5. Kto zabił markiza Beaumont?

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Gryzący zapach dymu powoli wypełniał sypialnię. Elizabeth błyskawicznie wybudziła się ze snu. Chwilę zajęło jej przypomnienie sobie, gdzie jest i co tu robi. W pierwszym momencie pomyślała, że musiał jej się przyśnić koszmar, ale dotyk plastra pod palcami uświadomił jej, że niestety za gościnę w tej uroczej rezydencji, właściciel pobiera opłatę w krwi.

Jej kolejną myślą było, że ten przytulny dom właśnie płonie. Swąd spalenizny był coraz bardziej wyraźny i nie mogła go dłużej ignorować. A więc jej i tak już bogaty wachlarz opcji uległ rozszerzeniu o śmierć w płomieniach. Zaczynało się to robić niedorzeczne, doprawdy. Prychnęła z pogardą.

Przedzierając się przez mgłę wspomnień, z wolna odtwarzała w głowie wydarzenia wczorajszego wieczoru. Siedziała na łóżku i rozmawiała, jedząc czekoladki. Potem musiała odpłynąć. Najdziwniejsze jednak było to, że obudziła się szczelnie okryta kocem. Całe szczęście, bo w pomieszczeniu, oprócz tego, że było prawie zupełnie ciemno, gdyż aksamitne zasłony były szczelnie zasunięte, nie przepuszczając ani odrobiny światła, panował przenikliwy chłód. A ona szczękała zębami. Zerwała się na równe nogi, zawinęła w pled, który mógł się jeszcze przydać do ugaszenia pożaru i pospieszenie ruszyła na poszukiwanie źródła zadymienia.

Gdy tylko opuściła pomieszczenie, w mig zrozumiała, co prawdopodobnie zaszło. Odgłosy nerwowej krzątaniny i pobrzękiwania garnków dobitnie świadczyły, że ktoś przygotowuje posiłek w kuchni i najwyraźniej fatalnie sobie radzi. Z ulgą, że to nie kolejny kataklizm ruszyła na ratunek. Jednak, gdy dotarła na miejsce, zmuszona była zmienić zdanie na ostatni temat. Istny koniec świata. Całe pomieszczenie wypełniały szare kłęby, a pan Ashwood miotał się w tym rozgardiaszu, próbując opanować sytuację.

— Na wszystkie świętości, czy usiłuje pan nas spalić? — Dziewczyna stając w progu wybuchła niepohamowanym śmiechem, który szybko przerodził się w kaszel. Może nie była to najwłaściwsza reakcja, ale napięcie ją opuściło, a cała sytuacja wydała się absurdalna.

Podeszła do wielkiego, staromodnego, węglowego pieca i zamknęła drzwiczki paleniska, aby zatrzymać dopływ tlenu i ograniczyć rozprzestrzenianie się dymu. Następnie otworzyła wlot powietrza i klapę na przewodzie kominowym, co w znacznym stopniu zapobiegło kopceniu.

— Staram się przygotować dla pani śniadanie, a spaliłem co najwyżej porcję owsianki — odparł wyraźnie urażony.

— Doprawdy? Bo wygląda, jakby zajmował się pan raczej amatorską kremacją zwłok — spojrzała na niego z dezaprobatą, gdy już przestała się krztusić, zakryła twarz kocem i podeszła do okna, również tutaj zasłoniętego kotarami.

— Proszę tego nie robić! — powiedział stanowczo, wpatrując się w nią, a ona zatrzymała się z wyciągniętą ręką, zaciśniętą już na materiale, pojmując, że jednym, nierozsądnym ruchem mogła nieumyślnie go skrzywdzić.

— Przepraszam, nie pomyślałam — wybełkotała zakłopotana, obejrzała się w jego stronę ze struchlałą miną. Obawiała się dalszej reprymendy, ale nic takiego nie nastąpiło.

— Niewiele wie pani o wampirach? — zauważył, spoglądając na nią z uniesionymi brwiami i celując w nią oskarżycielsko chochelką. Resztki owsianki skapywały na podłogę.

— Nie mniej niż pan o gotowaniu — odparła z udawaną urazą — Wiem tyle, że nie należy ich wpuszczać do kuchni... ani do sypialni. O ile nie chce się skończyć jako przystawka. Pozwoli pan, że ja to zrobię, zanim oboje się udusimy? — zakasłała wymownie. — Proszę sobie poczekać w salonie, a ja tu trochę przewietrzę. Nie da się oddychać — powiedziała, po czym delikatnie wypchnęła zdezorientowanego Lorda Ashwooda za próg i przejęła od niego łyżkę, którą przez cały ten czas ściskał w dłoni.

***

Salon w rezydencji robił wrażenie. Ogromna przestrzeń wypełniona była bogato zdobionymi meblami. Na ścianach wisiały obrazy w ciężkich ramach, a na podłodze leżał gruby, perski dywan. Nowoczesne kinkiety gazowe skutecznie rozświetlały wnętrze mimo zasłoniętych okien. Marmurowy kominek zapewne ociepliłby to miejsce, gdyby tylko ku strapieniu Elizabeth nie był wygaszony. Zdaje się, że będzie musiała przywyknąć do oziębłej atmosfery tego domostwa. Wolała, żeby wampir nie próbował już niczego tu rozpalać. Przynajmniej na razie.

— Nie musiał pan tego robić — powiedziała, stawiając tacę ze śniadaniem, dzbankiem herbaty i dwiema filiżankami na stole, przy którym siedział Benedict. — Nie je pan zapewne takich posiłków, ale nie byłam pewna co do napojów. — Spojrzała na niego pytająco.

— Dziękuję, z chęcią napiję się herbaty. Choć zazwyczaj tego nie robię. Co do śniadania, chciałem jakoś wynagrodzić...

— Skazanie mnie na śmierć? — weszła mu w słowo. — Przypaloną owsianką? — dopytała dla pewności, spoglądając na niego z ukosa lekko rozbawiona, ale widząc jego zbolały wyraz twarzy, zaraz dodała: — Przepraszam. Niech się pan nie zadręcza — powiedziała i rzuciła się na solidną porcję gorącego jeszcze posiłku. W końcu miała okazję najeść się do syta.

— O to się pani nie musi obawiać. Zadręczanie się nie leży w mojej naturze. Nie odczuwam emocji. Nie tak jak zwykły człowiek w każdym razie.

— Wampiry nie mają uczuć? Więc czemu panu... w ogóle zależy, żeby mi pomóc? — zagadnęła, próbując nie przerywać jedzenia. Dobrymi manierami zacznie się przejmować, gdy tylko napełni żołądek.

— Nie wszystkie wampiry. Cóż, zapewne będzie miała pani okazję poznać inne, więc powinna pani o nas wiedzieć więcej. Po przemianie... — Wstał i zaczął spacerować po pokoju. — Przez pewien czas wszystko jest jak dawniej. Ale z czasem to, co się odczuwa, zanika. Najpierw te najprostsze doznania. Radość, smutek, gniew... te bardziej złożone, w których znaczną rolę odgrywa intelekt, zostają na dłużej. Ambicja, chęć władzy i kontroli, pragnienie odniesienia sukcesu. A to wszystko w dużej mierze łatwiej osiągnąć nie posiadając bagażu w postaci skrupułów. Ale i to nie trwa wiecznie. W końcu traci się możliwość odczuwania tego, co wydawałoby się nieśmiertelne, nadzieja, przyjaźń. Nawet miłość.

— A pan, na jakim jest etapie? Ile w zasadzie ma pan lat? Z pewnością nie więcej niż...

— Cokolwiek pani przychodzi do głowy... może być pani pewna, że mam więcej. — Spojrzał jej prosto w oczy. Czy te czarne źrenice rzeczywiście ziały taką pustką? — Co nie oznacza, że nie potrafię zachować się przyzwoicie — wyjaśnił, a widząc jak zastygła zdumiona z łyżką w połowie drogi do ust, dodał — przyzwoite zachowanie rzadko ma coś wspólnego z uczuciami, panno Fairchild. Nawet u ludzi. Zwłaszcza u nich. — Zrobił krótką przerwę, pozwalając jej, przyswoić nowe informacje. — A owsianka to pożywne śniadanie — zakończył definitywnie cały wywód, rozładowując napiętą atmosferę i nie dając jej możliwości dręczyć go kolejnymi pytaniami.

Elizabeth zastanowiła się nad tym, co powiedział. Nie mogła mu nie przyznać pewnej słuszności. Kto jak kto, ale ona nie mogła poszczycić się najczystszym sumieniem. Jednak egzystencja bez możliwości smakowania tych wszystkich namiętności, które sprawiają, że ma ona jakikolwiek sens? Czy właśnie zaczęła żałować losu pana Ashwooda?

— A teraz może opowie mi pani, co właściwie się wydarzyło. Musimy od czegoś zacząć — powiedział, siadając naprzeciwko niej i nalewając herbatę do filiżanek.

Dziewczyna przełknęła ślinę i spuściła wzrok na parujący napój, bezmyślnie obracając porcelanowe naczynie to w jedną, to w drugą stronę, jakby miało to pomoc w znalezieniu odpowiednich słów.

— Pana dom nie był pierwszym, do którego się włamałam — wymamrotała w końcu i głęboko westchnęła. — Wcześniej był dom markiza Beaumont — dodała nieśmiało — i... kilka innych — zakończyła szeptem.

— Czyli jest pani profesjonalną włamywaczką? — uściślił, zupełnie jakby chodziło o przeciętne zajęcie, jak guwernantka albo subiekt w sklepie z kapeluszami. Benedict miał zadziwiającą zdolność przyjmowania wszystkiego takiego, jakie jest, bez zadawania zbędnych pytań i oceniania. Gdyby mu powiedziała, że w wolnym czasie po prostu morduje arystokratów, zapewne zapytałby jedynie, czy używa w tym celu pistoletu, pogrzebacza, czy może preferuje duszenie ich gołymi rękami.

— Raczej amatorską, jak widać — westchnęła. — Policja i tak już o mnie wiedziała. Kwestią czasu było, kiedy mnie złapią. Zapewne zostawiłam jakieś ślady na miejscu zbrodni. To nie tak, że marzyłam o okradaniu ludzi, panie Ashwood. Po prostu nie miałam innego wyjścia — dokończyła szeptem, zawieszając twarz nad naparem. Mężczyzna dał jej chwilę, ale już nic więcej nie powiedziała na ten temat.

— Niech pani opowie o tamtym wieczorze — poprosił.

— To miało być proste zadanie. Nie spodziewałam się, że ktoś tam będzie. To letnia rezydencja, o tej porze roku stoi zupełnie pusta, nie ma nawet służby. W każdym razie obserwowałam dom kilka godzin, a gdy zrobiło się ciemno, zakradłam się do środka. Wszystko wyglądało tak, jak się spodziewałam, oprócz tego, że w salonie leżał... — Elizabeth zawahała się przez chwilę, zacisnęła palce na naczyniu — leżało ciało markiza — poprawiła się.

— I co pani dalej zrobiła?

— Zdaje się, że najpierw odpłynęłam. Niech pan nawet tak na mnie nie patrzy, wiem, że w moim przypadku bycie złodziejem to fatalny wybór. Dokonałabym innego, gdybym... — zawiesiła nagle głos, zastanawiając się, ile chce mu ujawnić. — Gdy się ocknęłam, wszystko nadal było tak samo. Upewniłam się, że markiz nie żyje. Leżał na szezlongu. Jego ręka zwisała bezwładnie. Wyglądał jakby spał, ale był całkiem zimny. No i nie oddychał.

— Zabrała pani coś stamtąd? Niech się pani dobrze zastanowi.

Dziewczyna chwilę się wahała. Jedyne, o czym wtedy myślała, to jak najszybciej opuścić tamto miejsce. Ale przecież, zanim zobaczyła ciało, znalazła na podłodze jedną rzecz i odruchowo włożyła do kieszeni. Teraz wsunęła do niej rękę. Ciągle tam był. Zupełnie o tym zapomniała.

— Tylko to. — Położyła na stole złoty pierścień.

Wampir podniósł delikatnie przedmiot i chwilę obracał w palcach.

— Czegoś brakuje. Tu powinien być klejnot. Wygląda, jakby ktoś go usunął. — Podał pierścień Elizabeth. Faktycznie. W miejscu, w którym powinno być oczko ze szlachetnym kamieniem, ziała pustka. Pręciki, które trzymały go w miejscu, odgięto. Nie było to trudne. Biżuteria wykonana była z dość miękkiego złota.

— Nie mógł sam wypaść — zauważyła dziewczyna przytomnie. — Myśli pan, że należał do mordercy? Może, gdybym zawiadomiła policję, powiedziała wszystko...

— A krew? Dużo jej było? Może pani opisać miejsce zbrodni? — zignorował jej nierozsądną propozycję.

— Nie było żadnej krwi. — Wzruszyła ramionami. — Markiz musiał zostać otruty albo... nie wiem może uduszony we śnie?

— To niemożliwe panno Fairchild. — Benedict nagle wstał i wyjął gazetę ze stojaka ustawionego obok kominka. — Rozpisują się o tym od tygodnia. Markiz został dźgnięty nożem w serce. Obawiam się, że ktoś celowo próbuje zrzucić na panią winę. A my się musimy dowiedzieć, kto  — powiedział, kładąc przed nią wczorajszy numer "The Morning Chronicle".

— Niby jak chce pan tego dokonać? — zapytała zrezygnowana, wpatrując się w nagłówek, który krzyczał z pierwszej strony: "Markiz Beaumont zasztyletowany — kto za tym stoi?".

— Proponuję podejście tradycyjne. — Mężczyzna oparł się dłońmi o stół i spojrzał wprost w szeroko-otwarte, przerażone oczy dziewczyny. — Zapolujemy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro