak mi się trzęsła, że bym zaraz wszystko wylała. Oddychałam tak szybko, jakbym przebiegła właśnie cały dystans z Maratonu do Aten i próbowała znaleźć w sobie siły, by przekazać królowi wieści. Maks przysunął się bliżej mnie, bo nie miał ręki, by mnie objąć, i szeptał uspokajające słówka prosto do mojego ucha, ale to nie pomagało.

— Pani Dunajewska! — Rozległo się znowu, a ja zastygłam.

Widziałam, jak w naszą stronę podąża wysoki, barczysty mężczyzna we fraku. Patrzyłam na niego z przestrachem. Znałam tę twarz. I to dobrze znałam. To był Arek, jeden z czeredy Romka i Stefka. Nie widziałam go pewnie od pogrzebu Stefcia albo od ślubu, ale doskonale go pamiętałam. A on mnie najwyraźniej też.

Wzięłam od Maksa kieliszek, by choć trochę zasłonić usta. Miałam dłuższe włosy i inne uczesanie niż dwa lata temu, bo moda przecież zmienia się tak szybko, że ledwo można za nią nadążyć, więc głupio sądziłam, że może dzięki temu mnie nie pozna.

— Pani Dunajewska — rzekł, podchodząc do mnie jeszcze bliżej. — Co za miłe spotkanie! Dawno pani nie widziałem. Jak się ma mąż?

— Przepraszam, ale chyba mnie pan z kimś pomylił — odparłam, po czym wzięłam spory łyk alkoholu. Za spory. Wiedziałam, że jeśli za szybko wszystko wypiję, szampan zaraz uderzy mi do głowy. — Mąż stoi tuż obok mnie.

— Och, w takim razie bardzo przepraszam — odparł, nie był jednak przekonany. — Pani jest bardzo podobna do żony mojego przyjaciela. Ale faktycznie, pani jest od niej jakby trochę ładniejsza.

Chyba obliczył te słowa na rozdrażnienie mnie, ale musiałam zachować kamienną twarz, żeby tylko nie zaczął czegoś podejrzewać.

— Dziękuję panu za uznanie dla urody żony — odparł oschle Maks. — Ale musimy iść, przepraszam, żona źle się czuje i nie wytrzyma chyba do końca. Dobranoc, miłego spektaklu.

Popatrzyłam na Maksa z wdzięcznością i podążyłam za nim chwiejnym krokiem, co rusz wachlując się ręką, jakby mi było słabo. Dopiero w szatni zaczęłam się uspokajać, choć dalej nie do końca rozumiałam, co się dookoła mnie dzieje. Panienka z szatni spytała Maksa, dlaczego już wychodzimy, a kiedy odparł, że źle się czuję, zaczęła życzyć mi zdrowia. Maks otulił mnie troskliwie futrem i wyszliśmy na zewnątrz. Szampan działał naprawdę błyskawicznie, bo już po chwili zaczęło mi się kręcić od niego w głowie. Wiedziałam, że nie powinnam tyle pić w takim tempie! Choć właściwie to nie wypiłam dużo, ale ja zawsze miałam słabą głowę...

Maks trzymał mnie mocno w pasie i prowadził do hotelu. Nawet w wieczornym półmroku widziałam zmartwiony wyraz jego twarzy.

— Kto to był, kochanie? — zapytał, przysuwając mnie jeszcze bliżej.

— Kolega Romka, jeszcze ze studiów.

— Myślisz, że mu powie, że cię widział?

Całe moje ciało zesztywniało. Nie mam pojęcia, czy Arek mi uwierzył, ale nawet jeśli nie, to zawsze mógł zadzwonić do Romka pod pozorem zwykłej pogawędki po latach i niby to przypadkiem zapytać, co u żony, i zagaić, że widział w Krakowie kobietę podobną do mnie w towarzystwie młodego mężczyzny. Gdyby tak Romek połączył wszystkie fakty...

— Boże, to możliwe, Maks. A jak Roman się dowie, to nas zabije...

— Nie będzie tak źle, kochanie, na pewno nie. Chodź teraz spać, jesteś zmęczona i wyczerpana psychicznie, jeszcze mi się tu zaraz pochorujesz.

— Jesteś taki kochany...

Maks ucałował mnie w czoło i niespodziewanie wziął mnie na ręce. Poddałam mu się bezwolnie, dziękując szeptem. On wiedział, czego mi potrzeba. A w tej chwili zdecydowanie potrzebowałam jego silnych ramion niosących mnie do pokoju. Wtuliłam się w jego pierś i przymknęłam oczy, tak było mi dobrze w jego objęciach.

W naszym pokoju ściągnął ze mnie płaszcz i położył mnie na łóżku, a sam zajął się naszą garderobą. Leżałam, przyglądając się, jak z pieczołowitością chowa wszystkie ubrania do szafy i zaczyna ściągać z siebie marynarkę. Rozpiął zalotnie dwa guziki koszuli (czy w ogóle mogę użyć słowa zalotnie wobec mężczyzny? Uwodzicielsko chyba brzmi lepiej) i usiadł obok mnie. Wyciągnęłam ku niemu ręce. Zrozumiał od razu. Położył się obok i przycisnął mnie mocno do siebie. Czułam, jak rozpina zamek mojej sukienki, niecierpliwie, gwałtownie. Miałam ochotę na niego nakrzyczeć, kazać mu uważać na zamek, ale sama byłam go spragniona jak wody po długiej suszy. Rozpinałam guziki jego koszuli z takim nienasyceniem, że niemal je oderwałam. Po chwili ubrania leżały już na podłodze, on miał tylko okulary na nosie, ja jedynie długie złote kolczyki, które przy każdym muśnięciu mojej twarzy chłodziły ją swym zimnym metalem. Nic nie mogło jednak ochłodzić naszych gorących serc i spragnionych siebie warg.

23.10.1935

Jak ulotne bywa szczęście! Jeszcze rano wyjeżdżałam z Maksem z Krakowa tak szczęśliwa jak nigdy. Zupełnie zapomniałam o tym, że spotkaliśmy Arka i że mogą wyniknąć z tego jakieś nieprzyjemne konsekwencje. Kto by się przejmował jakimś przypadkowym spotkaniem ze znajomym, który mógł już nie pamiętać, jak wyglądam, skoro obok miałam Maksa. Wiedział, że mimo wszystko jestem troszkę roztrzęsiona, i robił wszystko, byle tylko mnie uspokoić. Przez całą drogę w pociągu tulił mnie mocno do siebie i gładził po włosach, ciągle pytając, jak się czuję i czy czegoś mi nie potrzeba. Mówiłam mu tysiąc razy, że chcę tylko, żeby przy mnie był, ale on ciągle chciał się upewnić, czy na pewno wszystko u mnie dobrze. Jest taki kochany i czuły! Aż brak mi słów... Dobrze, że mieliśmy osobny przedział tylko dla naszej dwójki, bo inaczej jeszcze byśmy wpadli na kogoś znajomego w pociągu i już w ogóle byłoby źle.

W domu byliśmy jakoś o czternastej. Myślałam, że serce wyskoczy mi z piersi, kiedy to Roman, a nie Albert, otworzył nam drzwi. Miał zostać w Warszawie do jutra, ale najwyraźniej wrócił wcześniej. Przeszło mi przez głowę, że może Arek do niego zadzwonił, a Roman przyjechał wcześniej, żeby zastać mnie i Maksa wracających z dworca i uzyskać dowód mojej niewierności. Bo nie wiedział, że to akurat z Maksem tam jeżdżę. Jeśli już mu mówiłam o swoich wycieczkach, to zazwyczaj dodawałam, że Jerzy albo Ela, ewentualnie oboje naraz, będą mi towarzyszyć.

On jednak nic nie powiedział. Nawet wziął ode mnie płaszcz i odwiesił go do szafy. Myślałam, że będzie czekał, aż wyjdę z przedsionka i zacznie przeglądać jego kieszenie, ale on wyszedł do salonu jako pierwszy. Posłałam Maksowi pełne lęku spojrzenie. Uśmiechnął się, ale był to jeden z tych kwaśnych uśmiechów, które posyła się komuś, by go upewnić, że będzie dobrze, choć samemu wie się, że to nieprawda.

Przy obiedzie Roman nic nie mówił na temat naszego wyjazdu. W ogóle zdawał się taki jakiś dziwnie spokojny i pewny siebie, ale w oczach miał jakiś taki nieprzyjemny błysk, kiedy na mnie spoglądał. Czułam, że on o wszystkim wie. Że Arek do niego zadzwonił i o wszystkim mu powiedział. Że tylko czeka na odpowiednią okazję i nas z tym wszystkim skonfrontuje, a potem obwieści mi, że się ze mną rozwodzi. To w sumie nie byłoby takie złe...

Ale nic takiego się nie stało. Po obiedzie zajął się swoimi sprawami, a ja z lękiem czytałam książkę. Żołądek co rusz ściskał mi się nerwowo, serce biło w szaleńczym rytmie. Czułam, że coś jest nie tak. Aż zapragnęłam iść do kościoła, a już dawno mnie tam nie było. Nie czuję się godna stanąć przed obliczem Pana, skoro tak bardzo grzeszę, zwłaszcza że bardzo długo się opierałam, a ostatecznie tak strasznie uległam i już nie mogę się wydostać z tego moralnego brudu...

Leżałam już w łóżku, przebrana w koszulę nocną, kiedy ktoś otworzył drzwi do mojej sypialni i zaświecił brutalnie światło. Podniosłam się na łokciach i spojrzałam z niedowierzaniem na Romana. Przez pierwsze miesiące naszego małżeństwa marzyłam bez ustanku, by wszedł do mojej sypialni w rozchełstanej koszuli, gwałtownie otwierając drzwi, i wpił się w moje usta jak bohater jakiegoś taniego romansu. Kiedyś wszystko bym za to dała. Ale teraz... Teraz czułam tylko obrzydzenie i strach. Podkuliłam nogi pod siebie i patrzyłam na niego z lękiem. Zamknął drzwi na klucz od wewnątrz. Wiedziałam już, że to nie skończy się dobrze. Podchodził powoli do mojego łózka, a jego oczy płonęły jak szalone. Był niczym pantera szykująca się do skoku na swoją ofiarę. Przysiadł na moim łóżku i złapał mnie mocno za rękę. Wpił się w nią boleśnie, niemal ją wykręcając. Syknęłam cicho.

— Czyją jesteś żoną, co? — zapytał, patrząc mi w oczy.

Jego spojrzenie było tak pełne nienawiści, że aż odwróciłam głowę. Nie mogłam na niego patrzeć.

— Twoją, ale tylko z nazwy, bo mnie nie traktujesz jak żony.

— Traktuję cię tak, jak na to zasługujesz. Dobrze, że już sobie przypomniałaś, za kogo wyszłaś, bo w Krakowie ponoć przedstawiałaś kogoś innego jako swojego małżonka.

Serce podchodziło mi do gardła, całe ciało zaczęło się powoli trząść, ale próbowałam grać zdumioną. Musiałam chociażby spróbować sprawić, że mi uwierzy. 

— Skąd bierzesz takie bzdury?

— Nie poznałaś drogiego Arkadiusza? Przecież kiedyś tak często z nami chodziłaś po przyjęciach!

Czułam, jak z mojego ciała odpływają wszystkie siły. Czyli jednak. Arkadiusz zadzwonił. Miałam nadzieję, że zachowa się przyzwoicie, ale on przecież nie wie, jak układa się między mną i Romkiem, nie wie, że to potwór jakich mało...

— Nie poznałam.

— Tak mi przykro, biedna Cecylka! — zaśmiał się szyderczo, kładąc dłoń na moim policzku.

Uniósł moją brodę tak, bym była zmuszona na niego patrzeć, i trzymał mnie mocno. Czułam, jak jego palce wpijają mi się w żuchwę, jakby zamierzał zmiażdżyć mi kość. Jęknęłam cicho, ale on tylko się zaśmiał.

— Powiedz mi, czy Maksymilian zastąpił mnie tylko formalnie, czy też skorzystał z pełni małżeńskich praw, co?

— Jesteś podły, że zadajesz takie pytania!

— Powiedziałbym, że to żona tak jawnie zdradzająca męża jest podła.

— Nie masz na to żadnego dowodu!

— Na Kraków może nie, ale na wasze inne rendez-vous już tak. Ktoś zapomniał ci zmienić prześcieradło.

Powiedział to z takim okrutnym uśmiechem, że w oczach stanęły mi łzy. Ten człowiek był opętany przez diabła. Krzywił się dalej w dzikiej satysfakcji, przesuwając dłoń z mojej szczęki na szyję, a potem na dekolt. Całe moje ciało się spięło. Wszystko wiedział. Byłam tak podekscytowana Krakowem, że zapomniałam kazać Ani zmienić prześcieradło, a ten... potwór... tu węszył.

— Zostaw mnie! — pisnęłam, kiedy zaczął przesuwać dłoń jeszcze niżej, po mojej talii, aż zdarł ze mnie kołdrę i podwinął moją koszulę nocną.

Patrzyłam na niego błagalnie, żeby mi nie robił krzywdy, ale dalej uśmiechał się psychopatycznie, aż nagle się na mnie rzucił. Próbowałam się ruszyć, kopnąć go albo uderzyć, ale zostałam w jednej chwili sparaliżowana. I nawet krzyk nie wydostał się z moich ust, gdy Roman brał to, co było jego, brutalnie i bez litości. 


Ten rozdział pisało mi się naprawdę wybornie, to muszę przyznać! Mamy jeszcze chyba 4 do końca, ale tam muszę trochę podłubać, więc pewnie chwilkę jeszcze zejdzie <3 czekam na opinie! Mam nadzieję, że ostatnia scena wyszła dobrze. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro