13. Teatr cz. 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Tej nocy Elizabeth długo nie mogła zasnąć, wpatrzona w okna sypialni. Na ciężkich zasłonach tańczyły drżące cienie rzucane przez wiekowe drzewa porastające ogród. Co jakiś czas szarpane porywistym wiatrem gałęzie rozłożystego jesionu uderzały w mury rezydencji z przytłumionym łoskotem. Nie lęk powstrzymywał ją jednak przed odpłynięciem w objęcia Morfeusza, a emocje kotłujące się w zmęczonym ciele i myśli krążące niespokojnie po głowie. Urywki rozmowy z Henrym, jego ostrzeżenie, spotkanie z wampirem, a szczególnie słowa lorda Ashwooda "gdyby trzymała się pani z daleka od cudzych problemów" dźwięczały w uszach, ilekroć próbowała zmusić organizm do zaśnięcia, zaciskając powieki i naciągając kołdrę aż po sam czubek głowy. Jakby miała spojrzeć na siebie w lustrze, gdyby była obojętna na czyjąś krzywdę? I co może o tym wiedzieć człowiek, który w lustro przestał dawno zaglądać? Z drugiej strony, czy faktycznie podoba jej się to, co sama widzi, patrząc w zwierciadło?

Panna Fairchild nie była jedyną osobą, która nie spała tej nocy w rozległym, pogrążonym w mroku domostwie. Piętro niżej Benedict przechadzał się z wolna po swojej sypialni. Wampir nie potrzebował snu, w każdym razie nie tyle ile człowiek. Nie to było jednak przyczyną spaceru o tak nietypowej porze. "Chyba nie zamierza pan stać bezczynnie". Rozczarowany głos panny Fairchild rozbrzmiewał mu w głowie raz za razem. Próbował zrozumieć, czemu akurat te słowa musiały go prześladować. Przecież poprzedniego dnia wypowiedziała ich całe mnóstwo. Przypominał sobie strzępki rozmowy, które mogłyby zastąpić nachalną frazę, raz czy dwa się uśmiechając do siebie, ale uparte stwierdzenie ciągle do niego wracało. Miała słuszność, stał bezczynnie, dawno się tego nauczył, a potem latami opanował do perfekcji. Gdyby nie to, zapewne byłby o wiele bardziej martwy niż jest. Tego wymagało przetrwanie, a była to umiejętność, w której osiągnął mistrzostwo. Od dawna stanowiło ono jedyny cel jego egzystencji. Nigdy tego nie kwestionował. Aż do tej chwili.

***

Elizabeth weszła do jadalni, popychając drzwi wielką tacą, na której znajdował się talerz ze świeżą, parującą jeszcze jajecznicą, sztućce oraz filiżanka z herbatą. Zamarła tuż za progiem. Po drugiej stronie długiego stołu z kryształowym kieliszkiem pełnym szkarłatnego płynu w jednej dłoni i gazetą w drugiej siedział lord Ashwood. Nie spodziewała się go w tym momencie, w tym miejscu, choć teraz zadawała sobie pytanie czemu? W końcu on też musiał zaspokajać swoje potrzeby, to była jego rezydencja i jego jadalnia. Jedynym niepasującym tu elementem była ona.

Lord Ashwood był równie zaskoczony. Uniósł wzrok znad prasy i natychmiast wstał. To był odruch, z którym nie bardzo wiedział, co zrobić dalej. Przyglądał się więc dziewczynie, próbując nieudolnie zasłonić lekturą opróżniony do połowy kielich i nazywając się w myślach idiotą. Tylko skończony dureń mógł wpaść na pomysł spożywania posoki w jadalni, gdy ma pod dachem ciepłokrwistego gościa. Czekał więc na naturalną kobiecą reakcję ze strony Elizabeth jak krzyk, omdlenie, względnie skrzywienie z obrzydzenia. Ta jednak uparcie nie reagowała, jak się spodziewał. Prawdę mówiąc, w ogóle nie reagowała.

— Panno Fairchild... — Zdołał w końcu odzyskać rezon — Proszę usiąść. Dokończę... — zastanawiał się, jakie słowo najlepiej oddałoby to, co właśnie robi. Szybko doszedł do wniosku, że "śniadanie" nie brzmi zbyt fortunnie i postanowił zupełnie ominąć niewygodny temat: — Przejdę do salonu.

Elizabeth zmarszczyła brwi skonsternowana. Rozumiała oczywiście, że po wczorajszym wieczorze wampir może mieć aktualnie przesyt jej towarzystwa. Niemniej, tak ostentacyjnie zdystansowanie, nieco ją zabolało. Widocznie lord Ashwood przemyślał sytuację i doszedł do wniosku, że lepiej trzymać się od niej z daleka. Nie miało to jednak znaczenia, to ona powinna ustąpić w tej sytuacji.

— Wykluczone! Przecież to pana dom. To ja zjem w kuchni — odparła, smętnie zwieszając wzrok nad talerzem. Uprzytomniła sobie jednocześnie  z rozpaczą, że wyjście będzie dużo trudniejsze niż wejście. Drzwi otwierały się do środka, a ona już dokonała niezwykłych akrobacji, żeby się tu dostać. Z zajętymi rękami nie wyjedzie stąd samodzielnie.

— Jest pani gościem! — zaprotestował, zanim zdążyła przemyśleć dalsze ruchy.

— Nieproszonym — zripostowała równie szybko.

— Nie mogę pozwolić, żeby cierpiała pani niewygody — odrzekł niemal formalnym tonem i zaczął się już wycofywać w przeciwnym kierunku, by wyswobodzić pannę Fairchild z niewygodnego położenia. — Nalegam.

— Proszę poczekać! — Elizabeth w końcu zdobyła się na szczerość. — Może jednak moglibyśmy... Już dłużej nie dam rady tego trzymać, proszę mi wybaczyć. — Taca z łoskotem wylądowała na stole, a dziewczyna spojrzała w oczy wampira z determinacją. — Przyznaję. Zachowałam się lekkomyślnie i zareagowałam emocjonalnie. Nie możemy chyba przez cały czas się unikać. Czy moje towarzystwo jest aż tak nieznośne, że nie jest pan w stanie nawet zjeść... wypić... spożyć ze mną śniadania? — wyrzuciła z siebie jednym tchem.

— Ja z panią? Ale przecież to w ogóle nie o to... — zaczął się tłumaczyć, zanim zrozumiał, że jego zdystansowanie mogło zostać opacznie odebrane. Odchrząknął. — Zdaje sobie chyba pani sprawę, że to nie jest wytrawne Bordeaux? — zapytał powoli i wyraźnie, podejrzliwie na nią spoglądając. Długowieczni nigdy nie spożywali posiłków w obecności ludzi, a precyzyjniej w obecności ludzi, którzy nie stanowili dania głównego. Panna Fairchild najwyraźniej o tym nie wiedziała lub zwyczajnie postanowiła to zignorować.

— Zdaję sobie, lordzie Ashwood — Lizzy westchnęła ciężko, przewróciła oczami i opadła na krzesło łypiąc na niego z ukosa. — Sądząc po porze dnia i konsystencji to raczej sok malinowy — uśmiechnęła się ugodowo, a widząc, jak Benedict zamierza kontynuować temat, uniosła do góry palec wskazujący w geście ostrzegawczym i dodała: — Proszę nic już nie mówić. Jeżeli tylko o to chodzi... Ja uznam, że to sok, a pan nie będzie wyprowadzał mnie z błędu. W porządku?

Benedict nadal wydawał się sceptycznie nastawiony do koncepcji wspólnego posiłku, w końcu jednak usiadł z powrotem na krześle.

— Smacznego! — dodała, zachęcająco kiwając głową, po czym jakby nigdy nic zajęła się konsumpcją.

— Słucham?  A... Istotnie, dziękuję... — Cała ta sytuacja daleko wykraczała poza akceptowalne normy savoir-vivre. Zadumał się. Zdecydowanie należało powiedzieć jeszcze coś. Chociaż wydawało się to kuriozalne, a jednocześnie jedyne adekwatne. — Nawzajem — dokończył wymianę standardowych grzeczności.

Jeszcze trzy dni temu nie sądził, że coś tak prozaicznego, jak wspólne śniadanie w towarzystwie człowieka kiedykolwiek mu się przydarzy. A jednak właśnie to się działo. Lord Ashwood nie odczuwał emocji, nie miał więc pragnień, nie trawiło go pożądanie. Mimo wszystko przeszło mu przez myśl, że gdyby kolejnego dnia sytuacja się powtórzyła, nie protestowałby. Nie, zupełnie nie miałby nic przeciwko.

***

Ponieważ Benedict uparł się, że spostrzeżenia na temat poprzedniego wieczoru powinni spisać osobno, zaraz po śniadaniu Elizabeth wymknęła się z notatnikiem do ogrodu, korzystając z ostatnich dni bez mrozu i słonecznej pogody. Myślała, że w otoczeniu zieleni łatwiej będzie jej się skupić. Nie przewidziała jedynie, że tyły rezydencji wampira nie przypominały wcale zadbanych, typowo angielskich ogrodów, a raczej zapuszczoną dżunglę, gdzie dziko-rosnące chaszcze wyciągały poskręcane gałęzie, w stronę wąskiej ścieżki. Postanowiła jednak szybko się nie poddać i w parę minut udało jej się odnaleźć coś, co musiało niegdyś stanowić urokliwą altankę. Obecnie nazwałaby to zdegenerowaną ruderą. Nie wybrzydzała, prawdopodobnie było to jedyne miejsce, które nadawało się do siedzenia.

Przez moment rozglądała się po otaczającej ją przyrodzie. Przy samych murach rezydencji rósł  rozłożysty jesion. Uśmiechnęła się na myśl, że to właśnie to drzewo odpowiadało za nocne hałasy. Wśród pleniących się w sposób niekontrolowany pnączy rozpoznawała krzewy berberysu, głogu i róż, z widocznymi gdzieniegdzie jeszcze ostatnimi, wątłymi kwiatostanami, których przywiędłe płatki sypały się na omszałą kamienną dróżkę. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że to zaniedbane miejsce przypomina wnętrze lorda Ashwooda i jego umierające emocje, odchodzące jedna za drugą w niebyt. Umierające, lecz nie martwe jeszcze zupełnie. Ogarnął ją smutek, gdy uświadomiła sobie, że  dawno temu, ten zakątek musiał być urzekająco piękny, choć obecnie ciężko było sobie to wyobrazić. Nie mogła jednak pogrążać się w melancholii, gdyż niestety intelektualna część lorda Ashwooda miała się całkiem nieźle i przypuszczała, że czeka ją sroga reprymenda, jeżeli wróci z pustymi rękami.

Spisanie wszystkich informacji, jakie pozyskali podczas rozmowy z Henrym, zajęło Elizabeth większość poranka. Zadowolona z efektu wróciła do biblioteki, gdzie czekał na nią Benedict.

— Jest pani wreszcie — powiedział z lekkim wyrzutem, odwracając się z wolna w jej kierunku. — Była pani cały ten czas w ogrodzie? — zapytał, unosząc brwi.

— Tak... chodzi o policzki. Jest już dość chłodno, ale szybko się rozgrzeję — odparła niepewnie, pocierając twarz wolną dłonią.

— Nie do końca — odchrząknął, gdy znalazł się tuż przy niej. Wyciągnął rękę w jej kierunku i delikatnie wyjął z włosów ułamaną gałązkę. — Wygląda pani, jakby stoczyła walkę z wyjątkowo agresywnym krzakiem.

— Och... — odparła nieco zaskoczona i uniosła dłoń, by sprawdzić, czy coś jeszcze zaplątało się w jej fryzurę. — Ogród jest piękny, ale chyba dawno nikt nie przycinał roślin. — Uśmiechnęła się do Bena przepraszająco.

— Rzeczywiście... Ostatnio tam nie bywam. — W jego głosie czuć było zadumę i być może nutkę żalu, a Elizabeth pomyślała, że "ostatnio" w jego przypadku równie dobrze może oznaczać kilka miesięcy, jak i kilkadziesiąt lat. Sądząc po stanie wyhodowanego buszu, raczej to drugie. — Udało się pani spisać notatki? — Wskazał ręką krzesło przy biurku, najwyraźniej nie chcąc kontynuować  tematu roślinności.

— Eee... tak myślę... — Lizzy niepewnie spojrzała na szczegółowe, pieczołowicie wykonane zapiski widniejące na planszy pokrywającej prawie całkowicie blat biurka. Przy imieniu Henrego pojawiły się komentarze wykonane nieskazitelnym, kaligraficznym pismem, opatrzone licznymi komentarzami, uporządkowane na kategorie. Lord Ashwood użył nawet różnych kolorów, dla podkreślenia najistotniejszych kwestii. Imponujące.

— No więc może je pani pokazać — powiedział, wyciągając rękę po notatnik, który podała mu bez słowa, czując się jak uczennica oddająca zadanie domowe, na które miała trzy tygodnie, a które zaczęła odrabiać kwadrans przed lekcjami.

— Hmm... — Ben przez dłuższą chwilę przyglądał się zapiskom. — Doskonale — podsumował ku jej zaskoczeniu. — Choć może warto byłoby trochę to... uporządkować? Czy będzie miała pani coś przeciwko, jeżeli skorzystamy z mojej wersji i dodamy pani spostrzeżenia?

Lizzy uśmiechnęła się w odpowiedzi i z ulgą skinęła głową. Teraz ona przyjrzała się dokładniej temu, co Ben zdążył już zamieścić. Większość informacji pokrywała się z jej notatkami, choć oczywiście sposób ich uporządkowania robił wrażenie.

— Nie wiem, czy mamy coś do dodania... — zdziwiła się widząc szczegóły z jej rozmowy z Henrym na temat Jackie. Nie zdążyła mu jeszcze o tym opowiedzieć. — Wie pan, o czym rozmawialiśmy?

— Naturalnie. Wampiry mają raczej wyostrzone zmysły, panno Fairchild.

— Och, czyli wszystko pan słyszał?

— Chodzi o ostrzeżenie na mój temat? Lęka się pani, że mógłbym panią skrzywdzić w jakiś sposób? — Ich wzrok się skrzyżował. W pierwszym odruchu Elizabeth miała ochotę uciec przed tym spojrzeniem, ale nie zrobiła tego. Nie było w nim wrogości. Raczej ciekawość i może obawa, że istotnie mogłaby tak pomyśleć. O ile wampir w ogóle może odczuwać obawę.

— Nie, lordzie Ashwood. — odparła zaskoczona własną pewnością w głosie. — Zdaje się, że jedyną osobą w tym pomieszczeniu, która mi zagraża, jestem ja sama — dodała z cichym westchnieniem. Te słowa chyba zadowoliły wampira, bo uśmiechnął się nieznacznie w odpowiedzi.

Gdy skończyli przenosić komentarze Elizabeth, dziewczyna  siadła skupiona przed biurkiem i po raz kolejny analizowała każdy szczegół. Okazało się, że jej spostrzeżenia nie były bezwartościowe, jak na początku sądziła. Informacje wzbogacone zostały w konkretne frazy i  sformułowania, które była w stanie sobie przypomnieć. Sądziła, że niektóre słowa mają drugie dno, przekaz ukryty między wierszami, a pan Ashwood ochoczo przyznał jej rację. Benedict tymczasem przechadzał się po bibliotece wolnym krokiem, co jakiś czas zatrzymywał przy którejś z półek, wyjmował egzemplarz, kartkował go i wkładał z powrotem na miejsce. 

Kilkukrotnie próbowała zagadywać wampira, co myśli na temat zebranych wiadomości, czy ma jakieś pomysły, czy uważa, że Henry mógł to zrobić. Benedict był, póki co dość powściągliwy.

— Nie chcę wysuwać pochopnych wniosków. Musimy zweryfikować jego alibi. Jeżeli jednak nie było go w kraju, trudno będzie brać go dalej pod uwagę.

— Wydawał się szczery. Odniosłam wrażenie, że na swój sposób kochał ojca, nawet jeżeli pewne kwestie ich różniły.

— "Dobiłby go ślub z Jackie" — przeczytał Ben w zamyśleniu stając za plecami Lizzy i spoglądając jej przez ramię — Dość nietypowe stwierdzenie. Tak się mówi? — zapytał chyba sam siebie, bo zaraz kontynuował, nie czekając na odpowiedź —  Nie, nie wydaje mi się, żeby Henry był typem mordercy. Nie miał też powodu zabijać ojca. Jego ślub z Jackie był tajemnicą poliszynela i tylko kwestią czasu było, kiedy zostanie podany do publicznej wiadomości.

— Nie potrzebował też raczej pieniędzy, skoro stać go było na wykupienie udziałów markiza w stadninie. Z drugiej strony, dość małostkowe ze strony Beaumonta, że chciał się pozbyć intratnego interesu jedynie dlatego, że przyszła synowa mu się nie podoba. Jacqueline jest ekscentryczna, ale pochodzi z szanowanej rodziny.

— Arystokraci potrafią oddzielać kwestie finansowe od osobistych, zapewniam panią. Nie to było prawdopodobnie przyczyną pozbycia się przez markiza współwłasności. Zadałbym raczej pytanie, na co te pieniądze przeznaczył. Sprawdzę to, w wolnej chwili. A tymczasem...

Elizabeth odwróciła się do Bena na krześle, spoglądając na niego z zaciekawieniem. Znała już ten ton lorda Ashwooda i spodziewała się kolejnej interesującej propozycji. Uniosła brwi, czując narastającą ekscytację.

— Czy da się pani zaprosić do teatru?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro