Rozdział 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ledwo przytomny z samozamykającymi się oczami przekroczyłem próg firmy. Zerknąłem na zegarek wiszący nad recepcją. Chwilę trwało, zanim moje oczy dostrzegły znajdujące się na tarczy wskazówki. Zbliżała się dziesiąta. Pięknie. Godzina spóźnienia. Miałem nadzieję, że przez najbliższe przynajmniej dwie godziny nie miałem umówionych żadnych spotkań, bo wątpiłem, aby przed południem udało mi się doprowadzić się do stanu użytkowalności. Poranki w moim wydaniu zawsze były ciężkie, a po nieprzespanej nocy to już w ogóle nie nadawałem się do niczego.

Uśmiechnąłem się nieznacznie do Asi – recepcjonistki i wszedłem do windy, która zawiozła mnie na piąte piętro. Przeszedłem korytarzem do jego końca i pchnąłem ostatnie drzwi po prawej. Kiedy tam wszedłem, moja nowa sekretarka siedziała już za swoim biurkiem i przeglądała jakieś papiery. Dobrze, że chociaż ona była punktualna.

– Dzień dobry – wychrypiałem.

To tylko bezsenna noc z gonitwą myśli w głowie, a czułem się, jakbym był na kacu. No dobra, napiłem się szklaneczki whisky dla odreagowania konfrontacji z matką, ale to nie trunek był odpowiedzialny za mój obecny stan, tylko świadomość tego, jak fatalnie rozegrałem wczorajsze starcie.

Opuszczając dom rodziców, byłem przekonany, że to jedyne słuszne wyjście z tej męczącej sytuacji. W drodze powrotnej do swojego apartamentu zrozumiałem jednak, że niepotrzebnie dałem się sprowokować matce. I nie chodziło tu nawet o mnie i moje, teraz to już do granic możliwości, napięte relacje z rodzicielką, ale o to, jak to wszystko odbije się na reszcie naszej rodziny. Wierzyłem w to, że bracia będą trzymać moją stronę i będę im za to naprawdę wdzięczny, ale nie chciałbym, aby z mojego powodu także posprzeczali się z mamą. A ta pewnie nie odpuści i będzie próbowała nastawić ich przeciwko mnie, uważając to za dodatkową motywację dla mnie, aby w zgodzie i z narzeczoną u boku wrócić na łono rodziny. Tak, chyba jej niedoczekanie.

– Dzień dobry. – Z zamyślenia wyrwała mnie odpowiedź sekretarki, która rzuciła mi jedno, szybkie spojrzenie.

Jej zachowanie nieco mnie skołowało. Sądziłem, że już od progu zarzuci mnie lawiną pytań. W końcu to był jej pierwszy dzień w pracy, a ja spóźniając się, zachowałem się jak wredny szef, którego w ogóle to nie obchodzi, ale chce mieć wszystko zrobione na tip-top. W dodatku nie wyglądała na zagubioną czy zdezorientowaną. Wręcz przeciwnie – zdawało się, jakby pracowała tu od lat i dokładnie wiedziała, czym należy się zająć w pierwszej kolejności.

Skoro nie dawała sygnałów sugerujących, że potrzebuje mojej pomocy, postanowiłem przemknąć do swojego gabinetu i trochę się ogarnąć. Mijając jej biurko, poczułem się jednak jakoś tak głupio. Może powinienem ją przeprosić za spóźnienie? Albo się wytłumaczyć? Na miłość boską, to ja tu byłem prezesem i nie musiałem się nikomu tłumaczyć!

– Pan Traczyk przeniósł spotkanie na czternastą – oznajmiła nagle, nawet na mnie nie spoglądając. – I poprosił o dodatkową kopię umowy.

Super, w końcu jakaś dobra wiadomość – miałem cztery godziny, żeby dojść do siebie. I pierwsze, co powinienem zrobić, to chlusnąć sobie zimną wodą prosto w twarz. Może by mnie chociaż orzeźwiło, bo na poprawę wyglądu to chyba nie miałem co liczyć. Kiedy w domu przeglądałem się w lustrze, nie wyglądało to zbyt dobrze. Wory pod oczami były nie do ukrycia i do tego nie zdążyłem się ogolić. Jedyne, na co znalazłem czas, to błyskawiczne przeczesanie potarganych, jasnych włosów. Część moich byłych dziewczyn pewnie uznałaby, że to seksownie wyglądający artystyczny nieład. Taka prezencja nie przystawała jednak prezesowi poważnej firmy budowlanej.

– Dobrze, w takim razie proszę skserować to, co jest w tej żółtej teczce – odparłem, wskazując na właściwy plik dokumentów, po czym dopadłem drzwi mojego gabinetu. Już miałem je za sobą zamknąć, kiedy jeszcze rzuciłem przez ramię. – I żeby było jasne, ja się nigdy nie spóźniam. Dzisiaj to był wyjątek.

Chyba mogłem jednak podarować sobie tę uwagę, bo sekretarka spojrzała na mnie jak na niesforne dziecko, które bezskutecznie próbuje się usprawiedliwić.

– Nie musi się pan przede mną tłumaczyć – odparła, podchodząc do kserokopiarki. – Jestem pana pracownikiem, nie pracodawcą.

– No tak, ale ja chciałem... – próbowałem ratować tę niezręczną sytuację, ale mi przerwała.

– Proszę się jeszcze bardziej nie pogrążać – oznajmiła, nawet na mnie nie patrząc. – Pańskie spóźnienie to tylko i wyłącznie pańska sprawa. Zawłaszcza że nie wyniknęły z niego żadne problemy.

Stałem przez chwilę w progu, zastanawiając się, co powinienem teraz zrobić. Odpowiedzieć coś czy po prostu wejść do swojego gabinetu? Ostatecznie uznałem, że nie mam siły na wdawanie się z zbędne dyskusje z ledwo co zatrudnioną sekretarką, i wybrałem opcję drugą. W ostatniej chwili ugryzłem się w język, aby nie rzucić jakimś tekstem w stylu „będę u siebie". To było oczywiste i pewnie znów wyszedłbym na idiotę.

Przez kolejną godzinę siedziałem w swoim gabinecie, bojąc się go opuścić i tym samym narazić się na kolejną konfrontację z sekretarką. Było mi strasznie głupio za całą tę poranną sytuację. Ciekawe, co sobie o mnie pomyślała? Pewnie uważała mnie za skończonego dupka i kretyna, który całą noc spędził na balowaniu z jakąś laską i przez to pojawił się w pracy spóźniony i nieprzytomny. Nie ma co, zapewne zrobiłem na niej piorunujące wrażenie. Oby tylko nie uciekła ode mnie, aż będzie się za nią kurzyło, bo naprawdę jej potrzebowałem. Wolałem być traktowany z pogardą przez kompetentną pracownicę niż po raz kolejny przechodzić przez przesłuchania na posadę sekretarki, które bardziej przypominały casting do hollywoodzkiej superprodukcji.

Strasznie chciało mi się pić kawy, która już w pełni postawiłaby mnie na nogi, ale nie miałem odwagi wyjść do sekretariatu i o nią poprosić. Boże, ale byłem żałosny. Kto normalny boi się własnej sekretarki? To chyba ona powinna mieć respekt przede mną, a nie odwrotnie. Co ze mnie za prezes, do jasnej cholery?

Nagle usłyszałem pukanie do drzwi i aż podskoczyłem na fotelu. Pięknie. Jak tak dalej pójdzie, to osiwieję przed czterdziestką. Starając się wyglądać na wyluzowanego, rzuciłem nieco przytłumione „proszę".

– Przyniosłam te skserowane dokumenty – oznajmiła jak zwykle pozbawionym emocji głosem, kładąc na biurku plik kartek.

Nie dodała nic więcej, obróciła się na pięcie i ruszyła do wyjścia. Już prawie przekroczyła próg, kiedy zebrałem się w sobie i postanowiłem odezwać.

– Panno... – zacząłem niepewnie, a ona odwróciła się i spojrzała na mnie nieco dziwnie. – Właściwie to panno czy pani? – spytałem, spoglądając na jej smukłe dłonie.

Co prawda w naszym kraju nie używało się raczej zwrotu „panno", ale robiłem interesy z kilkoma zagranicznymi klientami, którzy przywiązywali dużą uwagę do tego rozróżnienia, i jakoś weszło mi to w nawyk. Przy okazji był to dobry sposób na zorientowanie się w kwestii stanu cywilnego moich współpracownic. Tym bardziej, że nie byłem w stanie wywnioskować go po obrączce czy jej braku, bo sekretarka szybko schowała ręce za siebie. Nie byłem pewien, ale przez ten ułamek sekundy mignęło mi coś, co mogło być pierścionkiem. Nie oznaczało to jednak od razu, że był zaręczynowy.

– Możemy też mówić sobie po imieniu – zaproponowałem, chociaż nie sądziłem, aby na to przystała. A szkoda, bo ja bardzo chętnie. Z Martą byliśmy na ty prawie od samego początku naszej współpracy i oszczędziło nam to wielu niefortunnych sytuacji.

– Wolałabym nie – odparła zgodnie z moimi przypuszczeniami. – Zostańmy przy pannie.

Zaskoczyło mnie nieco, że wybrała tę mało popularną formę, ale dzięki temu mogłem założyć, że nie była mężatką. W sumie ta informacja niczego nie zmieniała, ale lepiej pracowało mi się z osobami, o których wiedziałem co nieco w kwestii prywatnej. Nie chciałem uchodzić za zimnego, obojętnego szefa, który ma wszystko w dupie. Kiedy wiedziałem na przykład, że ktoś ma trudną sytuację rodzinną, nie robiłem mu pod górkę i dawałem tyle wolnego, ile potrzebował. Może i czasami byłem zbyt miękki, ale sądzę, że właśnie dzięki temu byłem dość lubiany wśród podwładnych.

– A więc panno... – zacząłem i nagle się zaciąłem. Jak to ona miała na nazwisko? Nigdy nie miałem głowy to takich rzeczy, a wczorajsze wieczorne wydarzenia jeszcze dodatkowo zajmowały te części pamięci, które powinny być przeznaczone na sprawy związane z pracą. Zacząłem omiatać wzrokiem papiery leżące na biurku w nadziei, że może gdzieś na wierzchu leży jej CV. Niestety nie mogłem go namierzyć.

– Gadomska – podpowiedziała mi niewzruszona.

Znowu zrobiło mi się głupio. Jeszcze kilka takich wpadek i spokojnie mogłaby mnie uznać za najgorszego szefa roku. A ja z godnością przyjąłbym ten tytuł.

– Przepraszam. Nie mam pamięci do nazwisk – mruknąłem, przeczesując włosy rękami, jak robiłem to zawsze, kiedy byłem zdenerwowany lub czułem się niezręcznie. – Czy mógłby prosić o kawę? – w końcu udało mi się poruszyć temat, do którego dążyłem od samego początku rozmowy. – Czarną z łyżeczką cukru. Albo nawet dwie – dodałem, kiedy w progu gabinetu stanął Marcin. – Napijesz się, prawda? – zwróciłem się do niego.

– Chętnie – odparł, stając koło sekretarki. – Nie miałem się okazji wczoraj przedstawić. Marcin Wolski. Wiceprezes – dodał z tym swoim zniewalającym uśmiechem, na który nabierały się prawie wszystkie laski.

– Eliza Gadomska – odparła.

Eliza Gadomska. Muszę zapamiętać, żeby znowu nie zrobić z siebie kretyna. Ale na wszelki wypadek zapiszę sobie jeszcze w kalendarzyku.

– Cieszę się, że brat panią przyjął, bo już zaczynał tonąć w papierach – zagadnął Marcin, zapewne licząc na jakąś zabawną odpowiedź ze strony Elizy.

Niestety nie była to Marta, która uwielbiała żartować i przekomarzać się z moim głupkowatym bratem. Gadomska uśmiechnęła się tylko lekko, ale nie skomentowała tej uwagi. Ja za to spiorunowałem Marcina wzrokiem. Wystarczyło, że już sam się przed nią zbłaźniłem. Nie potrzebowałem do tego jeszcze jego pomocy.

– To ja pójdę zrobić tę kawę – mruknęła sekretarka, po czym wyszła.

Marcin odprowadził ją czujnym wzrokiem, póki nie zamknęła za sobą drzwi.

– I co się tak gapisz? – skarciłem go. – Dopiero wczoraj oznajmiłeś dumnie rodzince, że kogoś masz, tym samym doszczętnie mnie pogrążając.

– Nie bulwersuj się tak – odparł spokojnie, zajmując krzesło po drugiej stronie biurka. – Szczerze mówiąc, sam spisałeś się na straty, więc nie miej pretensji do innych.

Nie znosiłem, kiedy miał rację. A na moje nieszczęście miał ją dosyć często. To zawsze ja byłem tym, który pakuje się w kłopoty przez niewłaściwy ogląd sytuacji. Miałam już tego serdecznie dosyć, ale nie zapowiadało się na to, aby udało mi się jakoś odmienić mój los. Wczorajsze wydarzenia były tego całkiem niezłym potwierdzeniem.

– Jeśli przyszedłeś prawić mi kazania, to sobie daruj – jęknąłem, wstając z fotela i podchodząc do jednego z regałów. Przerwanie kontaktu wzrokowego zwiększało moje szanse na przetrwanie tej konwersacji bez wpadnięcia w jeszcze większą irytację na całą zaistniałą sytuację.

– Przyszedłem się dowiedzieć, jaki masz plan – odparł Marcin, bawiąc się moją kostką Rubika, której nawiasem mówiąc, nigdy nie umiałem ułożyć.

– Plan na co? – spytałem, ściągając z górnej półki zielony segregator.

– Na pogodzenie się z matką.

Hm, w sumie to całkiem dobre pytanie. Od wczoraj zadręczałem się tylko tym, co najlepszego narobiłem, ot tak zgadzając się na wykluczenie z rodziny, jakie zafundowała mi rodzicielka, że nawet nie przyszło mi na myśl, aby podjąć jakieś działanie, które pozwoli mi na ponowną przychylność bliskich. Nie było jednak wątpliwości, że coś trzeba będzie z tym zrobić, jeśli nie chciałem zostać sam jak palec na tym nędznym świecie. I choć musiałem przyznać to niechętnie, najłatwiejszym rozwiązaniem wydawało się spełnienie warunku matki – znalezienie sobie kobiety, która byłaby w stanie zostać moją żoną. Tylko gdzie ja znajdę taką, która będzie miała cierpliwość przetrwać serię pytań zadanych przez moją kochaną mamusię? Chyba tylko na księżycu.

– Nie mam jeszcze żadnego planu – odparłem zgodnie z prawdą.

– Właśnie widzę – mruknął Marcin. – Nieźle wczoraj zabalowałeś, co?

Wiem, że za młodu uchodziłem za imprezowicza, dla którego nie ma różnicy, czy to weekend, czy dzień powszedni, ale od kiedy przejąłem dowództwo nad firmą, tamto życie poszło w odstawkę. I moja rodzina doskonale o tym wiedziała. Po rezygnacji Daniela z objęcia posady prezesa, ojciec miał pewne opory przed przekazaniem jej mnie, ale postanowiłem mu udowodnić, że potrafię się zmienić. Tak się właśnie stało i żadna scysja z matką nie sprawi, że wrócę do tego, co było, tym samym zawodząc zaufanie taty. Nie dam im tej satysfakcji.

Miałem rzucić bratu jakąś ciętą ripostę, ale rozległo się pukanie do drzwi. Po chwili do gabinetu weszła Eliza z tacą. Postawiła ją na biurku i zanim wyszła, przypomniała mi o spotkaniu.

– Ty, a może ona by się nadała? – zagadnął Marcin, kiedy Gadomska zniknęła za drzwiami.

– Na co by się nadała? – spytałem, nie wiedząc, o co mu chodzi.

Mój brat przewrócił oczami, jakbym nie załapał oczywistej oczywistości.

– Na twoją potencjalną kobietę, dzięki której mama pozwoli ci łaskawie znów przychodzić na rodzinne obiadki – wyjaśnił, a ja spojrzałem na niego, jakby urwał się z choinki. – No co? Nie wmówisz mi, że masz lepszy pomysł na to, jak się z nią pogodzić.

Nie miałem. Niestety. Nie znaczyło to jednak, że byłem tak zdesperowany, aby rzucać się w ramiona mojej nowej sekretarki, która uważała mnie za skończonego idiotę. Aż tak bardzo na zgodzie z matką mi nie zależało. Właściwie to uważałem, że dobrze mi zrobi, jak sobie troszkę od niej odpocznę.

– To raczej nie jest dobry pomysł – odparłem, pociągając łyk kawy.

– Czemu? – zdziwił się Marcin. – Mężatka?

– Chyba nie – oznajmiłem. – Ale zbłaźniłem się przed nią dzisiaj już dwa razy, a nie ma nawet południa. To będzie cud, jeśli nie złoży jutro wypowiedzenia, a co tu mówić o jakiejkolwiek bliższej relacji. Choćbym chciał, to się nie uda.

A chyba nawet nie chciałem próbować. Trzeba przyznać, że była bardzo piękną kobietą, ale ten jej dystans i chłód, jaki wokół siebie roztaczała, raczej nie zachęcały do bliższego poznania. Może byłoby mi łatwiej do niej dotrzeć, gdybym wiedział, czym jest spowodowana ta fasada obojętności, którą się otoczyła, ale coś mi mówiło, że lepiej tego nie dociekać. Zawsze wydawało mi się, że umiem dogadywać się z ludźmi i mam w sobie coś, co sprawia, że bez problemu się przede mną otwierają, ale najwyraźniej ona była wyjątkiem. Nie powiem, żeby mnie to nie intrygowało, ale wolałem nie pakować się w paszczę lwa, jeśli nie było takiej potrzeby.

– A co z twoim hasłem „To nie problem, to wyzwanie"? – próbował podpuścić mnie Marcin. – Może tylko zgrywa taką niedostępną, bo nie chce wyjść na napaloną sekretarkę, która leci na szefa.

W to akurat nie byłem w stanie uwierzyć. Tego typu zachowanie wyłapywałem z daleka, miałem na nie radar. W tym przypadku chodziło o coś zupełnie innego. Mogłem tylko przypuszczać, że życie mocno ją doświadczyło i jej niedostępność była wynikiem jakiejś tragedii, która ją dotknęła.

Nie powiedziałam o tym jednak bratu, bo wiedziałem, że zaraz obróci to w żart. Empatii to on akurat nie miał za grosz.

– Wątpię, ale nie to jest teraz najistotniejsze – oznajmiłem, chcąc już zakończyć tę męczącą mnie rozmowę. – Po południu mam spotkanie z Traczykiem. Rzućmy jeszcze okiem na umowę, bo nie chcę mieć żadnych niespodzianek. Negocjacje z tym gościem doprowadzają mnie do nerwicy.

Marcin bez gadania zabrał się do przeglądania dokumentów, chociaż nie było to konieczne, bo sam zrobiłem to już kilka razy. Rozmowa o pracy pomagała mi jednak zapomnieć o tym, że moje życie osobiste powoli zaczynało lec w gruzach i że powinienem jak najszybciej zająć się jego odbudowywaniem, chociaż kompletnie nie miałem na to ani pomysłu, ani siły.

***

Po wyczerpującym spotkaniu z panem Traczykiem wróciłem do firmy. Eliza była zajęta wypełnianiem jakichś papierków, więc postanowiłem jej nie przeszkadzać. Chciałem bezszelestnie dotrzeć do swojego gabinetu, tym samym nie narażając się na kolejne ewentualne upokorzenie, ale niestety mi się to nie udało. Ta kobieta ma chyba naprawdę bardzo wyczulony słuch albo oczy dookoła głowy.

– Ma pan gościa. – Aż się przestraszyłem, kiedy usłyszałem jej oficjalny ton głosu. – Czeka w pana gabinecie.

Chyba powinienem zacząć się jej bać. Marta nigdy nie brała mnie tak z zaskoczenia. I zawsze jak wchodziłem do sekretariatu, uśmiechała się do mnie i powiedziała coś miłego. Świetnie wykonywała swoje obowiązki, ale była przy tym otwarta na ludzi, z wszystkimi żyła w zgodzie i dla każdego znalazła jakieś dobre słowo. Eliza była inna. Wyglądało na to, że nie przepadała za zbędnymi uprzejmościami. Najbardziej zależało jej na odpowiednim wykonaniu swojej pracy, a nie na nawiązywaniu kontaktów międzyludzkich. Nie było w tym oczywiście nic złego, ale byłem przyzwyczajony do czegoś innego i trudno było mi się odnaleźć w tej nowej sytuacji.

Podziękowałem cicho i ruszyłem w stronę drzwi mojego gabinetu, zastanawiając się, kto, u diabła, znowu czegoś ode mnie chce. Z tego, co pamiętałem, nie miałem na ten dzień umówionych żadnych więcej spotkań, więc zapewne to ktoś z rodzinki się za mną stęsknił. Choć było to mało prawdopodobne, błagałem w duchu, aby to nie była moja matka, bo póki co nie miałem siły na kolejną bitwę. Odetchnąłem z ulgą, kiedy okazało się, że na fotelu przed biurkiem siedział Daniel.

– Coś się stało? – spytałem, darując sobie powitanie i rzucając aktówkę na kanapę.

– Mój beztroski brat uległ emocjonalnej manipulacji naszej przewrażliwionej matki – odparł z pełną powagą. – I teraz wygląda na to, że musi w końcu znaleźć sobie jakąś porządną dziewczynę, co, jak przypuszczam, będzie największym wyczynem jego życia.

– Nie musisz mi o tym przypominać – odburknąłem, siadając za biurkiem. – Marcin cię uprzedził. Poza tym wiem, że nie przyszedłeś tutaj prawić mi kazań. Więc o co tak naprawdę chodzi?

Mimo iż Daniel był najstarszy z naszej trójki i przy tym także najbardziej odpowiedzialny, nigdy nie próbował zgrywać wielkiego znawcy życia, który wszystko wie najlepiej. Pozwalał uczyć się nam na własnych błędach, ale też kiedy potrzebowaliśmy z Marcinem jakiejś rady, chętnie nam ich udzielał. I zawsze wyciągał nas z kłopotów, bez względu na to, w jakie bagno się wpakowaliśmy. Stał za nami murem, nawet jeśli sam obrywał za coś, czego nie zrobił. Był idealnym starszym bratem i wiedziałem, że nie będzie mi robił wyrzutów z powodu tego, co zaszło wczoraj między mną a matką. Mimo odmiennych charakterów Daniel naprawdę rozumiał mój punkt widzenia i byłem mu wdzięczny za to, że nie starał się go na siłę zmienić.

Dopiero kiedy przyjrzałem mu się dokładniej, zauważyłem, że miał jakąś ponurą minę, co zdarzało mu się niezwykle rzadko. Zazwyczaj był pełen życia i po prostu tryskał optymizmem. Tym razem jednak westchnął ciężko i zaczął mówić z wyraźnym zmartwieniem.

– Dziadek Ani poważnie zachorował – oznajmił ze smutkiem. – Możliwe, że zostało mu kilka tygodni życia. Anka bardzo chciałaby się z nim zobaczyć, a ja nie chcę puszczać jej samej w tak długą podróż.

Dziadkowie mojej bratowej ze strony ojca kilka ładnych dekad temu wyemigrowali do Niemiec. Jakieś dwadzieścia lat później ich syn przyjechał na wakacje do Polski, zakochał się w matce Ani i postanowił już tu zostać. Jego rodzice natomiast nigdy nie wrócili już do ojczyzny. Jeśli więc wnuczka chciała ich odwiedzić, musiała udać się do naszych zachodnich sąsiadów.

– Właściwie nie ma z tym żadnego problemu – kontynuował Daniel. – Marek przejmie na ten czas stery w szkole jazdy, ale nie mamy co zrobić z Mikołajem. Dopiero co zaczął się nowy rok szkolny i niemądrze byłoby go zwalniać na więcej niż kilka dni.

– Oczywiście przykro mi z powodu dziadka Ani, ale jaki to ma związek ze mną? – spytałem, nie bardzo rozumiejąc, czemu brat mi o tym wszystkim mówi z takimi szczegółami.

– Pomyśleliśmy, że mógłbyś się przez ten czas zająć młodym.

Pomału, słowo po słowie, przetrawiłem jego propozycję. Kiedy już w pełni dotarł do mnie jej sens, zacząłem się głośno śmiać. Oczywiście nie było nic zabawnego w sytuacji, w której obecnie znaleźli się Ania i Daniel, ale to, jakie wymyślili dla niej rozwiązanie, naprawdę mnie bawiło. Przecież ja w życiu nie zajmowałem się żadnym dzieckiem. Mikołaj był naprawdę fajnym ośmiolatkiem i bardzo go lubiłem, ale w żadnym wypadku nie byłem w stanie zapewnić mu należytej opieki. Jasne, nie był to niemowlak, który potrzebuje nadzoru dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale przy moim trybie życia – będąc prezesem dość sporej, dobrze prosperującej firmy pracującym po nawet czternaście godzin dziennie, nie miałem czasu na zajmowanie się dzieckiem.

– Wykluczone. – Pokręciłem przecząco głową. – Nie dam rady. A mama nie może go przygarnąć? To byłoby przecież najlepsze rozwiązanie. Cały czas tylko lamentuje, że już jesteśmy tacy dorośli i nie ma się kim zajmować. Niech zaopiekuje się wnukiem, to może zaspokoi swoje opiekuńcze potrzeby.

Naprawdę nie rozumiałem, czemu Daniel zwracał się do mnie z tak absurdalną prośbą, skoro idealne wyjście z tej sytuacji miał pod nosem. Po jego zbolałej minie mogłem jednak wywnioskować, że nie wiedziałem o czymś, co sprawiało, że moja sugestia traciła rację bytu.

– Kiedy wczoraj wyszedłeś, wdałem się z mamą w niepotrzebną dyskusję – wyjaśnił z westchnieniem. – Próbowałem spokojnie wytłumaczyć jej, że odrobinę przesadziła, ale ona oczywiście od razu oburzyła się, że trzymam twoją, czyli niewłaściwą, stronę i chyba na jakiś czas wypadłem z jej łask. Jasne, mogę poprosić ją o pomoc przy młodym, ale wolałbym uniknąć ciągłego wypominania przez najbliższe kilka lat, że stawiam się jej w nie swojej sprawie, ale jak trwoga, to wracam z podkulonym ogonem.

Doskonale rozumiałem, o co mu chodziło. Matka uwielbiała wywoływać w nas poczucie winy, sama się tym dowartościowując. Nie zrozumcie mnie źle – kochałem ją, ale czasami była naprawdę nie do zniesienia. I nieraz odnosiłem wrażenie, że pośrednio obwiniała nas o to, że ma trzech synów i ani jednej córki, o której zawsze marzyła. Tyle tylko, że jeśli już tak bardzo chciała mieć o to do kogoś pretensje, to powinna mieć je do ojca.

– Poza tym – kontynuował mój brat – opiekując się Mikołajem, pokażesz mamie, że jesteś już gotowy do założenia własnej rodziny. A to może chociaż trochę ją zmiękczy.

Dość mocy argument, ale i tak mnie nie przekonał. Zupełnie nie miałem podejścia do dzieci. Nigdy nie miałem z nimi większej styczności. Mikołaja widywałem góra kilka razy w miesiącu i nigdy nie zostawałem z nim sam na sam. Zawsze gdzieś w pobliżu był Daniel, Ania czy moja mama. Jak więc mogłem zająć się nim na pełen etat? To zwiastowało gwarantowaną porażkę.

– A odbierając go ze szkoły, może poznasz jakąś samotną matkę – dorzucił Daniel, ruszając zabawnie brwiami, ale mnie to wcale nie rozśmieszyło. – No co? – spytał, kiedy nadal patrzyłem na niego spod byka. – Zawsze jest to jakaś alternatywa, prawda?

Może i tak, ale jakoś mi się ona nie uśmiechała. Nie byłem pewien, czy chcę mieć własne pociechy, a co tu dopiero mówić o wychowywaniu cudzych. Osobiście nie miałem nic do samotnych matek, ale wolałem nie pakować się w związek, który wiąże się z tolerowaniem pakietu: kobieta plus dziecko plus dochodzący ojciec dziecka. Co za dużo, to niezdrowo.

– A co z firmą? – zmieniłem temat, uznając, że praca to dobra wymówka. – Wiesz, że prawie całymi dniami przesiaduję w biurze albo biegam po mieście na spotkania z klientami.

– To przekaż część obowiązków Marcinowi – zaproponował. – Niech się braciszek w końcu wykaże. Nie wszystko przecież musi być na twoich barkach.

Jak zwykle Daniel znalazł wyjście z każdej sytuacji. Mogłem oczywiście iść w zaparte, ale nie chciałem też wyjść na wrednego brata, który odwraca się od potrzebującego w krytycznej chwili. Ja zawsze mogłem liczyć na Daniela i chyba przyszedł czas na to, abym mu się odwdzięczył. Ale czy naprawdę nie mogło chodzić o coś prostszego niż opieka nad ośmiolatkiem? Wiadomo, zawsze mogło być gorzej, ale to jedna z tych sfer życia, w której czułem się wyjątkowo niekomfortowo. Z drugiej jednak strony trzeba mieć odwagę przełamywać swoje słabości. Może nie okażę się takim totalnie beznadziejnym opiekunem i Mikołaj przy mnie nie zginie. Oby. Bo jak nie, to będę żałować tej decyzji do końca życia.

– No dobra. Niech ci będzie – poddałem się. – Ale nie miej do mnie pretensji, jeśli przy odbiorze twój syn nie będzie już w jednym kawałku. Ostrzegałem, że się do tego nie nadaję.

Daniel zupełnie nie przejął się drugą częścią mojej wypowiedzi. Uśmiechnął się tylko szeroko, wstał i podszedł do mnie, aby poklepać mnie po plecach w geście podziękowania.

– Dzięki. I nie przejmuj się. Mikołaj to mało skomplikowany dzieciak. Dacie sobie świetnie radę – zapewnił mnie. – Za półtorej godziny odbierz go ze szkoły, a potem przyjedźcie do nas po jego rzeczy. W tym czasie Ania i ja przygotujemy się do wyjazdu.

Wymieniliśmy się jeszcze kilkoma niezbędnymi informacjami, po czym Daniel w pośpiechu opuścił mój gabinet, a do mnie dopiero po chwili zaczęło docierać, w co się wpakowałem.

Świetnie. Chyba właśnie po raz kolejny w ciągu dwóch ostatnich dni mocno skomplikowałem sobie życie.

********************************************* 

Hello, hello! Witam Was pod drugim rozdziałem :) Mam nadzieję, że się podobał, chociaż wciąż niewiele się dzieje. Przypominam jednak, że to opowiadanie obyczajowe/romans, więc nie ma co liczyć na fajerwerki :p A przynajmniej nie na samym początku. 

Jak widać postanowiłam przełamać stereotypową wizję szefa i sekretarki. U mnie to Eliza będzie oschła i wyniosła i to Adrian będzie próbował zdobyć jej sympatię. Podoba się Wam taka zamiana ról? Myślę, że to odrobinę przełamie schematy i nieco uatrakcyjni historię :) 

Liczę na Wasze opinie :) 

Kolejny powinien pojawić się za tydzień. 

Pozdrawiam i do napisania <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro