4. Nie taki wampir straszny...

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Elizabeth przyglądała się stojącemu przed nią mężczyźnie, intensywnie zastanawiając się, jak bardzo skróciła się właśnie jej oczekiwana długość życia. Wampir natomiast przyglądał się to podobiźnie dziewczyny na plakacie, to jej samej, od czasu do czasu wydając z siebie pełne zadumy "hmmm". Nawet nie brała pod uwagę, żeby mu przerywać, rozumiała, że waży się obecnie jej los. Bardzo krótki i raczej tragiczny, ale to jeszcze nie powód, żeby go dodatkowo kusić. Chcąc nie chcąc, była skazana na to, co teraz zadecyduje właściciel domu, do którego postanowiła się dzisiaj tak nierozważnie włamać.

— Proszę mi wybaczyć. Najwyraźniej zapomniałem o dobrych manierach. Nazywam się Benedict Ashwood. Miło mi panią poznać, panno Elizabeth Fairchild — powiedział, jakby oglądał jej referencje, a nie list gończy. 

Wyciągnął odruchowo rękę, ale zaraz ją cofnął, widząc, że w dalszym ciągu dziewczyna zachowuje daleko posuniętą ostrożność.

— Niestety muszę zadać to pytanie. Nie potępiam pani, nie jestem w odpowiedniej pozycji, by krytykować kogokolwiek za tego typu czyny, ale czy zabiła pani markiza Beaumont?

— Nikogo nie zabiłam! Niech mi pan uwierzy, błagam. Nie jestem święta, przyznaję, ale nie jestem morderczynią! — wyrzuciła natychmiast z siebie jednym tchem. — Musi mi pan uwierzyć... — dokończyła płaczliwie.

— Oczywiście. Nie podejrzewam pani o kłamstwo. Próbuję tylko ustalić fakty. Trzeba zdecydować, co zrobimy, żeby wyciągnąć panią z kłopotów — wytłumaczył spokojnie. Ewidentnie zupełnie nieistotne było dla niego, czy komuś odebrała życie, czy nie.

— Przepraszam, ale chyba nie rozumiem? Jak to my? Jeżeli pan pozwoli mi odejść...

— Wykluczone! Jestem odpowiedzialny za to, co się stało i zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby pani pomóc! Nie jestem potworem! — zaprzeczył żywo, by zaraz uściślić — Rzecz jasna mówiąc metaforycznie, gdyż technicznie, jest to w zasadzie odpowiednie słowo na opisanie mojej osoby — dokończył smutno, dopiero teraz pojmując, dlaczego dziewczyna kuli się przestraszona na jego widok. — Panno Fairchild, nie jest pani moim więźniem, lecz gościem. Z mojej strony nic pani nie grozi. Proszę zachować się rozsądnie i nie odrzucać pomocnej dłoni. Nawet jeżeli ta dłoń należy do wampira.

Elizabeth nie była pewna, czy sprawiła to szczerość, która wyczuwała w jego słowach, czy jej wprost dramatyczna sytuacja, ale ku swojemu zdziwieniu skinęła głową potakująco.

— Nie rozumiem tylko, czemu...? — wybełkotała nieśmiało.

— Niech pani uzna to za fanaberię starego człowieka — powiedział ku jej lekkiemu rozbawieniu, gdyż stojący przed nią mężczyzna nie wyglądał na więcej niż góra trzydzieści lat. — No proszę, potrafię panią rozweselić — dodał z wyczuwalną satysfakcją, gdy zauważył nieśmiały, ledwie widoczny uśmiech na jej twarzy. — Proszę chwilę poczekać. Przyniosę coś do opatrzenia tej rany — dodał i wyszedł z pomieszczenia, nie czekając na jej odpowiedź.

Elizabeth miała kilkanaście minut, by rozważyć swoją sytuację. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie powinna po prostu uciec, nim wampir powróci. Niewiele wiedziała o tych stworzeniach. Wychowana na prowincji znała jedynie opowieści i kilka podstawowych faktów. Po przyjęciu aktu abolicji wcześniejsze grzechy i przewinienia zostały anulowane, a wampiry zobowiązały się do przestrzegania prawa. To oznaczało nieatakowanie ludzi. W zamian za to zapewniono stały dostęp do krwi. Po odkryciu szczepionki i leków zezwolono także na korzystanie z donorów, oczywiście za pełną zgodą i sowitą opłatą. Czy jednak instynkt łowcy u tych nocnych stworzeń zanikł, czy został jedynie chwilowo uśpiony? Nigdy do końca nie potrafiła zaufać w "postęp cywilizacyjny" w tej kwestii.

Nie mogła jednocześnie zignorować faktu, że pan Benedict Ashwood był jej ostatnią deską ratunku. Trudno było również nie zauważyć, że spotkanie z nim było najbardziej pozytywną rzeczą, jaką mogła się ostatnio poszczycić. O ile zignorowało się fakt samego ugryzienia. Wygląda na to, że albo mu zaufa, albo znowu trafi na mokre ulice Londynu, dołączając śmierć z wyziębienia do obecnie posiadanego katalogu możliwości, w jaki przyjdzie jej wyzionąć ducha. Po raz pierwszy od wielu miesięcy postanowiła opuścić nieco gardę. Jeżeli ma umrzeć w ciągu trzydziestu dni, to równie dobrze może to zrobić tu, sucha i wyspana w towarzystwie tego dziwnego, melancholijnego osobnika, a nie jak zaszczute zwierzę.

— Jednak postanowiła pani zostać — stwierdził z ulgą Benedict, który zdążył właśnie wrócić z apteczką i większą lampą naftową, stawiając ją na stoliku. 

Czyżby specjalnie dał jej czas do namysłu? 

— Wybór między dżumą a cholerą to ciągle jakiś wybór. — Uśmiechnął się do niej łagodnie, najwyraźniej zgadując po jej minie, że nie jest zachwycona z posiadanych opcji. — A ja jestem conajwyżej jak uporczywa migrena. Mogę? — zapytał, siadając ostrożnie obok niej, jakby była małym kotkiem, który zaraz może schować się pod łóżkiem, po czym wskazał na szyję.

W mocniejszym świetle przyjrzała się mężczyźnie z mieszaniną lęku i nadziei. Nie wyglądał strasznie, chwyciła się pierwszej, bezpiecznej myśli jaka przyszła jej do głowy. W zasadzie nie jest też odrażający. Omiotła go wzrokiem od czubka głowy, po czubki butów. Choć nie miało to w tej sytuacji większego znaczenia, musiała przyznać, że pan Benedict Ashwood jest w zasadzie bardzo przystojny.

— Jeżeli wskaże mi pan lust... — zatrzymała się w pół zdania, rozumiejąc, że jej prośba raczej nie zostanie spełniona. — Czy widok krwi nie budzi w panu... instynktów? — zapytała niepewnie. Nie chciała go drażnić, ale jednak miała dać się opatrzyć wampirowi, co samo w sobie brzmiało osobliwie.

— To nie do końca tak działa — wytłumaczył, nie wdając się w szczegóły i pomijając celowo fakt, że w jego przypadku w ogóle praktycznie nie działa. — W każdym razie nie musi się pani obawiać.

Elizabeth wahała się jeszcze chwilę, a on czekał cierpliwie. W końcu odsunęła rękę i pozwoliła mu zająć się raną. Jedyne co poczuła to lekkie pieczenie. Miała wrażenie, że nawet jej nie dotknął.

— Gotowe — oznajmił dosłownie kilkanaście sekund później — Nie było tak źle, mam nadzieję. Jutro będzie mogła pani zdjąć opatrunek. Na szczęście nic wielkiego się nie stało. Niemniej jeszcze raz przepraszam — dodał skruszony.

Odruchowo dotknęła szyi, na której wyczuła przyklejony plaster. Jej ciało nieco się rozluźniło, napięte w gotowości mięśnie odrobinę się zrelaksowały, a ona odetchnęła głęboko. W tym momencie o swoim istnieniu przypomniała inna część jej ciała, wydając z siebie dość głośny bulgot, wprawiając ją w zakłopotanie. Nie miała w ustach niczego od przynajmniej dwóch dni, a wcześniej też raczej nie najadała się do syta.

— Proszę mi wybaczyć, ale czy nie ma pan czegoś do jedzenia oprócz... — zapytała z zawstydzeniem.

— Obawiam się... — zaczął, ale przerwał nagle, przypominając sobie o czymś — chwileczkę. — Wstał i z szuflady komody wyjął ozdobne pudełko zwieńczone elegancką kokardką. — Nie jest to najwłaściwszy poczęstunek w tej sytuacji, ale nie mam nic innego.

— Wygląda na prezent, chyba nie powinnam... — zwątpiła, gdy wręczał jej pakunek.

— To już... nieaktualne — zapewnił, a widząc zdziwienie malujące się na jej twarzy, uznał, że powinien powiedzieć coś więcej. —Trzymam je jako formę rekompensaty za utraconą... formę podziękowania... — próbował dobrać odpowiednie słowa. — Uznałem za właściwe... oczywiście jedynie jako dodatek...

— Dziękuję, chyba rozumiem — przerwała jego leksykalne męki i wyjęła dwie czekoladki, wkładając je natychmiast do ust, prawie je połykając. Sięgnęła po kolejną, przymknęła oczy i tym razem poczekała, aż pralinka powoli się roztopi. Westchnęła z rozkoszą, gdy na języku rozlał się kakaowo-miętowy smak. Dopiero wtedy ocknęła się i dotarło do niej, jak niewłaściwie się zachowuje. Wyciągnęła w jego stronę rękę z pudełkiem i spojrzała, pytająco unosząc brwi.

— Nawet gdybym chciał, nie mogę — wyjaśnił krótko, kręcąc przecząco głową.

— Przykro mi — odparła odruchowo. Pierwszy raz pomyślała, że życie wieczne może mieć też swoje ciemne strony. Śmiało jak na osobę, której dni są skrupulatnie policzone, skarciła się w myślach.

— Niepotrzebnie. Trudno pragnąć czegoś, czego się nie znało.

Elizabeth już miała otworzyć usta, by zaprzeczyć jakoby było to możliwe, ale widząc jego zamyśloną minę, w ostatnim momencie zrezygnowała. Ostatecznie była to jego prywatna sprawa.

Wampir stał znowu w pewnym oddaleniu od niej, nie chcąc się narzucać i przyglądał się z zaciekawieniem. Rzadko miewał gości. W zasadzie, oprócz donorek od długiego czasu nikogo tu nie widywał. Już z całą pewnością nie gościł tu młodych dam. Mimo tragicznej sytuacji dziewczyna wydawała się nie tracić pogody ducha i zdawała się cieszyć niewielkimi przyjemnościami. Imponowało mu to. Nigdy nie myślał, że może zatęsknić za jedzeniem, czy innymi ludzkimi rozrywkami, ale z żalem patrzył na buchające od Elizabeth emocje, które dla niego od dawna były niedostępne.

Nie chcąc jej krępować zanadto, zaczął spacerować po pokoju, podczas gdy ona kontynuowała konsumpcję. Podszedł do okna po przeciwległej stronie pokoju i wyjrzał na pogrążoną w mroku ulicę, rozświetloną jedynie przytłumionym blaskiem latarni. Gęsta mgła otulała mury rezydencji, krzewy w ogrodzie, ogrodzenia i niczym rozlane mleko unosiła się ciężko nad wilgotnym brukiem. Przez chwilę zastanawiał się, gdzie teraz znalazłaby się dziewczyna, gdyby nie trafiła do jego domu.

— Panno Fairchild — zaczął cicho i odwrócił się jej stronę. Elizabeth leżała na łóżku. Zamknięte oczy i miarowy oddech świadczyły, że właśnie zasnęła.

Ostrożnie wyjął w połowie puste pudełko z jej otwartej dłoni i otulił kocem.

— Dobrej nocy — wyszeptał, zabrał lampki ze stolika i bezszelestnie opuścił sypialnię. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro