14. Teatr cz.2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Entuzjazm związany z zaproszeniem na sztukę opadł równie szybko, jak się pojawił, gdy tylko pan Ashwood wyjawił ogólny zarys planu.

— Widzę, że nie jest pani przekonana do pomysłu. Nie wiem... Dąsa się pani, czy niepokoi? — Benedict od dobrych kilku minut krążył niespiesznie po bibliotece, przyglądając się dyskretnie dziewczynie. Siedziała przy biurku, nerwowo stukając palcami w blat. Jej wzrok był wpatrzony w prywatny kalendarz odmierzający nieubłaganie czas, jaki jej pozostał. Właśnie skreśliła kolejny dzień.

Lord Ashwood zazwyczaj świetnie sobie radził z rozszyfrowaniem ludzkich emocji, bo o ile własnych nie posiadał, to jego wampirze zmysły pozwalały mu dostrzec niuanse, takie jak przyspieszone tętno, rozszerzone źrenice, zaróżowione policzki. Problem w tym, że panna Fairchild wykazywała mylące oznaki, jakby wszystkie emocje chciały wydostać się z niej jednocześnie.

— Tak — odparła stanowczo. — To znaczy i to, i to. A, jeszcze jestem zdezorientowana i przygnębiona, skoro już jest pan ciekawy. — Ona natomiast zachodziła w głowę, czy wampir do reszty postradał zmysły. — Obawiam się, że to się nie uda. Nie dam rady odegrać przed profesjonalnym aktorem roli dziewczyny starającej się o angaż w teatrze. A w dodatku oczekuje pan, że wyciągnę z niego istotne informacje.

— Panno Fairchild, chętnie sam porozmawiałbym z Julianem, ale musi pani przyznać, że mogłoby to być nieco podejrzane. Jako dziedzic części majątku ojca, Julian Beaumont na pewno wkrótce będzie miał sporo do powiedzenia w teatrze i przypuszczalnie odbywa ostatnio wiele takich rozmów z... młodymi damami. To naprawdę idealna okazja. W przypadku Henriego poszło pani znakomicie! — Próbował dodać jej nieco pewności siebie. Bezskutecznie.

— To co innego! Wykorzystałam swoją wiedzę i odrobinę sprytu. Ale na wszystkie świętości nie musiałam łgać i udawać. Ja nie mam pojęcia o aktorstwie i, prawdę mówiąc, kłamać też nie potrafię.

— O to się pani nie musi bać! Mamy jeszcze kilka dni. Nauczę panią! — odparł entuzjastycznie, podczas gdy Elizabeth spoglądała na niego sceptycznie, mrużąc oczy.

— Nauczy mnie pan odgrywać rolę heroin, matron czy femme fatale, tak konkretnie? — zaśmiała się krótko, wychylając na krześle w stronę Bena, który aktualnie stanął za nią. Trochę zbyt mocno, bo o mało nie przewróciła się razem z meblem. Benedict na szczęście w porę chwycił oparcie i postawił ją do pionu. — Zaczynam być żywo zainteresowana — dodała teatralnym szeptem, nonszalancko poprawiając fałdy sukienki. Pomysł nadal pozostawiał wiele do życzenia, ale widoku lorda Ashwooda instruującego ją jak przekonująco odegrać rolę zakochanej dziewczyny, albo atrakcyjnej uwodzicielki był na tyle kuszący, że była w stanie na to przystać.

— Kłamać panią nauczę — spojrzał jej prosto w twarz pobłażliwie. — To wystarczy na nasze potrzeby. Przecież nie musi pani dostawać tej roli. I proszę uważać z tym krzesłem, nie zawsze zdążę panią złapać — westchnął i pokręcił głową w geście dezaprobaty.

— Kłamać? Co pan o tym może wiedzieć? Lord Ashwood miałby powiedzieć nieprawdę? Prędzej uwierzę, że grał pan lady Makbet, niż że skalał się pan kłamstwem.

— Może nie lady Makbet, ale The Kings Men oferowało różne role męskie. Otella, Króla Leara...

Lizzy prychnęła wesoło, ale twarz Benedicta pozostała niewzruszona.

— Nie mówi pan poważnie! — Nagle zbladła. — Trupa aktorska Szekspira!? To niemożliwe. Musiałby pan mieć ile? Dwieście, trzysta lat?! Chyba nie sądzi pan, że w to uwierzę?

— Mówiłem, że nie jestem już najmłodszy — odparł spokojnie. — Gdy człowiek ma dużo czasu, ima się różnych zajęć, żeby przeżyć, panno Fairchild. A potem, żeby zabić nudę. Kłamstwo i aktorstwo to dwa oblicza tej samej monety. — Ledwie dostrzegalny cień przebiegł po obliczu lorda Ashwooda, ale ta prawie niewidoczna zmiana nie uszła uwagi dziewczyny.

— Łatwo mówić komuś, kto nie musi się przejmować reakcjami własnego organizmu. Po panu zupełnie nie widać, że kłamie. Może pan bez mrugnięcia zełgać naiwnej niewieście, że grał pan Hamleta na deskach The Globe — żachnęła się.

Cisza nagle zapadła w pomieszczeniu. Benedict okrążył biurko i stanął naprzeciwko niej z nieprzeniknioną miną. Patrzył wprost, ale miała wrażenie, że wcale jej nie widzi, jakby spoglądał znacznie dalej. Atmosfera zgęstniała. Zachodziła w głowę, czy czymś nie uraziła aby wampira. Jeszcze nigdy nie spoglądał z takim chłodem, a jednocześnie pierwszy raz miała wrażenie, że dystans między nimi zmniejszył się niepokojąco.

— Nie zawsze tak było — zaczął powoli. — Szczególnie na początku, gdy jeszcze nie wiedziałem jak... To był powolny proces, a ja musiałem nauczyć się funkcjonować w nowej rzeczywistości. Najpierw dożyć do kolejnego dnia, tygodnia, miesiąca. Po pewnym czasie traci się rachubę, a może po prostu przestaje być ona istotna. Ale wola przetrwania nie jest czymś, co łatwo zagłuszyć. — Skupił wzrok na jej źrenicach, a ona poczuła, jak dreszcz przebiega po jej ciele. To wyznanie było zaskakujące i miała wrażenie, że sięga znacznie głębiej, gdzieś, do samej istoty lorda Ashwooda. — Pani emocjonalne reakcje mogą działać na korzyść. Może to pani wykorzystać. Sztuczka polega na tym, żeby kłamstwo przeplatać z prawdą. Wtedy sama w nie pani uwierzy, a odruchy staną się naturalne.

— Więc jest pan mistrzem kłamstwa? — jej cichy głos zawibrował w ciszy biblioteki.

— Nie powiedziałbym. Wolę go unikać. Choć dopuszczam możliwość białego kłamstwa. Czasem lepiej nie powiedzieć całej prawdy. Tak może być lepiej dla... drugiej strony.

— Jak wtedy, gdy mówił pan, że oczyścimy moje imię i zdobędziemy lek? — Elizabeth usłyszała swój drżący głos, niemal bezwiednie opuszczający jej usta. Przez twarz przebiegł grymas strachu. Spuściła wzrok i zamknęła oczy. Bała się, a w obliczu długiego życia lorda Ashwooda, jej egzystencja nabierała bardziej tragicznego wydźwięku, krótkiego, ulotnego i nieistotnego.

— Nie, panno Fairchild. To nie było kłamstwo. To była obietnica. Nie zawsze mówię prawdę, ale zawsze dotrzymuję obietnic.

Lizzy w końcu spojrzała smutno na pełną determinacji twarz wampira nachylającego się ku niej ponad biurkiem.

— A w tej rozmowie skłamałem jedynie raz. — Uśmiechnął się delikatnie, rozładowując nagromadzone między nimi napięcie i wyprostował z gracją.

— Och, wiedziałam! Jak pan mógł karmić mnie takimi bzdurami, panie Ashwood? Wiedziałam, że nie może być pan aż tak stary, żeby wystawiać sztuki w szekspirowskim teatrze!

— Skłamałem, mówiąc, że mogę pani nie złapać. Długowieczni mają doskonały refleks.

— Czcze przechwałki lordzie Ashwood. Niech mnie pan nawet nie kusi, bo gotowa jestem to sprawdzić. Z czystej ciekawości. Poza tym... zanim wybiorę się do teatru, więcej skorzystałabym z pomocy kobiety, zamiast najbardziej nawet zwinnego wampira. Czy panna Harriet Green wyświadczyłaby mi jeszcze jedną przysługę i pomogła przygotować się do wyjścia?

— Zobaczę, co się da zrobić panno Fairchild — odparł, nie pytając o powody.

— Dziękuję — Lizzy uśmiechnęła się z ulgą. Pomoc kobiety obytej w londyńskim towarzystwie rzeczywiście uważała za przydatną. Nie to był jednak głównym powodem, dla którego chciała się z nią spotkać. — Lordzie Ashwood, a w zasadzie, na jaki spektakl idziemy?

— Adaptacja Fausta. Jako że lubi pani romantyczną poezję, mam nadzieję, że sztuka panią zainteresuje.

— Och! — Elizabeth klasnęła w dłonie z zapałem. — A w kogo wcieli się nasz następny podejrzany? Ma może jakąś większą rolę?

— Chyba można tak powiedzieć. Z programu wynika, że będzie... Mefistofelesem.

— Och... — jęknęła Lizzy, tym razem już bez entuzjazmu. — Więc oczekuje pan, że oszukam nie tylko aktora, ale i diabła? Chyba mnie pan nieco przecenia.

— Czyżby była pani przesądna? To jedynie kreacja, panno Fairchild. Teatr, nic więcej. I wręcz przeciwnie, coraz bardziej odnoszę wrażenie, że wciąż jeszcze w pełni pani nie doceniam.

***

Dni szybko mijały, choć od Derbów w Epsom minęło ich ledwie sześć, Elizabeth miała wrażenie, że czas przecieka jej przez palce. Niewiele miała do zrobienia, czekając na kolejną sobotę, kiedy mieli udać się do teatru. Zazwyczaj włóczyła się więc po rezydencji, czytając, przygotowując dla siebie skromne posiłki, dbając o znośną temperaturę w domu i rozmyślając. Głównie zaprzątała ją sprawa morderstwa. Analizowała skrupulatnie każdy szczegół, przeglądała również gazety w poszukiwaniu czegokolwiek pomocnego w rozszyfrowaniu pozostałych synów Beaumonta. Tymczasem przymrozek oprószył ogród białym nalotem, który Lizzy oglądała co rano zza równie oszronionej szyby. Smutny jesienny zakątek za oknem jej sypialni stał się wyjątkowo malowniczy.

Z lordem Ashwoodem widywała się rano i wieczorem. Ich wspólne śniadania stawały się powoli rutyną. Zgodnie wprowadzili zasadę, że w tym czasie nie będą poruszać tematu śledztwa. Elizabeth potrzebowała chwili, podczas której mogła po prostu poszczebiotać o pogodzie, ulubionych poetach, atrakcjach Londynu, czy kurzu zbierającym się na komodzie. Słowem, o czymkolwiek, co przyszło jej do głowy, a nie dotykało żadnego drażliwego tematu jak areszt, stryczek, agonia, śmierć. Ben natomiast nie miał nic przeciwko jej szczebiotaniu, co jakiś czas wtrącając w konwersację jedno lub dwa zdania. Ze zdumieniem spostrzegł też, że z dnia na dzień opróżnienie kieliszka zajmowało mu więcej czasu, znacznie więcej niż niegdyś. Panna Fairchild, co ciekawe, również wydawała się wyjątkowo opieszała.

Zaraz po śniadaniu jednak Benedict znikał na długie godziny, tłumacząc, że jeżeli ma dyskretnie sprawdzić alibi Henriego, a przy okazji dowiedzieć ile się da na temat pozostałych synów markiza, musi to robić za dnia, podporządkowując się do świata ludzi, do którego należy rodzina markiza. Wierzyła mu, gdy zapewniał, że nic mu nie grozi. Już dawno nauczył się poruszać po Londynie nie tylko w mroku, ale też w pełnym słońcu, co było jedynie dużo bardziej skomplikowane i kłopotliwe.

Wieczory spędzali w bibliotece. Ben dzielił się z Lizzy rozległą wiedzą na temat pracy aktora i funkcjonowania teatru. Dziewczyna zaczęła realnie brać pod uwagę, że wcale nie kłamał w kwestii swoich doświadczeń. Przede wszystkim skupiali się jednak na przygotowaniu do rozmowy z Julianem. I tu wampir nie zmyślał, mówiąc, że sztukę kłamstwa i manipulacji da się opanować, a Lizzy z czasem zauważyła, że przychodzi jej to coraz łatwiej, z większą naturalnością, niemal wdziękiem. W konsekwencji jednak zaczęła kwestionować wszystko, co widzi i słyszy. Nawet od lorda Ashwooda. Może nie posunąłby się do jawnego kłamstwa, ale miała nieodparte wrażenie, że wampir balansuje na cienkim marginesie niedopowiedzeń i półprawd.

Tego dnia Elizabeth czuła wyraźny niepokój, który narastał z każdą godziną. Gdy panna Green przybyła do rezydencji, Lizzy była już praktycznie gotowa do wyjścia, siedząc przy niewielkiej toaletce i poprawiając ostatnie upięcia we włosach. Donorka stanęła w progu sypialni, przyglądając się jej z podziwem i zainteresowaniem.

— Widzę, że raczej nie potrzebujesz mojej pomocy z fryzurą, ani strojem — zauważyła, taksując dziewczynę wzrokiem, zanim ta zdążyła się obrócić w jej stronę.

Lizzy wstała z krzesła, podeszła do panny Green i uścisnęła delikatnie jej ręce na powitanie, a jej twarz rozpromieniła się szczerym, lecz nieco niepewnym uśmiechem.

— Witaj Harriet! Cieszę się, że cię widzę. Mam nadzieję, że wybaczysz mi ten mały podstęp. Choć z fryzurą chyba przydałaby mi się niewielka pomoc. Niektórych kosmyków za nic nie potrafię ujarzmić.

— Przyjrzyjmy się temu, skoro już tu jestem — odparła wesoło panna Green i usadziła dziewczynę z powrotem na krześle, po czym zajęła się jej niemal doskonałym uczesaniem. — A więc? O co tak naprawdę chodzi? — zagadnęła po dłuższej chwili milczenia, gdy misterny kok przestał stanowić pretekst do spotkania.

— Co wiesz o wampirze o nazwisku Ravenhall? — Lizzy w końcu odważyła się zadać pytanie. — Zagadnęłabym lorda Ashwooda, ale... zrobiłam coś chyba nie do końca rozsądnego i nie chcę do tego wracać. — Choć odwrócona do Harriet plecami, Elizabeth śledziła uważnie mimikę twarzy młodej kobiety.

— Nierozsądnego? Nie wpakowałaś się w kolejne problemy, mam nadzieję?

Chcąc nie chcąc Lizzy podzieliła się tym, do czego doszło podczas wycieczki do Epsom. W odpowiedzi zobaczyła wyraz prawdziwego strapienia na twarzy Harriet, co zaniepokoiło ją jeszcze bardziej.

— Victor Ravenhall jest bez wątpienia jednym z najbogatszych długowiecznych w Londynie. Nie ma jakiejś szczególnej władzy, przynajmniej oficjalnie i lubi się dobrze zabawić, co z resztą już widziałaś. Jednak nie to jest w jego przypadku najbardziej niepokojące. Victor obraca się w pewnych kręgach osób, którym... lepiej nie rzucać się w oczy.

— Hmm, nierzucanie się w oczy to jedna z moich mocnych stron — rzuciła Elizabeth z przekąsem.

— Mogło być gorzej. Victor jest mściwy i ambitny, ale przy tym jest egoistyczny i skupiony na sobie. Nie wszyscy tacy są. Słyszałaś o Bloodwellu?

— Przejrzałam już tyle rubryk towarzyskich, że chyba nie ma nazwiska, którego bym... — Lizzy zatrzymała się w pół zdania, przypominając sobie o czymś — Magnusie Bloodwellu?

— Tak, mam nadzieję, że jego nie spotkałaś? — głos Harriet był tym razem jeszcze bardziej zaniepokojony. — A przynajmniej nie rozdrażniłaś.

— Nie, jakoś nie miałam okazji. Ale wiem, gdzie o nim czytałam! Jego nazwisko często się pojawia w kontekście Izby Lordów.

— I oby tak zostało. — Donorka odetchnęła z ulgą. — Im wyżej, tym mocniej wiatr dmie, Lizzy. Ale te sprawy nas nie dotyczą, lepiej trzymać się od nich z daleka.

— Uwierz mi, że wcale mi nie zależy na wpakowaniu się w kolejne problemy. Siebie ani... nikogo innego. — Zagryzła wargę i spuściła głowę. Jasne było, że coś jeszcze wyraźnie gnębi pannę Fairchild.

— To nie wszystko, prawda?

— Czy... ten proces... czy on jest całkowicie nieodwracalny? Czy jest sposób, żeby wampir zmienił się z powrotem w człowieka? — wyrzuciła w siebie w końcu, to o co chciała zapytać od samego początku.

— To pytanie czysto teoretyczne, czy z konkretnego powodu? — Panna Green zerknęła na dziewczynę podejrzliwie.

— Po prostu chciałam poznać wszystkie opcje. Na wszelki wypadek — Lizzy smętnie spuściła głowę. Może faktycznie operowanie półprawdami nie było takie trudne, jak się wydawało, choć przypuszczała, że Harriet szybko przejrzy jej myśli i uczucia. I może tego właśnie potrzebowała. Odrobiny empatii w świecie, który wydawał się jej zupełnie pozbawiony.

— Z tego, co słyszałam, nie jest to całkowicie niemożliwe — zaczęła ostrożnie donorka. — Istnieje podobno specyfik, sprowadzany z kolonii, ale w Anglii jest wyjątkowo trudny do zdobycia. I oczywiście całkowicie nielegalny.

— Nielegalny?

— Elizabeth... przemiana, ona zazwyczaj jest śmiertelna. Nie ma znaczenia, w którą stronę się odbywa. Nie znam nikogo, kto oddałby życie wieczne za prawdopodobną śmierć. Nie znam nikogo, kto by nawet o tym pomyślał — przyznała szczerze. — Przykro mi — dodała po chwili niemal niesłyszalnym szeptem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro