Rozdział 5

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Przez trzy lata kuchnia w moim mieszkaniu pozostała prawie że nietknięta. Jedyny cel, do jakiego była wykorzystywana, to zaparzenie porannej kawy. I to nawet nie codziennie, ale raczej okazjonalnie. No, czasami zdarzyło mi się jeszcze uruchomić mikrofalówkę. Płyty indukcyjnej i piekarnika nigdy nie włączyłem, więc nie wiedziałem nawet, czy działają. Zresztą, nawet jeśli nie, to termin gwarancji i tak już dawno minął.

Posiadanie lokatora w postaci wygłodniałego ośmiolatka uświadomiło mi jednak, jak ważnym punktem domu jest właśnie kuchnia.

Mikołaj nie był zbyt wybredny w kwestii jedzenia – zmiatał z talerza niemal wszystko, co się na nim znajdowało (oprócz brokułów, które zawsze serwowała moja matka, więc na rodzinnych obiadkach trochę marudził), ale postawiłem sobie za punkt honoru, że nie będę go karmił śmieciowym żarciem. Jasne pizza czy kebab od czasu do czasu to nie zbrodnia, ale na dłuższą metę groziły otyłością i miliardem innych dolegliwości zdrowotnych, których wolałbym oszczędzić mojemu bratankowi. Sam, mimo że jadałem na mieście, starałem się to robić w sprawdzonych lokalach, a nie przydrożnych budkach czy McDonaldach. Stwierdziłem jednak, że młody potrzebował teraz przytulnego, domowego zacisza, a nie eleganckich restauracji z niezrozumiałym dla ośmiolatka menu. Dlatego też dobrowolnie podjąłem się próby usmażenia naleśników. I jak można się było spodziewać, skończyło się to istną katastrofą.

Rozsypana na blacie mąka, ślady miksowanego ciasta na ścianie, rozlany po całej płycie indukcyjnej olej, przypalona patelnia oraz brak chociażby jednego zjadliwego naleśnika jednoznacznie świadczyły o tym, że nawet najprostsze przepisy z Internetu mnie przerastają. Cóż to dużo mówić – masterchefem to ja nie będę.

– Spoko, wujku, nie przejmuj się – pocieszał mnie Mikołaj, widząc, jak wyrzucam całą patelnię razem z jej zawartością do kosza na śmieci. – Mama dała nam wczoraj pierogi ruskie, żebyśmy je sobie odgrzali.

Chwała Ance za to, że przewidziała moją kulinarną porażkę. Co prawda to tylko jeden obiad, ale przynajmniej ten jeden raz będę miał czyste sumienie, że mój brak umiejętności gotowania nie skaże młodego na głodówkę.

Mikołaj wyciągnął ze świecącej pustką lodówki plastikowy pojemnik, w którym musiały znajdować się rzeczone pierogi. Puste półki uzmysłowiły mi, że należałoby zrobić jakieś większe zakupy. Dobrze, że miałem chociaż mleko i płatki, które młody mógł zjeść na śniadanie. Musiałem jednak liczyć się z tym, że ten zapas kiedyś się skończy. No cóż, czeka mnie wyprawa do jakiegoś Lidla czy Biedronki.

Mój bratanek sięgnął do szafki, wyjął z niej inną patelnię, o której posiadaniu nie miałem nawet pojęcia, przełożył na nią pierogi, ustawił na palniku i włączył płytę indukcyjną. No proszę, nawet dziecko ogarnia kuchenne sprzęty lepiej ode mnie.

Młody, cierpliwie czekając, aż posiłek się zagrzeje, usiadł przy wyspie. Ja rozejrzałem się dookoła i uznałem, że za ten czas dobrze byłoby posprzątać bałagan, jakiego narobiłem. Szkoda tylko, że całe to zamieszanie poszło na marne.

– Co tam w szkole? – zagadnąłem, wycierając blat. – Miałeś dobrze odrobione zadanie z matmy?

Po tym, jak Kornelia oddała mu wczoraj podręcznik, nie było już wymówki, aby odpuścić sobie pracę domową. Poza tym uznałem to za dobry „rozpraszacz" od zaistniałej sytuacji. Mikołaj nie protestował, więc wspólnie walczyliśmy z tabliczką mnożenia. Oj, gdyby tylko finanse mojej firmy były tak samo proste do wyliczenia.

– Tak, wszystko było dobrze – odparł dość pogodnie. – Przed lekcjami sprawdziłem swoje wyniki z wynikami Kornelii i były takie same.

Cóż, z mnożeniem do stu radziłem sobie całkiem nieźle, więc wiedziałem, że nie popełniliśmy żadnego błędu. Chciałem jednak podtrzymać jakoś rozmowę, a szkoła wydawała mi się bezpiecznym tematem.

– A więc Kornelia jest dobra z matematyki? – ciągnąłem.

– Tak, ma to po mamie – wyjaśnił. – Mówi, że obie są ścisłowcami.

Pokiwałem głową z uznaniem na tę uwagę. Nie było się czym chwalić, ale obracałem się wśród kobiet, które nie zaprzątały sobie głowy słupkami liczb, prawami fizyki czy składem chemicznym używanych produktów. Bynajmniej nie uważałem je przez to za gorsze, ale miło byłoby spędzić trochę czasu z kimś, dla kogo świat nie kręcił się wokół makijażu, butów i torebek. Jeśli jednak chciałem mieć do kogoś pretensje o taki dobór towarzystwa, to powinienem mieć je do samego siebie. W końcu nikt mnie do niego nie zmuszał.

Musiałem jednak przyznać, że czasami tak po prostu było łatwiej. Po męczącym dniu w pracy chciałem zapomnieć o wielkich inwestycjach i kwotach z niebotyczną ilością zer. Potrzebowałem rozrywki, która odciążyłaby mój przepracowany umysł. A takowej najprościej było szukać właśnie wśród dziewczyn nastawionych na coś tak małostkowego jak najnowsze trendy w modzie. Nie musiałem specjalnie zabawiać ich rozmową, a już na pewno nie kłopotać się tym, aby te rozmowy miały jakiś głębszy sens. Najczęściej to one trajkotały jak katarynki, a ja puszczałem ich paplaninę mimo uszu. Dzięki temu, że opowiadały o prozaicznych rzeczach, malało ryzyko, że kiedy o coś zapytają, podam złą odpowiedź. A to było mi jak najbardziej na rękę. Potrzebowałem odpoczynku, a nie inteligentnej konwersacji o problemach współczesnego świata.

Gdybym jednak szukał kandydatki na stałą partnerkę, na pewno mierzyłbym wyżej. Chciałbym związać się z kobietą, która ma do powiedzenia coś więcej niż to, jaki superciuch upolowała na przecenie. Nie bałbym się żony, która byłaby niezależna i miała swoje zdanie. Moi kumple twierdzili, że taką trudniej usidlić i zatrzymać przy sobie, ale ja uważałem, że żenienie się z pustą paniusią to tchórzostwo. Wolałbym, aby moja ukochana była mi równa, a nie podwładna. Bo związek powinien być partnerstwem, a nie tyranią jednej ze stron. Czasy, w których mężczyzna wypowiada się w imieniu rodziny, a kobieta siedzi cicho, powinny już dawno pójść w niepamięć.

Między innymi dlatego nadal byłem sam. Po prostu do tej pory w moim życiu nie pojawiła się kobieta, która byłaby mi równa. Wiedziałem, że towarzystwo, w jakim się obracałem, nie dawało zbyt dużej szansy na jej spotkanie. Chyba podświadomie próbowałem odwlec ten moment, w którym byśmy na siebie trafili. Dlaczego? Nie byłem pewien. Może się bałem. Ale nie samego małżeństwa, wizji dzielenia z kimś swojej codzienności. Raczej tego, że ta kobieta okazałaby się lepsza ode mnie, a ja w pewnym momencie mógłbym ją zawieść. Kiedyś zdarzyło mi się już to zrobić i wolałbym nie powtarzać tego błędu.

– Wujku, mogę cię o coś zapytać? – Z zamyślenia wyrwał mnie głos Mikołaja, który przyglądał mi się z uwagą.

– Jasne, młody – odparłem, siląc się na zachęcający uśmiech.

Chłopiec przez moment jakby jeszcze się wahał, ale ostatecznie uznał, że skoro już podjął temat, to nie należy się z tego wycofywać.

– Dlaczego właściwie nie masz jeszcze żony? – spytał niepewnie, a wyraz mojej twarzy musiał być niezbyt radosny, bo szybko dodał. – Wiem, że się denerwujesz zawsze, kiedy pyta o to babcia, ale ja po prostu chcę zrozumieć dlaczego. Przecież jesteś naprawdę fajnym facetem i na pewno niejedna pani chciałaby być twoją żoną. Poza tym na pewno ci smutno mieszkać samemu w tym dużym mieszkaniu.

Z westchnieniem rzuciłem ścierką na blat i podszedłem do wyspy. Zająłem wolne krzesło i spojrzałem na młodego, zastanawiając się, co mu na to odpowiedzieć.

Wytłumaczenie ośmiolatkowi tego, do czego przed chwilą doszedłem, nie byłoby łatwe. Nie chciałem też wciskać mu jakiś wyssanych z palca bzdur. Wyglądał na naprawdę mądrego dzieciaka, więc pewnie wyczułby mój kit z daleka. Poza tym uznałem, że zasługuje na szczerość, bo w przeciwieństwie do pozostałych członków rodziny, a zwłaszcza matki, starał się zrozumieć. Czyż to nie ironia? Był najmłodszy w naszym gronie, a mimo to wykazał się największą dojrzałością.

– Widzisz, to wszystko nie jest takie proste – zacząłem dyplomatycznie, ale czując na sobie podejrzliwe spojrzenie bratanka, wiedziałem, że muszę wgłębić się w szczegóły. – Nie ma jednego przepisu na udany związek – dodałem, próbując mówić do niego jak do dorosłego, a nie dziecka. – Niektórzy spotykają się jako dzieci i zostają ze sobą na całe życie...

– Tak jak moi rodzice – wtrącił Mikołaj.

Rzeczywiście Daniel i Ania poznali się bodajże w piaskownicy. I z tego, co pamiętałem, na początku niezbyt za sobą przepadali. Ania stawiała śliczne babki z piasku, które Daniel przez przypadek zniszczył, i rozpętała się z tego powodu niemała awantura. Lata jednak mijały, a wzajemna niechęć przeradzała się w sympatię, która swoje apogeum osiągnęła gdzieś w okolicach gimnazjum. Od tamtej pory byli nierozłączni. I choć nie przyznawałem się do tego głośno, trochę im tego zazdrościłem.

– Tak jak twoi rodzice – potwierdziłem. – A inni muszą trochę poczekać na to, aby znaleźć tę właściwą osobę. I nigdy nie wiadomo, kiedy to będzie. Czasami wydaje się nam, że to już, a potem okazuje się, że jednak nie. I niektórzy mimo to postanawiają trwać w czymś, co im nie odpowiada, bo boją się, że nie znajdą niczego lepszego. Ale ja się tego nie boję, więc wciąż czekam.

Nie byłem pewien, czy Mikołaj cokolwiek zrozumiał z tej może nieco naciąganej gadki, ale nie mijała się ona kompletnie z prawdą. Pominąłem może kilka kwestii, ale ta kluczowa została przekazana. Nie miałem zamiaru uszczęśliwiać matki kosztem swojego utrapienia.

– Dlaczego nie powiesz tego babci? – młody zadał pytanie, którego kompletnie się nie spodziewałem. – Przecież nie możesz mieć wpływu na to, kiedy i w kim się zakochasz – dodał, tonem eksperta z bagażem życiowych doświadczeń. – Ja na przykład nie spodziewałem się tego, że tak bardzo polubię Kornelię.

Uśmiechnąłem się na to urocze nawiązanie do jego szkolnej sympatii w obliczu życiowej porażki, jaką najwyraźniej było moje życie uczuciowe. Wychodziło na to, że nawet mój ośmioletni bratanek miał w tym aspekcie więcej szczęścia niż ja przez trzydzieści lat. I jeszcze próbował mnie pocieszać! Czyż to nie żałosne?

– Cóż, babcia nie bardzo chce słuchać – odparłem zgodnie z prawdą, mając nadzieję, że nie stawiam jej przez to w złym świetle w oczach jedynego wnuka. – Ale doceniam to, że ty chciałeś.

Nie dodałem, że jako jedyny, ale to i tak wywołało poczucie dumy, które odmalowało się na jego twarzy. Wyglądało na to, że dzieci mają więcej odwagi do podejmowania trudnych tematów niż dorośli. I może nawet lepiej rozumieją zasłyszane odpowiedzi.

Zapadła chwila ciszy, podczas której Mikołaj wyglądał na niezwykle skupionego, tak jakby obmyślał jakiś niecny plan. Ale może po prostu zastanawiał się nad tym wszystkim, co mu powiedziałem i dochodził do wniosku, że bycie dorosłym jest przereklamowane, bo to, co w jego wieku wydaje się banalnie proste, nagle urasta do wielkości życiowych dylematów. W ostatnich dniach przytłoczyło go wiele rzeczy, ale miałem nadzieję, że jakoś sobie z tym poradzi. Byłem miernym opiekunem, więc w roli dziecięcego psychologa mógłbym wyrządzić więcej strat niż pożytku.

– Myślisz, że kiedyś ją znajdziesz? – zapytał nagle, jakby ta informacja była kluczowa dla jego rozważań. – Tę właściwą osobę, która mogłaby być twoją żoną? – doprecyzował.

– Mam taką nadzieję – odparłem z lekkim uśmiechem. – Ale tego nie wie nikt – dodałem, a na twarzy młodego zagościł cwaniacki uśmiech, który zapewne powinien zaalarmować mnie, że coś podstępnego świeci się w jego małej główce, ale moją uwagę przykuł nieprzyjemny zapach rozchodzący się po kuchni. – Czy coś się znowu przypala? – spytałem, pociągając nosem.

Przez moment patrzyliśmy po sobie skonsternowani, po czym w sekundzie nas oświeciło

– Pierogi! – krzyknął Mikołaj, po czym obaj zerwaliśmy się na równe nogi i popędziliśmy do płyty indukcyjnej.

Wyglądało na to, że na obiad będzie jednak pizza.

***

Następnego dnia udało mi się szczęśliwie dotrzeć do biura na czas. Przed wkroczeniem do sekretariatu wziąłem jednak głęboki wdech i przybrałem na usta niezbyt nachalny uśmiech. Skoro moja sekretarka nie życzyła sobie zbytniego spoufalania, to nie miałem zamiaru zadręczać jej ogromem życzliwości. Zdawkowy uśmiech i krótkie „dzień dobry" powinny być w sam raz.

Kiedy jednak wszedłem do pomieszczenia, nie zastałem jej tam. Przez moment myślałem, że tym razem to może ona się spóźniła, ale wiszący na wieszaku czarny, kobiecy płaszcz wyraźnie temu przeczył. Rozejrzałem się dookoła z obawą, że schowała się w jakiejś szafie i zaraz z niej wyskoczy, przyprawiając mnie tym samym o zawał serca. Nic jednak nie potwierdzało mojej teorii, ale na jej biurku znalazłem kartkę zapisaną zgrabnym, lekko pochyłym pismem, głoszącą, że Eliza wyszła na spotkanie z panią Bożenką w celu przekazania jej niezbędnych informacji, dotyczących jej nowych obowiązków. Cóż, nie myślałem, że postanowi załatwić to z samego rana, ale może to nawet lepiej. Niech Marcin bierze się do roboty.

Następne dwie godziny spędziłem w swoim gabinecie, przygotowując się do spotkania z jednym z naszych najważniejszych klientów. Budynek, który dla niego zbudowaliśmy, powinien być do odbioru na dniach, więc chciałem mieć pewność, że dotrzymaliśmy wszystkich przepisów i wymagań. Przekopywanie się przez tonę papierów nie było moim ulubionym zajęciem, ale jeśli chciałem być kompetentny w tym, co robiłem, musiałem się trochę pomęczyć. Nikt nie mówił, że prezesi mają lekko.

Zatracenie się w pracy pomagało mi jednak w niemyśleniu o moim marnym życiu osobistym. Wczorajsza rozmowa z Mikołajem dała mi nieco do myślenia. Zresztą zdarzenia kilku ostatnich dni uświadomiły mi, że życie, które wiodłem do tej pory, wcale nie było takie wspaniałe, jak mi się wydawało. Niby było mi dobrze tak, jak było, ale gdzieś tam w głębi serca, czułem, że czegoś mi jednak brakuje. Nie samego towarzystwa kobiety, bo to mogłem sobie załatwić, kiedy tylko miałem na to ochotę, ale kogoś, z kim mógłbym dzielić się sukcesami i porażkami na dłuższą metę. Kogoś, kto stałby za mną murem, wspierał i pomagał podnieść się po upadku. Kto byłby przy mnie na dobre i na złe. Kogoś, kto kochałby mnie za to, jaki jestem, a nie kim jestem i ile zarabiam.

Wiedziałem, że matka chciała dla mnie tego samego, ale przedstawiała to tak, jakby posiadanie żony było wymogiem, a nie przywilejem zakochanego mężczyzny. Owszem pragnąłem założyć własną rodzinę, ale miałem zamiar zrobić to na swoich zasadach. Nie pozwolę na to, aby ktokolwiek inny rządził moim życiem. Od ponad dziesięciu lat byłem dorosły i potrafiłem sam o siebie zadbać.

Moim priorytetem nadal była jednak firma, więc widząc, że zostało mi czterdzieści minut do umówionego spotkania, zebrałem się do wyjścia. Miałem jeszcze sporo czasu, ale nie lubiłem się spóźniać. Uznawałem to za brak szacunku dla drugiej osoby. Oczywiście nigdy nie można przewidzieć potężnych korków na drodze czy zdarzeń losowych, ale wolałem dmuchać na zimne i jeśli tylko istniała taka możliwość, wychodziłem z biura ze stosownym zapasem. Zawsze to jakaś szansa, że nawet jeśli przytrafi ci się coś niespodziewanego, dotrzesz jednak na czas.

W sekretariacie natknąłem się na Elizę, która akurat kopiowała jakieś dokumenty. Stała do mnie tyłem, więc mogłem przez moment przyjrzeć się jej z tej strony. Sukienka, zgrabnie opinająca jej talię, krojem była podobna do poprzednich, ale różnił ją od nich kolor. Nadal była to barwa stonowana, ale czerń zastąpił beż. Dobrze, że postawiła na coś jaśniejszego, bo zacząłem mieć już obawy, że moja sekretarka przeżywa żałobę. Było to dość logiczne wyjaśnienie dla jej permanentnie ponurego nastroju i ciemnych ubrań. Na szczęście moje przypuszczenia chyba mijały się z prawdą.

– Dzień dobry – przywitałem się uprzejmie, a ona podskoczyła nieznacznie na dźwięk mojego głosu.

Ha! Chociaż raz to mnie udało się ją zaskoczyć, a nie odwrotnie.

– Dzień dobry – odpowiedziała, odwracając się w moją stronę. – Mogę w czymś pomóc? – spytała, podchodząc do biurka, na którym panował idealny porządek.

Moje nigdy tak nie wyglądało. Zawsze walała się po nim tona makulatury, ale póki wiedziałem, co gdzie jest, zupełnie mi to nie przeszkadzało. Z pozoru wyglądało to na bałagan, ale ja miałem w tym swój system. Kiedyś Marta postanowiła ogarnąć ten rozgardiasz i potem przez tydzień nie mogłem się zorientować, gdzie co leży, więc podziękowałem jej za kolejne próby wprowadzania porządku.

– Nie, zaraz wychodzę na spotkanie z panem Gawrońskim – oznajmiłem, co pewnie było zbędne, bo jako moja sekretarka powinna znać mój grafik niemal na pamięć. – Jak poszło z panią Bożenką? – spytałem trochę z ciekawości, a trochę dlatego, że jeszcze nie przywykłem do tego, iż od teraz nie wszystko będzie znajdowało się pod moją kontrolą, więc wciąż trzymałem rękę na pulsie. – Da sobie z wszystkim radę?

– Wprowadzanie danych do systemu sprawiało jej trochę trudności, ale myślę, że jak przećwiczy to kilka razy, to sobie z tym poradzi.

Eliza nie dodała nic więcej, więc chyba uznała temat za zakończony. Normalnie dopytałbym o szczegóły, ale coś czułem, że zostałbym tylko obrzucony kolejnym wrogim spojrzeniem.

– To dobrze – mruknąłem, po czym ruszyłem w stronę wyjścia, bo dalsza rozmowa o niczym konkretnym nie wydawała się dobrym posunięciem. Jeśli chciałem pogadać o bzdetach, musiałem odwiedzić swojego młodszego brata.

Byłem już niemal w progu, kiedy przypomniało mi się, że w drodze powrotnej ze spotkania miałem wstąpić do jakiegoś supermarketu i zrobić porządne zakupy żywieniowe. Wczorajsza pizza nie była zła, ale tak jak zaznaczałem już wcześniej, wolałbym unikać fastfoodów w diecie ośmiolatka. Swojej zresztą też. Problem polegał jednak na tym, że nie przygotowałem sobie żadnej listy. W głównej mierze dlatego, że nie miałem zielonego pojęcia, przygotowania jakiej potrawy mógłbym się podjąć bez ewentualności, że skończy się ona moją kolejną kulinarną porażką. Szczerze mówiąc, wątpiłem w to, aby takowa w ogóle istniała.

Z doświadczenia wiedziałem, że kobiety lepiej orientują się w tego typu sprawach. Zwłaszcza jeśli chodziło o dania, które lubią dzieci. W pobliżu nie było jednak osoby, do której mógłbym zwrócić się z tym zapytaniem. Była oczywiście pani Bożenka, ale nie miałem czasu do niej zajrzeć. Poza tym ona uwielbiała snuć opowieści, więc gdybym ją teraz odwiedził, spóźnienie na spotkanie miałbym gwarantowane. A wolałbym tego jednak uniknąć. Gawroński do cierpliwych nie należał.

Spojrzałem kątem oka na Elizę i postanowiłem podjąć temat, zanim przeanalizowałbym, co może mnie z tego powodu czekać i bym się rozmyślił.

– Zna pani jakieś potrawy, które lubią dzieci i nie są trudne do przygotowania? – spytałem ni z gruszki, ni z pietruszki, co poskutkowało zirytowanym spojrzeniem posłanym w moją stronę. – Wiem, ustaliliśmy już, że nie ma pani dzieci, ale kobiety zwykle lepiej znają się na kuchni, a ja jestem w pilnej potrzebie. Mam ośmiolatka do wykarmienia i dwie lewe ręce do gotowania.

Przez moment wydawało mi się, że w jej oczach zagościło coś, co można by uznać za współczucie, ale szybko zmieniło się to w coś bliższego politowaniu. Właściwie to nie obchodziło mnie już, co Eliza sobie o mnie pomyśli. I tak pewnie miała o mnie nie najlepsze zdanie, więc jedno głupie pytanie w tę czy we w tę nie zrobi większej różnicy. Liczyło się tylko to, abym dostał na nie jakąś pomocną odpowiedź.

– Wie pan, że wystarczy poszukać w Internecie? – odparła takim tonem, jakby mówiła do idioty, którym być może i czasami byłem. – Tam aż roi się od tego typu przepisów.

Oczywiście miała rację. Tyle że wypróbowane wczoraj to rozwiązanie nie zaowocowało sukcesem.

– Wiem, ale to jednak nie zawsze są sprawdzone przepisy – odparłem nieco wykrętnie. – Liczyłem na to, że może zna pani jakieś domowe przysmaki. Może nawet ze swojego dzieciństwa. Chociaż teraz to wszystko jest tak wymyślne, że dzieciaki pewnie nie zachwycają się zwykłym makaronem z serem, tak jak my dwadzieścia lat temu. Makaron z serem! To jest dobra myśl!

Zrobiłem sobie mentalną notatkę, aby zakupić te dwa produkty. Ugotowanie makaronu nie mogło być przecież trudne, a sera nie trzeba było w ogóle przygotowywać – wystarczyło tylko wyciągnąć go z pudełka. To powinno się udać.

Skoro jednak wybierałem się już na te zakupy, wypadałoby zaplanować też inne dania. Nie będziemy przecież ciągle jeść tego samego. Raz, że to nie zdrowo. Dwa, po trzech dniach pewnie rzygalibyśmy już tym makaronem. Trzy, Daniel i Ania pewnie nie byliby zadowoleni tak monotonną dietą ich syna. Potrzebowałem przynajmniej jeszcze kilku przepisów, którym sprostałby mój brak talentu kulinarnego.

– Jeszcze jakieś pomysły? – spytałem tak, jakby ten pierwszy był jej, a nie mój.

– Załatwianie pańskich spraw osobistych, nie należy do moich obowiązków – poinformowała mnie wyniośle. – Proszę spytać o radę swoją matkę – zasugerowała. – Na pewno pomoże panu lepiej ode mnie.

Tak, to byłoby moje wybawienie, gdyby nie jeden mały szczegół.

– Nie odzywamy się do siebie od trzech dni – przyznałem się bez oporów. – I wolałbym, aby to milczenie jeszcze trochę potrwało.

Jasne, gdyby nie było innego wyjścia, schowałbym dumę do kieszeni i zadzwonił do matki, prosząc o jakiś przepis, a może nawet o to, aby przygarnęła nas z Mikołajem na obiadki. Jeśli jednak mogłem poradzić się w tej kwestii kogoś innego, wolałem uniknąć konfrontacji z rodzicielką. Chciałem udowodnić jej, że umiem poradzić sobie bez jej interwencji. Że potrafię odpowiednio zająć się dzieckiem i na pewno nie potrzebuję do tego żony. Nie dam jej tej satysfakcji wypominania mi, że jak tylko coś zaczyna mi się walić, to chowam się pod spódnicą mamusi. Co to, to nie!

Eliza nijak nie skomentowała mojego wyznania i zajęła się układaniem skserowanych dokumentów, jakby uznała naszą rozmowę za zakończoną. Ja jednak nie miałem zamiaru tak łatwo się poddać. Jeśli już musiałem się przed kimś płaszczyć, to wolałem robić to przed sekretarką, która i tak miała już mnie za idiotę, niż przed matką, której wypadałoby kiedyś podać szklankę wody na łożu śmierci.

– Bardzo ładnie panią proszę – wyjęczałem, doskonale zdając sobie sprawę, jak żałośnie muszę przy tym wyglądać. – Proszę pomyśleć, że nie pomagając mi, skazuje pani niewinnego chłopczyka na głodówkę, bo jego wujek nie ogarnia garnka i patelni. Naprawdę chce pani mieć na sumieniu to dziecko?

Ten szantaż emocjonalny był zapewne godny politowania, ale ku mojemu zaskoczeniu wyraz twarzy Elizy jakby złagodniał. Przez chwilę wyglądało na to, że walczy ze swoim sumieniem i zasadami. Ostatecznie wygrało chyba jednak to pierwsze, bo westchnęła ciężko i przeniosła na mnie swoje skapitulowane spojrzenie.

– Przestanie mnie pan męczyć, jeśli obiecam, że przygotuję dla pana kilka przepisów i listę zakupów z potrzebnymi do nich składnikami? – spytała wyraźnie zmęczona moim marudzeniem, a uśmiech na mojej twarzy musiał przekonać ją o tym, że ten układ w pełni mnie urządza. – Przypominam jednak, że to nie należy do moich obowiązków i jest to sytuacja jednorazowa, bo wolałabym, aby żadne dziecko nie ucierpiało. Nie mam jednak zamiaru więcej mieszać się w pańskie prywatne sprawy.

– Ratuje mi pani życie! – zawołałem, zupełnie ignorując dalszą część jej wypowiedzi, i zrobiłem kilka kroków w jej stronę z zamiarem wyrażenia swojej wdzięczności w postaci krótkiego, przyjaznego uścisku, jaki zazwyczaj w takich sytuacjach wymieniałem z Martą. O tym, że Eliza nie życzy sobie podobnych uprzejmości, przypomniała mi jej wyciągnięta w ostrzegawczym geście ręka, która zatrzymała mnie tuż przed jej biurkiem. – Za wcześnie? – spytałem z uśmiechem, bo chociaż powinienem być zmieszany zaistniałą sytuacją, nie opuszczała mnie radość z osiągniętego celu. No przynajmniej połowicznie. Nadal jeszcze czekało mnie gotowanie.

– Zdecydowanie – odparła stanowczo, ale nie tak zimnym tonem jak zazwyczaj. – Lepiej niech już pan idzie na to spotkanie, bo zaraz się pan spóźni.

– Racja – odparłem, spoglądając na zegarek. – Proszę przesłać mi listę zakupów SMS-em – rzuciłem, zanim znów ruszyłem w stronę drzwi. – I jeszcze raz dziękuję, że postanowiła pani uratować mnie od ewentualności zagłodzenia własnego bratanka.

Nim opuściłem sekretariat, rzuciłem w stronę Elizy jedno, szybkie spojrzenie i mógłbym przysiąc, że na jej twarzy zagościł cień uśmiechu. Ja również się uśmiechnąłem, bo to oznaczało, że może wcale nie była taka bezduszna, na jaką wyglądała. Kierując się w stronę windy, postanowiłem, że jednak podejmę ryzyko i spróbuję ją zmiękczyć. Będzie to zapewne wymagało dużego nakładu czasu, stosowania małych kroczków i nieraz zrobienia z siebie błazna, ale czułem, że naprawdę będzie to gra warta świeczki. 

******************************************** 

Miałam dzisiaj nie publikować, bo dopadła mnie mała niemoc twórcza, ale dzisiejsze komentarze nieco mnie zmotywowały :) Dlatego dziękuję za nie i gwiazdki. 

Nie wiem, czy z kolejnym wyrobię się za tydzień, bo zaczął się nowy rok akademicki i mam tylko jeden semestr na napisanie pracy inżynierskiej, a właściwie nawet jeszcze nie zaczęłam, więc może być różnie z czasem. Jeśli jednak nie przyszły piątek, to na pewno następny :) 

Do napisania :) 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro