Epilog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dwa lata później

– Panie prezesie, pańska żona zaczęła rodzić – rozległo się przez interkom, ale zupełnie nie zwróciłem na to uwagi.

Od godziny skrupulatnie przeglądałem kosztorys jednego z naszych najważniejszych projektów, doszukując się pomyłki, która miała zaważyć na losach naszej firmy. Nie wiedziałem, kto był odpowiedzialny za ten kolosalny błąd, ale jak go znajdę, to człowiek może szykować się na piekło. Ja rozumiem, że takie rzeczy się zdarzają, ale na litość boską, w przypadku takich projektów wszystko sprawdza się przynajmniej kilka razy!

– Panie prezesie, pański syn postanowił, że chce już przyjść na świat.

– Yhm – mruknąłem, śledząc uważnie kolejne linijki zapełnione ciągiem cyfr.

Zbliżałem się do końca strony, kiedy wreszcie to zauważyłem. Jedno zero za dużo! Niby taki nic nieznaczący owal, a ile nerwów mi napsuł! Nie byłem pewien, czy mam ochotę zgrzytać zębami z wściekłości, czy krzyczeć z radości, że w końcu znalazłem przyczynę całego zamieszania. Najważniejsze było jednak to, że wreszcie wiedziałem, gdzie tkwił błąd, i mogłem go naprawić. Oby inwestor okazał się łaskawy i nie postanowił się jednak wycofać lub, co gorsza, postraszyć nas sądem. To na pewno źle wpłynęłoby na wizerunek firmy. Nie mogłem na to pozwolić. Musiałem jak najszybciej załagodzić sprawę.

W tym celu sięgnąłem po telefon stacjonarny, aby wykonać błyskawiczne połączenie do klienta i zacząć się kajać, ale zanim zdążyłem wybrać numer, drzwi do mojego gabinetu otworzyły się z hukiem, a zaraz potem zagrzmiało:

– Adrian, do jasnej cholery! Wody mi odeszły!

W popłochu zerwałem się z fotela, o mało co nie zaplątując się w kabel od telefonu, i z przerażeniem w oczach spojrzałem na Elizę, która stała w progu, jedną ręką podpierając się za lędźwie, a drugą masując swój ogromny brzuch.

– Co? Już? – wrzasnąłem z zaskoczeniem, jakbym nie był świadomy tego, że kiedy twoja żona oznajmia ci, że jest w ciąży, to jakieś dziewięć miesięcy później oznajmi także, że „to już" i należałoby ją wtedy zawieść do szpitala, aby po kilku dniach wrócić do domu z niewielkim zawiniątkiem, o które trzeba będzie dbać przez następne dwadzieścia lat.

– Już? – odparła obruszona. – Chyba wreszcie. Jestem trzy dni po terminie!

– I właśnie dlatego w ogóle nie powinno cię być w biurze!

To była nasza wciąż powracająca kłótnia przez ostatnie kilka miesięcy. Ja nalegałem, aby jak najwcześniej poszła na zwolnienie, a ona oczywiście upierała się, że czuje się doskonale, a siedząc w domu chyba umarłaby z nudów, więc nie ma przeciwwskazań do tego, aby przychodziła do pracy. Nie chciałem się sprzeczać – głównie ze względu na dobre samopoczucie jej i dziecka – więc zgodziłem się, aby pracowała najpierw do końca czwartego miesiąca. Potem termin przesunął się na do końca szóstego, potem siódmego i ósmego, a ostatecznie skończyło się na tym, że już dawno powinna leżeć na porodówce, a tymczasem wciąż odbierała moje telefony i ustalała spotkania. Byłem na siebie zły, że pozwoliłem jej postawić na swoim, ale przez ostatnie kilka tygodni byłem tak zabiegany w związku z różnymi projektami, że nieco zaniedbałem ten najważniejszy – zostanie ojcem.

– Teraz to już bez znaczenia – odparła, krzywiąc się przy tym nieco, co zapewne było spowodowane skurczem. – Zbieraj się. Musimy jechać do szpitala. Chyba że sam chcesz odbierać poród.

To właśnie była moja żona. Nawet w istotnych, wręcz przełomowych i zarazem stresujących momentach potrafiła zachować zimną krew. Z naszej dwójki to ja byłem tym panikarzem, którego paraliżowało, kiedy trzeba było podjąć jakąś radykalną decyzję. W tym związku to zdecydowanie Eliza nosiła spodnie i zawsze stawiała mnie do pionu, kiedy widziała, że za chwilę stracę resztki logicznego myślenia. Jedną z takich sytuacji były nasze zaręczyny. Zestresowałem się tak bardzo, że zapomniałem, co właściwe chciałem powiedzieć, i zacząłem pleść totalne głupoty. Na szczęście moja ukochana doskonale wiedziała, co się święci, więc oszczędziła mi wstydu i oznajmiła dumnie „tak", zanim zdążyłem wydukać z siebie właściwe pytanie. Teraz było podobnie. Powinienem okazać jej wsparcie w tych niełatwych chwilach, a tymczasem stałem jak kołek i wpatrywałem się w nią, nie wiedząc, co właściwe powinienem zrobić, chociaż powtarzaliśmy całą procedurę na szkole rodzenia chyba z tysiąc razy. Boże, ale jestem beznadziejny.

– No idziesz czy nie? – spytała, kiedy już obróciła się i zaczęła kierować się w stronę wyjścia. – Mogę zamówić taksówkę, ale w bagażniku masz moją torbę, więc i tak będziesz musiał mi ją przywieźć – dodała, posyłając mi cwaniacki uśmieszek.

Cholera, Wolski, weź się w garść! Twoje dziecko chce przyjść już na świat, a ty zachowujesz się, jakbyś w ogóle nie był na to gotowy. Bo nie byłem! Bardzo tego chciałem, ale równocześnie cholernie się bałem. Czy sobie poradzę? Czy będę dobrym ojcem? Czy nie zwiodę Elizy i maleństwa? Czy niczego nie schrzanię?

Wziąłem kilka głębokich wdechów, aby odegnać od siebie te wszystkie wątpliwości. Nieraz rozmawiałem o tym z Elizą i przekonywała mnie, że nie mam się czym przejmować. Była zachwycona tym, jak układają się moje relacje z Kornelią, i była przekonana, że równie świetnie poradzę sobie z niemowlakiem. Chciałem w to wierzyć, ale mimo wszystko pewne obawy wciąż pozostawały.

Póki co musiałem się jednak skupić na tym, aby w miarę szybko i bezpiecznie przetransportować moją żonę do szpitala. Całą resztą będę martwił się później.

Na nieco chwiejnych nogach ruszyłem do wyjścia z gabinetu. Przez te kilka minut zdążyłem już zapomnieć o arcyważnym telefonie, który miałem wykonać. To było teraz nieistotne. Firma jakoś przeżyje, ale w tej chwili musiałem zająć się moją powiększającą się rodziną.

– Chyba coś się wam tu rozlało. – Usłyszałem głos mojego młodszego brata, który właśnie wszedł do sekretariatu, niosąc stos jakichś dokumentów.

– To tylko moje wody płodowe – odparła Eliza, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie. – Lepiej nie wdepnij.

Marcin przez moment chyba myślał, że to żart, bo uśmiechnął się głupio. Widząc jednak, jak moja żona z grymasem na ustach, kieruje się w stronę wieszaka, na którym wisiał jej płaszcz, w końcu pojął powagę sytuacji.

– A więc to już – bardziej stwierdził, niż zapytał, posyłając mi szeroki uśmiech.

– No już – potwierdziłem nieco drżącym głosem, co pewnie nie umknęło jego uwadze.

– Wreszcie! – wtrąciła się Eliza. – Mam już dość tego balastu! Wiem, jak to brzmi, ale to prawda! – dodała, na co Marcin zaśmiał się serdecznie. – Nie śmiałbyś się tak, gdybyś zrozumiał, jak to jest czuć się jak wieloryb! – fuknęła w jego stronę, kiedy pomagałem jej ubrać płaszcz.

Nie wiem, jak do tego doszło, ale moja żona i młodszy brat złapali naprawdę świetny kontakt, który w głównej mierze opierał się na wzajemnych żartach i docinkach. Cieszyłem się jednak, że się dogadywali. Zresztą cała moja rodzina była wręcz oczarowana zarówno Elizą, jak i Kornelią. A kto z początku by się tego spodziewał? Na pewno nie ja. Zwłaszcza jeśli chodziło o moją matkę. Musiałem jednak przyznać, że była naprawdę dobrą teściową.

– Och, Elsa, nie przesadzaj – odparł Marcin, uśmiechając się głupio. – Wcale nie wyglądasz jak wieloryb. Co najwyżej jak przeurocza orka – dodał, czym zasłużył sobie na uderzenie w ramię wymierzone szalikiem.

– Nie podlizuj się – skarciła go. – Dziecko i tak nie dostanie imienia po tobie.

Marcin był zachwycony, kiedy daliśmy mu do zrozumienia, że chcielibyśmy, aby został ojcem chrzestnym naszego synka. Od tamtej pory nieustannie przekonywał nas, że powinniśmy nazwać malucha na jego cześć. Oczywiście robił to w żartach, więc stało się to stałym punktem naszych przekomarzań.

– No już dobra, jakoś to przeboleję – odparł z udawanym rozczarowaniem. – Stary, a ty się dobrze czujesz? – zwrócił się do mnie, kiedy byliśmy już gotowi do wyjścia i ruszyliśmy w stronę drzwi. – Sorry za szczerość, ale wyglądasz, jakbyś zaraz miał narobić w gacie. Serio, aż tak się stresujesz?

I dokładnie tak się czułem, ale miałem nadzieję, że nie daję tego po sobie poznać. Cholera. Niedobrze. Nie mogę wyjść na mięczaka.

– A jak mam się nie stresować? To nasz pierwszy poród! – odparłem, jakby na usprawiedliwienie.

– Mój drugi – po raz kolejny wtrąciła moja żona.

– Ale mój pierwszy! – broniłem się. – Mam prawo trochę panikować. Zresztą pogadamy, jak Dagmara będzie rodzić – rzuciłem w stronę brata, który głupio cieszył się z mojego przerażenia, ale kiedy usłyszał ostatnie zdanie, aż pobladł.

– Skąd wiesz, że Daga jest w ciąży? – spytał ze zdenerwowaniem w głosie.

– Nie wiem – odparłem zgodnie z prawdą. – A jest?

Marcin i Dagmara byli szczęśliwym małżeństwem od sześciu miesięcy. Zaręczyli się niedługo po nas, ale postanowili poczekać ze ślubem, aby uroczystości się na siebie za bardzo nie nałożyły. Chociaż nasze skromne wesele przy ich weselichu to był mały pikuś. Żona mojego brata miała tak liczną rodzinę, że ledwo udało im się znaleźć lokal, który pomieścił taką hordę ludzi. Elizie i mnie zależało na tym, aby ten ważny dzień był dla nas naprawdę wyjątkowy, więc postanowiliśmy go świętować tylko w gronie najbliższych. Żadnych fajerwerków i niepotrzebnych atrakcji. Tylko my, nasza miłość i szczęście, które mogliśmy dzielić z osobami, które są w naszym życiu na co dzień.

Natomiast jeśli chodzi o powiększenie rodziny, to w sumie niczego nie planowaliśmy. Postanowiliśmy zdać się na los. A on zadecydował, że zaledwie cztery miesiące po ślubie Eliza pokazała mi test ciążowy z dwoma kreskami. Bardzo się z tego cieszyliśmy, chociaż najbardziej uradowana z takiego obrotu sprawy wydawała się Kornelia. W końcu doczekała się upragnionego rodzeństwa. A teraz wyglądało na to, że za niedługo ona, Mikołaj i nasz synek będą mieli także kolejnego kuzyna lub kuzynkę.

– Tak – odparł z uśmiechem Marcin. – Ale to dopiero początek, więc jeszcze nikomu nie mówiliśmy.

– Gratulacje, chłopie! – zawołałem, klepiąc brata z uznaniem po plecach. – Wychodzi na to, że Wolscy rosną w siłę!

– I to jak! – potwierdził z dumą. – Jeszcze trochę i stworzymy istne imperium. W końcu ktoś będzie musiał po nas przejąć tę zacną spuściznę – dodał, zataczając ręką okrąg.

– Super, chłopaki, że myślicie o przyszłości swojego wielkiego rodu, ale czy, z łaski swojej, możecie to dokończyć po tym, jak już jeden z tych waszych dziedziców znajdzie się na świecie? – spytała poirytowana Eliza, wskazując na swój brzuch. – Skurcze są już naprawdę... aua! – syknęła, niemal zginając się w pół.

– Tak, skarbie, już jedziemy – zapewniłem ją, obejmując ją w pasie i kierując do drzwi. – Mógłbyś zadzwonić do Aliny, aby odebrała Kornelię ze szkoły? – zwróciłem się do brata.

– Pewnie – odparł z uśmiechem, po czym, kiedy byliśmy już niemal za progiem sekretariatu, krzyknął: – Elsa, Adi, trzymajcie się! Będziecie zarąbistymi rodzicami!

O tak, ta odrobina otuchy na pewno nam się przyda. A przynajmniej mnie. No, Wolski, to ten dzień. Dzisiaj zostaniesz ojcem.

***

Kilka godzin później czekałem na szpitalnym korytarzu, aż pielęgniarki pozwolą mi zobaczyć się z moją żoną i synkiem. Poród przebiegł całkiem sprawnie, Eliza była naprawdę dzielna. Czego nie można powiedzieć niestety o mnie. Raz prawie zemdlałem od tych emocji. Uchronił mnie jednak przed tym mocny uścisk dłoni mojej ukochanej, którym pomagała sobie podczas wydawania naszego syna na świat.

Syn. Miałem syna. Wciąż nie mogłem w to uwierzyć, chociaż oswajałem się z tą myślą już od kilku miesięcy. Nigdy nie przypuszczałem, że narodziny dziecka to takie silne przeżycie. Teraz jednak wiedziałem, że to jeden z najcudowniejszych momentów w moim życiu. I w sumie miałem nadzieję, że może jeszcze kiedyś będzie dane mi to przeżyć ponownie.

– Tato! – Usłyszałem nagle znajomy dziewczęcy głos, a chwilę później stała przede mną najśliczniejsza i najmądrzejsza dziesięciolatka, jaką znałem. – Już się urodził? – spytała z podekscytowaniem.

Mimo iż już od ponad roku Kornelia nazywała mnie tatą, wciąż nie mogłem do tego przywyknąć. Doskonale pamiętałem, kiedy zwróciła się tak do mnie po raz pierwszy. Wybraliśmy się wspólnie na poszukiwania prezentu urodzinowego dla Elizy. Przeglądaliśmy gabloty z wisiorkami w sklepie jubilerskim, kiedy nagle usłyszałem „A może ten, tato?". W pierwszej chwili nie zareagowałem, sądząc, że to jakaś inna dziewczynka zwraca się do swojego ojca. Kiedy wreszcie dotarło do mnie, że to ja byłem adresatem tych słów, przez moment nie potrafiłem nic z siebie wykrztusić. I w sumie nie zdążyłem nijak na to zareagować, bo podeszła do nas ekspedientka, mówiąc, że moja córka ma naprawdę dobry gust. Widziałem, że Kornelia ze zniecierpliwieniem czekała na to, czy sprostuję nasz brak pokrewieństwa. Nie zrobiłem tego, tylko objąłem dziewczynkę ramieniem i odpowiedziałem sprzedawczyni, że rzeczywiście moja córka ma świetne wyczucie stylu i weźmiemy właśnie tę błyskotkę, którą wybrała. Szeroki uśmiech Kornelki był najpiękniejszym, co mogłem wtedy dostać. I tak właśnie staliśmy się ojcem i córką.

– Tak, i wygląda na to, że wszystko w porządku – odparłem, posyłając jej uśmiech, po czym spojrzałem na Alinę, która stanęła obok nas. – Małego wzięli na badania, a Eliza dochodzi do siebie.

– To wspaniale – odparła Ala. – Gratuluję – dodała, lekko mnie ściskając. – Będziesz świetnym ojcem.

– Naprawdę tak myślisz? – spytałem z lekką obawą w głosie.

– Oczywiście. Prawda, Nelcia? – zwróciła się do wnuczki.

– Tak – odparła uśmiechnięta dziewczynka. – Jesteś najlepszym tatą na świecie!

Nadal czułem się nieco niepewnie, kiedy Kornelia mówiła do mnie „tato" w obecności Aliny. To jej syn był prawdziwym ojcem dziesięciolatki i czułem się, jakbym coś jej odbierał, chociaż ona sama nigdy nie dała mi tego odczuć. Cieszyła się szczęściem wnuczki i niedoszłej synowej. Ja natomiast miałem wyrzuty sumienia nie tylko z powodu Wiktora, ale także Kuby, który po tym, jak w końcu zrozumiał, że Eliza chce się związać ze mną, a nie z nim, znów wyjechał za granicę i raczej rzadko się odzywał. Tak więc Ala straciła częściowo przeze mnie nie tylko jednego, ale właściwie dwóch synów. Nie przeszkadzało jej to jednak w tym, aby i mnie traktować jak jednego z nich. Ta kobieta miała w sobie takie pokłady dobroci, które przerastały jakąkolwiek pojęcie.

– Dzięki, młoda – odparłem, już nieco uspokojony. – Oby twój braciszek uważał podobnie – dodałem z uśmiechem.

– Kiedy będę mogła go zobaczyć? – zapytała ze zniecierpliwieniem.

– Pewnie już niedługo – zapewniłem i tak też się stało.

Kilkanaście minut później jedna z pielęgniarek pozwoliła nam wejść do sali, gdzie leżała Eliza, w ramionach trzymając naszego synka. Wyglądała na zmęczoną, ale także szczęśliwą. Kołysała maluszka, patrząc na niego z czystą miłością w oczach. Kiedy dostrzegła mnie i Kornelię, posłała nam promienny uśmiech.

– Ktoś chciałby się z wami przywitać – powiedziała szeptem, obracając zawiniątko tak, aby twarzyczka dziecka była zwrócona w naszym kierunku.

– Cześć – powiedziała równie cicho Kornelka, dotykając delikatnie rączki maleństwa. – Jestem twoją starszą siostrą. Jak trochę porośniesz, będziemy się razem fajnie bawić – dodała, a chłopczyk poruszył piąstką, jakby zgadzał się w pełni z tym zapewnieniem. – Mogę mu zrobić zdjęcie? – spytała, patrząc na Elizę – Mikołaj też chciałby go zobaczyć.

Drugą osobą po Kornelii, zachwyconą na wieść o naszym ślubie, a potem dziecku w drodze, był oczywiście mój bratanek. W końcu to właśnie dzięki tej dwójce urwisów byliśmy tu, gdzie teraz jesteśmy. I chociaż może ciężko było w to uwierzyć, to właśnie ta para dzieciaków sprawiła, że naprawdę zapragnąłem znaleźć miłość i założyć rodzinę. Pokazali mi, jak to jest kochać i być kochanym, jak to jest się o kogoś troszczyć i dostawać w zamian to samo. To było cudowne uczucie i byłem im za to niezmiernie wdzięczny.

– Dobrze, ale ostrożnie – odparła Eliza, pozwalając córce skorzystać ze swojego telefonu.

Wiedziałem, że Mikołaj chciałby tu być równie mocno co Kornelka, ale niestety kilka dni temu złapał przeziębienie i kontakt z noworodkiem był niewskazany. Na pewno jednak niezmiernie ucieszy się na wiadomość, że tak długo wyczekiwany kuzyn w końcu jest na świecie.

Nelka zrobiła kilka zdjęć pod różnymi kątami, po czym wyszła na korytarz, aby zadzwonić do Mikołaja i babci Reni, pochwalić się braciszkiem. Wypadało także powiadomić moich rodziców, ale to mogło poczekać. Poza tym i tak już pewnie Marcin przekazał im informację, że pojechaliśmy do szpitala. Oni również nie mogli się doczekać narodzin wnuka, bo chociaż traktowali Kornelię jak moją córkę, kolejny Wolski w rodzinie napawał ich dumą.

– Jak się czujesz, skarbie? – spytałem Elizę, kiedy zostaliśmy sami z synkiem.

– Wyczerpana – przyznała z westchnieniem. – Ale także cholernie szczęśliwa – dodała z uśmiechem.

Odwzajemniłem gest, przysiadłem na skraju łóżka, po czym nachyliłem się i pocałowałem ją lekko w usta. Była zmordowana, ale piękna i wspaniała. I taką kochałem ją najbardziej.

– Kocham cię – szepnąłem, gładząc ją po policzku. – Kocham was – dodałem, spoglądając na syna. – I dziękuję za ten mały cud.

– Nie ma za co – odparła ze śmiechem. – I my też ciebie kochamy.

Przez chwilę wpatrywaliśmy się w milczeniu w tego małego człowieka, którego wspólnie stworzyliśmy. Nie mogłem wyjść z podziwu, że zrobiłem coś tak istotnego i udało mi się tego nie schrzanić. Co prawa była przede mną jeszcze długa, wyboista droga zwana wychowaniem, ale czułem, że dam sobie radę. Razem damy sobie radę. I to będzie najpiękniejsza przygoda mojego życia. Bo bycie ojcem to najlepsza rola, jaka może się mężczyźnie przytrafić.

– Jesteś pewien? – Ciszę przerwało ciche pytanie mojej żony.

Nie musiała doprecyzować, co miała na myśli. Doskonale wiedziałem, o co mnie pytała. To była kolejna kwestia, co do której toczyliśmy małe boje, odkąd dowiedzieliśmy się, że nasze maleństwo to będzie chłopczyk. Pomysły na imię były przeróżne i nawet kilka podobały się nam obojgu, ale jakoś nie byliśmy do nich przekonani. Jakiś czas temu wyszedłem z dość zaskakującą propozycją, którą uważałem za całkiem zasadną, chociaż miałem obawy, że Elizie może się ona nie spodobać. Przyznała jednak, że również o niej myślała, ale sądziła, że to ja będę miał wobec niej jakieś obiekcje. Ustaliliśmy wtedy, że zaczekamy do narodzin i wtedy ostatecznie zdecydujemy. Teraz przeszedł na to czas.

– Tak – odparłem, otaczając żonę ramieniem i głaszcząc synka po policzku.

– W takim razie, witaj na świecie, Wiktorku – szepnęła, wtulając się w moje ramię i patrząc na naszego syna z czułością.

Spoglądałem na dwie najważniejsze osoby w moim życiu i czułem, że jestem dokładnie tam, gdzie powinienem i chciałbym być. Zajęło mi to trochę czasu i wymagało popełnienia kilku błędów po drodze, ale się opłacało. Byłem wdzięczny losowi, że dał mi szansę na to, abym spotkał prawdziwą miłość i miał okazję naprawić to, co zniszczyłem. Teraz byłem już mądrzejszy i wiedziałem, że o to, co cenne, trzeba dbać. I taki właśnie był mój cel na resztę życia – troszczyć się o moją wspaniałą żonę, cudowne dzieci i wszystko to, co dobre między nami.

Kilka minut później do sali wróciła Kornelia i przysiadła z drugiej strony łóżka. Eliza podała mi Wiktora, a sama objęła córkę i zapewniła ją o tym, jak mocno ją kocha. Powtórzyłem jej słowa, bo taka była prawda. Nie łączyły mnie z Kornelką więzy krwi, ale była dla mnie równie ważna jak nowonarodzony synek, którego słodki ciężar czułem na ramieniu. Teraz byliśmy w komplecie. Byliśmy rodziną i nie miałbym nic przeciwko, gdyby w przyszłości ktoś jeszcze do niej dołączył.

W tamtej chwili, w szpitalnej sali z ukochaną żoną i pociechami u boku, byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. I byłem z siebie cholernie dumny, bo sam sobie to szczęście zbudowałem.

*******************************************

Hejka :) Teraz to już faktycznie koniec tej historii, mam nadzieję, że za bardzo Was nie zasłodziłam. A nawet jeśli, no to cóż... w końcu to miało być romasidło :P

Na wstępie chciałabym serdecznie podziękować wszystkim, który spędzili te ponad osiem miesięcy ze mną, Elizą i Adrianem. Mam nadzieję, że warto było poświecić tygodniowo te około pół godziny, aby pobyć z bohaterami, których stworzyłam i do których zapewne już zawsze będę mieć sentyment. Wiem, że ta historia nie jest idealna, pewnie jeszcze sporo rzeczy można by dopracować, ale cieszę się, że udało mi się doprowadzić ją do końca i to chyba w całkiem przyzwoitym stylu ;)

Podobnie jak w przypadku „Ja, blondynka", na pomysł tego opowiadania wpadłam lata temu, ale dość szybko go porzuciłam. Pierwotnie nosiło ono kompletnie inny tytuł, akcja była osadzona w realiach USA, główni bohaterowie nazywali się Matt i Emma, a wizerunku użyczały im zupełnie inne gwiazdy. Dobrze jednak, że ta historia odleżała sobie trochę w szufladzie (a właściwie to w kartonie pod łóżkiem), bo mam poczucie, że teraz, kiedy jestem starsza, lepiej mogłam się w nią wczuć. I mimo wszystko nadać jej chociaż odrobinę głębi. Tak więc po raz kolejny w moim przypadku sprawdziła się zasada, że czasami, aby coś wypaliło, musi trochę poczekać na odpowiedni czas :P

Jeśli chodzi o moją dalszą twórczość, to informuję, że zaczęłam pracę nad kolejną historią. Będzie to coś trochę innego niż dotychczas, można chyba powiedzieć odrobinę bardziej ambitnego, ale mam nadzieję, że się Wam spodoba. Opowiadanie nosi tytuł „To dla mnie Pestka!" i będzie opowiadało o losach Anastazji – aplikantki, która wraz ze swoim patronem będzie próbowała rozwiązać pewną sprawę kryminalno-prawniczą. Nie zabraknie też wątku obyczajowego i oczywiście romantycznego (nie byłabym sobą, gdybym takiego nie wplotła :P). Dość długo zastanawiałam się nad tym, kiedy ruszyć z publikacją i ostatecznie postanowiłam, że tradycyjnie w przyszły piątek dodam pierwszy, taki pilotażowy, rozdział, aby przekonać się, czy taka historia w ogóle przypadnie Wam do gustu. A co będzie potem, to zależy do weny (bo na brak czasu, jak można przypuszczać, póki co nie narzekam). Tak więc zapraszam za tydzień :)

Jeszcze raz dziękuję czytelnikom, który dotrwali ze mną do końca. To naprawdę wiele dla mnie znaczy. Piszę przede wszystkim dlatego, że to lubię, ale jakikolwiek autor nie istnieje bez swoich odbiorców. Może i nie jestem wybitna w tym, co robię, ale cieszę się, że ktoś jednak docenia moje starania. Dziękuję zwłaszcza Szaafirowej, która niemal pod każdym rozdziałem zostawiała mini esej w postaci komentarza :D To naprawdę niezwykle motywowało mnie do pisania kolejnych części. Wiem, że osób, które na bieżąco śledziły losy Adriana i Elizy, jest więcej, dlatego uprzejmie proszę, aby każdy, kto przeczytał te 33 rozdziały, pozostawił po sobie komentarz. Może być nawet króciutki, w stylu „fajna historia". Chciałabym wiedzieć, co myślicie o tych moich wypocinach i czy jest sens się dalej produkować (mam nadzieję, że tak :P).

I to chyba na tyle w kwestii mojej przemowy końcowej. Liczę na to, że spotkamy się jeszcze przy okazji moich kolejnych tworów :)

Pozdrawiam serdecznie i do napisania! <3

P.S. Mam jeszcze pytanko odnośnie nowego opowiadania. Czy chcielibyście, aby na początku pojawiły się karty postaci? Niezbyt przepadam za tym zabiegiem, bo uważam, że lepiej po prostu wyobrazić sobie bohaterów po swojemu, ale zauważyłam, że w przypadku wielu historii jest on stosowany. W „Pestce" pojawi się jednak dość dużo postaci, więc może byłoby Wam łatwiej, gdybym ich wcześniej zaprezentowała. Tym bardziej, że zazwyczaj, opisując wygląd, i tak opieram się na jakichś celebrytach, więc Wy też moglibyście przypisać twarz do imienia. Dajcie znać, co o tym myślicie ;) 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro