7. Nowa twarz Elizabeth

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Nie zgodzę się na to, Lordzie Ashwood! To wykluczone. Nigdy nie zdołam zwrócić panu takiej sumy! Nawet części. Nie mogę do tego dopuścić... — Głos Elizabeth to wibrował, to się załamywał, gdy nerwowo miotała się wokół biurka, wyraźnie rozemocjonowana. Od czasu do czasu rzucała błagalne lub przerażone spojrzenia w stronę Benedicta, który ze stoickim spokojem skubał frędzelek pokrowca na krzesło.

— Przecież nie będzie mi pani tych pieniędzy oddawać — powtórzył wyraźnie po raz kolejny — I tak bym ich nie przyjął. Dla mnie to drobiazg, a dla pani kwestia życia i śmierci. Pieniędzy i tak nie wezmę do grobu. — Przewrócił oczami.

— A to akurat mało trafny argument w pana przypadku — zauważyła przytomnie. — W zasadzie, o jakiej sumie mówimy? Zapewne wyższej niż nagroda. Inaczej nie miałoby to sensu. — Dziewczyna miała teraz już łzy w oczach. Zatrzymała się w swojej bezcelowej przechadzce, oparła dłonie o biurko i spojrzała śmiało w twarz wampira, mając nadzieję, że zmusi go w ten sposób do szczerego wyznania.

— Nie sądzę, żeby to w ogóle było istotne, panno Fairchild. — Spróbował jeszcze raz się wymigać, choć docierało już do niego, jak marne ma szanse wobec kobiecego uporu.

— Ile, Lordzie Ashwood? — wycedziła.

— Trzy tysiące... Może pani usiądzie?

— Trzy... Trzy tysiące... Funtów...? Obiecał pan jej trzy tysiące funtów?! — Elizabeth z trudem powstrzymywała się, żeby nie wybuchnąć. Albo zemdleć. A najlepiej jedno i drugie.

— Tyle na razie zapłaciłem. Obiecałem kolejne trzy za miesiąc. Inaczej nie miałbym pewności, że dochowa tajemnicy — powiedział, jakby tłumaczył coś zupełnie oczywistego. — Może wody? — Spojrzał na nią strapiony. Nie wyglądała zbyt dobrze. Zbladła i lekko drżała. Obawiał się, że zaraz może zacząć płakać, a wtedy nie miałby pojęcia co zrobić. Mogła też zacząć na niego krzyczeć, co byłoby równie krępujące.

Panna Fairchild najwyraźniej też nie wiedziała, na którą opcję się zdecydować, więc postanowiła dla odmiany się uspokoić. Wzięła głęboki wdech i bardzo powoli wypuściła powietrze. Taki wydatek z jego strony trudno jej było zaakceptować, ale jakie miała wyjście? Odpuścić i się poddać? Wolałaby myśleć, że w gruncie rzeczy to on był winny jej problemów, ale tak nie było. Sama pakowała się w kłopoty z wrodzonym talentem. I to coraz gorsze, jak tak dalej pójdzie, do przyszłej soboty zdąży wywołać jakiś globalny kataklizm.

— Proszę dać mi naprawić mój błąd, korzystając z dostępnych środków. Zapewniam, że nawet nie odczuję straty. A panią może to uratować. Nie ma o czym mówić. I nie wracajmy już do tego.

Dziewczyna ciężko opadła na krzesło i zasępiona spojrzała na kartkę kalendarza przypiętą na brzegu biurka. Pogładziła krawędź z ponurą miną. Trzeci listopada zaznaczono na czerwono. Przejechała palcami po kolejnych dniach, z których jeden już sama uprzednio przekreśliła. Dwadzieścia dziewięć. Tyle czasu jej zostało i ani dnia dłużej.

— Może mogłabym po prostu ukraść ten lek... — powiedziała cicho, chociaż wcześniej i tą kwestię omówili co najmniej trzy razy.

Lord Ashwood wyjaśnił jej, gdzie go przetrzymywano i dlaczego był to najlepiej strzeżony specyfik w kraju. Po pierwsze w ten sposób unikano prób nielegalnej przemiany. Jeżeli lek dostępny byłby powszechnie, znaleźliby się śmiałkowie zdesperowani na tyle, by podjąć ryzyko, a w razie niepowodzenia w ostatniej chwili przyjąć medykament.

Drugi powód był może nawet istotniejszy. To, co dla ugryzionego człowieka stanowiło ratunek, dla wampira było śmiertelnie niebezpieczne. Przyjęcie dawki po przemianie niechybnie powodowało odejście z tego świata. Tym razem permanentne. Dlatego, dla bezpieczeństwa tych ostatnich, substancja pilnowana była niczym najcenniejsze klejnoty królewskie w skarbcu Tower of London.

— Niech to będzie nasza opcja awaryjna — zaproponował Benedict ugodowo.

Elizabeth niespodziewanie podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. Nie było w jej wzroku ani pretensji, ani wcześniejszego zdenerwowania. Patrzyła na wampira z mieszaniną wdzięczności i niespotykanej determinacji. Jakby sama siebie chciała przekonać, że jego wysiłki nie pójdą na marne. Może jeżeli przeżyje, jakoś uda jej się oddać chociaż część długu.  Wydanie kwoty sześciu tysięcy funtów na przybłędę, jaką była nie mogła tłumaczyć ogładą i dobrym wychowaniem.

— Nikt jeszcze nigdy tyle dla mnie nie zrobił, panie Ashwood. Skoro nie mam jak się panu zrewanżować, niech mi pan pozwoli podziękować. Dziękuję z całego serca. Będę panu dozgonnie wdzięczna — mówiła szczerze wzruszona.

— Postarajmy się więc, żeby trwało to jak najdłużej. I nie musi pani dziękować, to mój obowiązek.

— Ciągle pan to powtarza, ale oboje wiemy, że to nieprawda.

Ciemne tęczówki Benedicta były prawie tak samo czarne, jak źrenice. Dużo ciemniejsze niż oczy kogokolwiek, kogo znała. Nie wiedziała, czy był to efekt jego wampiryzmu, czy miał tak od zawsze. Wcześniej wydawały się jej puste i zimne. Już nie była tego taka pewna, choć spoglądał na nią wciąż tym samym, zdawałoby się obojętnym, zmęczonym wzrokiem. Ile w zasadzie mógł mieć lat? Sto? Sto pięćdziesiąt?

Tę osobliwą chwilę przerwał w końcu dźwięk dzwonka do drzwi.

— To panna Harriet Green — zauważył z ulgą. — Dużo lepiej ode mnie przygotuje panią do tej małej roli — dodał, po czym wstał, żeby otworzyć drzwi gościowi.

***

Niemal trzy godziny zajęło Harriet Green doprowadzenie Elizabeth Fairchild do stanu, który uznała za zadowalający. Brązowe wcześniej włosy dziewczyny lśniły teraz głęboką czernią, poprzetykane krwisto-czerwonymi pasemkami. Lizzy miała na sobie czarną jedwabną, sukienkę, przylegającą w górnej części ciała i rozszerzającą się ku dołowi, bez modnych usztywnień i gorsetów. Jak tłumaczyła Harriet, towarzyszki wampirów szczyciły się doskonałą figurą, stąd stroje, jakie nosiły, nie miały prawa nic ukrywać. Według Elizabeth sukienka odsłaniała zdecydowanie więcej, niżby chciała, choć im dłużej na siebie patrzyła, tym mniej była pewna, czy faktycznie nie chciała. W końcu nie sobie będzie szargała reputację, a nawet gdyby, to jej reputacja i tak wyglądała żałośnie. W przeciwieństwie do niej samej. Smukłe, blade ramiona okrywała jedynie delikatna koronka. Wyrazisty makijaż podkreślał ciemne oczy i karminowe usta, a pojedyncze kosmyki spływające na dekolt, kontrastowały z jasną karnacją.

Lizzy znosiła cierpliwie wszystkie procedury, a nie musiała się nawet starać, bo Harriet okazała się doskonałą towarzyszką. Co prawda przez cały ten czas opowiadała głównie jak utrzymać przez miesiąc efekty swojej pracy i jak wykonywać  makijaż na różne okazje. Świetnie się jednak uzupełniały. Panna Green zdecydowanie więcej mówiła, a panna Fairchild skupiła się na słuchaniu, niezmiernie zadowolona z faktu, że nie musi zbyt wiele zdradzać na swój temat.

Skrupulatne instrukcje dotyczyły również strojów, które zostały dostarczone do rezydencji w wielkiej obfitości. Najwyraźniej pan Ashwood zupełnie nie przejmował się tym, co będą o nim mówić. Oprócz ubrań kazał dostarczyć też sporych rozmiarów, ozdobne lustro, w którym Elizabeth przyglądała się sobie z mieszanymi uczuciami.

— Zaufaj mi, tak jest lepiej — stwierdziła Harriet, upinając do góry opadające na szyję kosmyki, którymi Lizzy odruchowo próbowała zakryć ślady po ugryzieniu. — Masz to pokazywać z dumą, a nie chować. — Musnęła palcami dwie niewielkie, ale wyraźne ranki zamyślając się na dłuższą chwilę, po czym puszczając do niej oko, dodała: — Ze wstydem będziesz i tak musiała się pożegnać na pewien czas. Można się przyzwyczaić... A co gorsze, może ci się nawet spodobać  — dokończyła konspiracyjnym szeptem i spojrzała w odbicie twarzy swojej podopiecznej, która lekko się zarumieniła na te słowa.

— To nie powinno być problemem, zachowywanie nienagannej reputacji nigdy nie było moją mocną stroną — westchnęła.

— Więc mamy coś wspólnego ze sobą, choć ja wcale nie uważam, żeby mi to umniejszało. Wolę to niż wciskać się w pijący gorset norm społecznych i nierealnych oczekiwań wobec kobiet. Chcę żyć tak, jak mi się podoba, a nie tak jak wymagają ode mnie mężczyźni, sami stosujący podwójne standardy.

Lizzy zadziwiały zarówno nietypowe poglądy panny Green, jak i jej bystrość i elokwencja. Musiała zrugać się w duchu, że nie spodziewała się tego po donorce. Harriet wydawała się mieć poglądy dojrzalsze niż ona sama, a jej pewność siebie i charyzma imponowały dziewczynie z prowincji.

— Chyba nie wszyscy? — wyrwało się Lizzy spontanicznie. — To znaczy... wydaje mi się, że z odpowiednim mężczyzną...

— Można stworzyć szczęśliwy związek? — Harriet zmrużyła oczy i przejrzała się bacznie odbiciu rozmówczyni — być może jeżeli przy okazji jest się odpowiednią kobietą — Uśmiechnęła się tajemniczo — ja wolę liczyć na siebie. — A teraz czas na konkretniejsze nauki — rzekła, wyjmując z kieszeni niewielki notatnik. Usiadła na łóżku i wskazała Lizzy, żeby zrobiła to samo — Czas, żebyś zapoznała się z tutejszą arystokracją, szczególnie tą długowieczną jej częścią. Jest kilka rzeczy, które powinnaś wiedzieć.

Kolejne pół godziny panna Fairchild wysłuchiwała wykładu na temat najważniejszych osób w towarzystwie. Wampiry, czy inaczej "długowieczni",  jak sami woleli o sobie mówić, stanowili mniej więcej połowę warstwy arystokratycznej. Zasiadali tak jak ludzie w Izbie Lordów i zajmowali szereg wysokich stanowisk, mając znaczący wpływ na politykę państwa. Chcąc nie chcąc ludzie musieli się z nimi liczyć. Nie zakładali rodzin. Mimo zawieszenia broni żaden kościół nie dopuszczał również ślubów między wampirem i człowiekiem ani między wampirami. Zresztą długowiecznych kobiet była ledwie garstka. Mężczyźni więc korzystali z usług donorek lub wiązali się z dziewczynami, pełniącymi funkcję stałych partnerek.

— Jako towarzyszka będziesz mogła przebywać z panem Ashwoodem praktycznie wszędzie. Żaden mężczyzna ani wampir nie ma prawa cię tknąć, żaden nie ma prawa się z tobą spoufalać. Będziesz pod oficjalną opieką lorda. Nikt nie powinien okazać ci braku szacunku, czy krzywo na ciebie spojrzeć. Choć z tym może być różnie...

— Brzmi cudownie. Gdzie leży haczyk?

— Oprócz tego, że musisz nienagannie wyglądać i tak też się zachowywać? To mało? — Harriet spojrzała na Elizabeth wymownie, po czym westchnęła przeciągle — Ostatnią rzeczą jest kwestia oczekiwań. Ciągle obracamy się w skostniałych normach społecznych, ale wampiry nieco poluzowały kołnierzyk, jeżeli wiesz, co mam na myśli. — Elizabeth wiedziała. — Powinnaś okazywać swojemu protektorowi... sympatię. Publicznie chodzi jedynie o gesty, dotknięcia, szepty, trochę flirtu. Na wszelkie tego typu zachowania ze strony pana Ashwooda  też musisz naturalnie reagować. Nie chcecie wzbudzać podejrzeń. Nie możecie być jak rodzeństwo — dokończyła stanowczo, bacznie się przyglądając dziewczynie.

— Nie sądzę, żeby lord Ashwood pragnął okazywać mi takie... zainteresowanie — powiedziała Lizzy niepewnie, a Harriet zauważyła na jej twarzy delikatny rumieniec.

— Lepiej, żeby zapragnął — skwitowała krótko. — Oboje  będziecie obserwowani. Jeżeli chcecie, żeby ta mała maskarada się udała, musicie trochę... poudawać. Może warto zawczasu potrenować — dokończyła, spoglądając na Lizzy wzrokiem, którego dziewczyna nie była w stanie rozszyfrować. — Musisz wiedzieć, że wampirza arystokracja to głównie zadufani w sobie, ambitni i często okrutni ludzie. Są sprytni, władczy i mimo pozornej solidarności, konkurują między sobą. Jakby mogli, zapewne by się nawzajem pozagryzali.

— Lorda Ashwooda to chyba nie dotyczy? — zapytała Lizzy nieco zdumiona. — Wydaje się taki... niegroźny.

— Nie mogę rozmawiać o klientach. Jestem zobowiązana zachować dyskrecję — odpowiedziała Harriet poważnie, lecz zaraz dodała frywolniej: — co nie znaczy, że nie mogę powtórzyć wszystkich zasłyszanych plotek. A słyszałam, że jest bardzo stary, inteligentny, posiada ogromną wiedzę i potrafi przejrzeć człowieka na wylot. Niech cię nie zwiedzie jego z pozoru dobroduszne usposobienie i melancholijna osobowość, potrafi być śmiertelnie niebezpieczny i wykorzysta każdą słabość do osiągnięcia swoich celów — zakończyła wywód, unosząc brwi i kiwając z przekonaniem głową, na potwierdzenie swoich słów.

Elizabeth spojrzała z niedowierzaniem na pannę Green, która zagryzła wargę, zamyślona.

— Aha, i powoduje że trawa schnie w promieniu trzystu jardów? Nie mają pojęcia, jaki jest, prawda? — zapytała rozbawiona.

— Najmniejszego — przyznała Harriet z uśmiechem i dodała już znacznie poważniej: — W zasadzie jedyne co wiadomo, to że Lord Ashwood unika towarzystwa. Ja bym powiedziała, że tak długo był wampirem, aż stał się bardziej... ludzki niż inni. I wcale nie mówię tylko o długowiecznych.

Elizabeth patrzyła na nią zaskoczona, ale panna Green nie zdążyła już nic więcej powiedzieć, bo w tym momencie usłyszały pukanie do drzwi.

***

Gdy Benedict wszedł, Lizzy stała na środku pomieszczenia przyglądając się swojemu odbiciu w ogromnym zwierciadle.

— Zostawię was samych — powiedziała Harriet, dyskretnie mijając lorda Ashwooda w progu.

— Dziękuję, panno Green. Wezwałem i opłaciłem dorożkę, już jest przed rezydencją — odparł, nie spuszczając wzroku z Elizabeth.

Stała odwrócona do niego tyłem. Najwyraźniej czekała na jego reakcję. Uchwycił jej wzrok w odbiciu i zbliżył się nieznacznie. Też mu się przyglądała.

— Chce pani sprawdzić, czy legendy mówią prawdę? — zapytał, a widząc, że marszczy brwi ze zdziwieniem, dodał — to przez związki srebra w lustrze. Są szkodliwe, ale dopiero przy dłuższym kontakcie. Dlatego przedmiotów ze srebrem nie znajdzie pani w domu wampira.

— Więc ma pan jednak duszę? — wyszeptała z żartobliwym patosem.

— Nic mi o tym nie wiadomo. Choć zapewne pod tym względem nie różnię się zbytnio od przeciętnego człowieka — odpowiedział poważnie, nie kryjąc swoich kontrowersyjnych poglądów.

— Wpływ naturalizmu Darwina, czy filozofii psychologicznej Feuerbacha? — zainteresowała się żywo. Dojrzał w niej subtelne zmiany, rozszerzone źrenice, przyspieszony puls. Nie pytała przez grzeczność. Była autentycznie zainteresowana jego poglądami.

— Raczej szczypta kartezjańskiego sceptycyzmu przefiltrowana przez życiowe doświadczenia — odparł, uśmiechając się ledwo dostrzegalnie.

— I... jak się panu podobam? — zapytała po chwili, wykorzystując uwagę, którą udało jej się przykuć.

— Nie musi mi się pani podobać. Wygląda pani... adekwatnie. Jestem pewien, że pani towarzystwo nie wzbudzi niczyich podejrzeń co do tożsamości — odpowiedział już swoim normalnym, spokojnym głosem.

Nie była pewna, czy powinna traktować tę wypowiedź jak obelgę, czy komplement. Nie, żeby zależało jej na usłyszeniu wyrazów zachwytu. Aczkolwiek "adekwatnie" wcale nie brzmiało adekwatnie. Szczególnie zważywszy, co Harriet powiedziała na temat zachowania. Jakże miała flirtować z tą zimną bryłą lodu?

— To może chociaż plotki? — Elizabeth odwróciła się powoli w stronę Benedicta, podeszła krok bliżej i zadarła odrobinę głowę do góry, żeby spojrzeć mu w twarz. Był wciąż sporo od niej wyższy, mimo że miała na sobie botki na obcasie. Stali zdecydowanie zbyt blisko siebie, a ona wyzywająco się do niego uśmiechała. Na darmo, bo pan Ashwood wydawał się zupełnie niewzruszony na te już i tak mało subtelne oznaki kokieterii. Jak tak dalej pójdzie, nic z tego nie wyjdzie, pomyślała z rozpaczą. Równie dobrze mogłaby próbować oczarować granitowy głaz. Stary, chropowaty i omszały.

— Panno Fairchild, można wiedzieć, co chce pani osiągnąć tym osobliwym zachowaniem?

— Staram się spełnić... oczekiwania. Ale pana reakcje wcale nie pomagają — przyznała z wyrzutem.

— Czyje oczekiwania? — zdumiał się.

— Najwyraźniej nie pańskie. Śmietanka towarzyska może jednak spodziewać się czegoś innego. Naprawdę mógłby się pan wczuć w rolę. — Powoli traciła pewność siebie. 

— Usiłuje pani ze mną flirtować? — zapytał z niedowierzaniem. — Nie sądzę, by było to konieczne — odchrząknął — Chyba próbuje pani poruszyć krew, która już dawno... wystygła — odpowiedział trochę zmieszany.

— Jak pan sobie życzy — odparła nieco chłodniej, niż chciała. Zrobiła krok do tyłu i zaraz pożałowała, że sukienka nie jest wyposażona w krynolinę. Nastąpiła na materiał, tracąc równowagę, a wizja rychłego spotkania z podłogą zaczęła wyraźniej rysować się na horyzoncie. Nie zdążyła jednak upaść, bo pan Ashwood był na szczęście szybszy niż grawitacja. Chwycił ją pewnie w talii i przytrzymał za rękę, stawiając z powrotem na nogi.

— Nic pani nie jest? — zapytał nad wyraz spokojnie, odsuwając się na pół kroku i taksują ją od dołu do góry.

— Oprócz mojej dumy nic nie ucierpiało, dziękuję lordzie Ashwood. — Żaden makijaż nie byłby w stanie ukryć rumieńców zażenowania, które zapewne zalały ją od szyi po czubki uszu.

— Jeżeli powiem, że wygląda pani oszałamiająco, nie będzie się pani więcej przewracać dla większego efektu? — Dziewczyna czuła jak rumieniec dociera do czubków palców. — Doceniam pani wysiłki, ale dla wszystkich będzie lepiej, jeżeli zaczniemy zachowywać się naturalnie.

— Rzeczywiście wystygła. Ma pan bardzo zimne ręce — zauważyła nieśmiało. 

Nie od razu zrozumiał, o co jej chodzi. Dopiero po chwili spojrzał w dół, by dostrzec, że ciągle trzyma jej dłoń. Palce Elizabeth ostrożnie wyślizgnęły się z poluzowanego uścisku.

— Faktycznie... przepraszam — powiedział zakłopotany, zakładając ręce z tyłu. Nie do końca było jasne, czy przeprosiny dotyczyły zachowania, czy niskiej temperatury ciała.

Poprawiła sukienkę, by choć na moment odwrócić wzrok. Znowu poczuła lekkie pieczenie policzków, ale nie był to bynajmniej wstyd.

— Tak czy inaczej, przyszedłem powiedzieć, że szczęście nam sprzyja. Jutro odbywają się coroczne wyścigi w Epsom. Zapewne spotkamy tam Henry'ego Beaumont. Mam nadzieję, że ma pani ochotę na małą wycieczkę?


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro