Cwaniaki

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Życie bez przyjaciół, byłoby na zawsze spowite w cieniach. Dlatego, każdy człowiek dąży do posiadania ludzi wokół siebie, którzy stają się oparciem i tratwą dla gorszych dni życiowej podróży. 

Franek, jak wszyscy młodzi ludzie, również posiadał serdecznego przyjaciela, którego znał od dziecka. Stanisław Korzyński, był wzrostem idealny na koszykarza, ale jak to mawiał Zgoda, jego sportową karierę przerwał mu kolor włosów. Chłopak miał wręcz rdzawe, połączone z barwą cebuli oraz marchewki włosy. Wyróżniał się na tle swoich rówieśników. Nie dosyć, że był najwyższy w klasie, to jeszcze rudy. 

Korzeń, jak mawiali na niego w konspiracji, mieszkał kilka ulic od Franka. Razem chodzili do podstawówki i razem ganiali za piłką po szkole. Razem w wieku czternastu lat ukradli ojcom papierosy i pragnąć próbować nowych przygód, dusili się ich dymem w płucach, ukryci za fontanną Aliny w parku Żeromskiego. Czy już wtedy potrafili przewiedzieć, że za parę lat nie będą mieli nawet wstępu do tego miejsca? 

Razem uczyli się tańczyć i razem zaczęli przeklinać. Stali się normalnymi, cwanymi warszawskimi chłopczykami, dla których największym zagrożeniem byli oni sami. 

Wojna zmieniła tych ciągle szukających przygód dzieci, w ludzi którzy stali się z dnia na dzień odpowiedzialni za nie tylko swoją osobę. Stasiek miał dwie młodsze siostry, a jego mama od wielu miesięcy skarżyła się na kaszel i duszności. Chłopak zaczął się martwić o jej oskrzela i płuca. Franek zaś musiał pomagać w rodzinnym sklepie, aby choć na chwilę móc odciążyć swoich siwiejących rodziców. I właśnie tak, pewne siebie dzieciaki z Żoliborza, musieli dorosnąć. 

Tamtego kwietniowego dnia, kiedy to słońca oślepiało ich oczy, a wiatr przyjemnie gładził policzki, szli ulicami Pomiśla, zmierzając do mieszkania w którym znajdowała się świeżo zrobiona skrytka na broń. Była on tak umyślnie zamontowana, że tylko jedna klepka paneli decydowała, czy się ją znalazło czy nie. Nikt o zdrowych zmysłach, wchodząc do tak przygotowanego mieszkania nie znalazłby owego cudu techniki, gdyby o nim nie wiedział. 

Ulica Dobra była zadziwiająco spokojna. Mijali mało ludzi, którzy nawet jak się pojawili to znikali tak szybko, jakby byli tylko urojonymi duchami. 

— Chcesz mi powiedzieć, że jeździsz ze spluwą przez cały dzień po mieście? — Ocenił przyjaciela Franek z niepewnym wzrokiem zerkając na wybrzuszenie pod za dużym swetrem.

Stasiek wzruszył ramionami. Czasami zdażają się momenty, że nie da się w stanie wszystkiego przemyśleć i zaplanować. 

— Odezwał się ten najbardziej ogarnięty. — Parsknął, zadając kuksańca w bok chłopakowi. — No co ja ci poradzę, że musiałem wyjść z domu o ósmej. Nie opłacało mi się wracać. 

Chłodny, wiślany wiatr zawiał w ich twarze, kiedy skręcali w bramę kamienicy. 

Była ona taka sama, jak wszystkie pozostałe na Powiślu. Obdrapana, szara, ze śladami bombardowań i czasami powybijanymi oknami. Gdyby tylko warszawiacy mieli więcej pieniędzy, wszystko wyglądałoby inacze, nawet kamienice na Powiślu...

— A ty wiesz jak z tym metalem człowiek pewnie się czuje. W razie jakiś problemów, zawsze czuje się równiej. — Korzeń zaczał pokonywać schody, wchodząc od razu po dwa stopnie. 

Niektóre zwyczaje z dzieciństwa nigdy się nie zmieniają. Jabłko je się z tej lepszej strony, oblizuje się łyżkę z ostatkami dżemu oraz w przypadku Staśka wchodzi się po dwa stopnie schodów. 

— Bo napewno kiedyś będziesz się czuć równo. Uważaj, bo uwierze. — Zadrwił z rudzielca. — Pukaj, tylko nie palnij gafy z tym hasłem jak ostatnio. 

Miesiąc wcześniej, kiedy również przyszli oddać swoje mizerne szóstki, Stasiek najzwyczajniej świecie pomylił hasła. Zamiast pytać się o ciocię Halinkę, zapytał czy w tym mieszkaniu sprzedają porcelanę. Biedna kobieta w sile wieku, babcia jednego z chłopaków których widzieli na spotkaniach, zamknęła przed ich nosami drzwi na porządny rygiel. Musieli więc przyjść na następny dzień, mówiąc już poprawne hasło. 

Kto jak kto, ale babcie przestrzegały umówionych zasad jak mało kto. 

Zapukał. Dwa krótkie, trzy długie, dwa krótkie. 

— Czy ciocia Halinka bezpiecznie dotarła na wieś? Miała przysłać do nas list. — Wyrecytował Stasiek, zmieniając ton swojego głosu z każdym słowem. 

Staruszka, licząca powyżej siedemdziesięciu lat kiwnęła głową i z babcinym uśmiechem zaprosiła ich do środka. 

— List czeka na komodzie. 

Rzeczywiście. Na wszelki wypadek, na komodzie leżał ów list, który w rzeczywistości został napisany przez rękę siwiejącej kobiety z kracianym fartuchem opiętym przez biodra. Kobiecie zależało na każdym szczególe, wiedziała że od tego szczegółu w razie niespodziewanych zdarzeń, będzie wiele zależało. 

W pomieszczeniu już czekał na nich Płocisz. 

W prawdziwym życiu był szczęśliwym ojcem czteroletniej Kazi oraz jedynym wybrankiem swojej ukochanej żony Joasi. Miał zawsze gładko zaczesane, kruczo czarne włosy oraz pachniał kremowym mydłem. Nigdy nie pojawiał się na spotkaniach nieogolony bądź z przybrudzonymi butami. 

Miał spokojną twarz, jakby wrócił z kilkutygodniowego odpoczynku w górach. Nic bardziej mylnego, przez wiele godzin pracował na szpitalnym oddziale chirurgicznym w szpitalu Praskim. Praca wymagajaca i męcząca, dawała jednak jeszcze więcej satysfakcji. To właśnie tam, Płocisz nauczył się nie tylko zadawać ból, ale również ratować ludzi. 

Dzięki uratowaniu wielu Niemców, często dostawał od nich podziękowania przepełnione życzliwością słowa. Czy nawet wtedy okupant nie widział udawanego uśmiechu doktora, który widział w tej życzliwości wygraną wojnę ze swoimi pacjentami? 

Jednak tych informacji nie znał ani Franek ani Stasiek. Dla nich Płocisz był Płociszem, dowódcą i wyższym rangą oficerem. Człowiekiem spokojnym jak głaz, który zawsze czekał na dwudziestojednolatków, a nigdy na odwrót. 

— Witam. — Pierwszy do pokoju wszedł Franek, ściskając dłoń dowódcy. 

Płocisz siedział na jednym z krzeseł, pijąc gorzką, ale nadal parującą herbatę. Przed nim stały na talerzyku maślane ciasteczka, które zapewnie przygotowała staruszka. Skąd ta kobieta zawsze wynajdowywała składniki na takie perełki, tego nie rozumieli młodzi konspiratorzy. 

— Bezpiecznie na Żoliborzu? 

Płocisz mieszkał po drugiej stronie Wisły. Miał do czynienia z pijackimi śpiewami na Ząbkowskiej i awanturami na Brzeskiej. Mieszkanie na Targowej dawało mu jednak swego rodzaju azyl, na drugą stronę Wisły przyjeżdżał tylko w tych tajnych sprawach. 

— Jak zawsze. Szczekaczka nadaje, Niemcy chcą zamknąć dla Polaków park Żeromskiego, a ludzie jak zawsze próbują dogonić tramwaje. 

— A chleb w piekarniach dalej drożeje. — Dodał Staszek, ściskając dłoń Płocisza. — Wyglądasz młodziej. Chyba wiosenne powietrze wszystkim się udzieliło. 

Trzystopięciolatek uśmiechnął się widząc, że młodzi mają dobre humory. Nie ma nic lepszego niż znajdowanie w sobie powodów do radości. 

— Oddajcie pistolety. — Płocisz popukał w drewniany stół, który nakryto białym obrusem w wyhaftowane tulipany. — W razie gdyby coś się działo, znowu przychodzicie tutaj. Będziecie poinformowani. 

— Ale niedługo szykuje się jakaś akcja? — Blondyn zadał pytanie siląc się na pewny głos. 

Płocisz pokiwał głową, dopijając swoją porcję harbaty. 

— W maju. Na razie jest rozplanowywana, będzie rozbrajanie. 

Pogwizdali z uznaniem. 

Rozbrajanie Niemców miało o tyle plusy, że nie trzeba było ich z góry uznawać za zabitych. Wystarczyło umiejętnie podejść, w razie czegoś przytrzymać, albo strzelić w nogę i przeszukać. Ostatnim krokiem, który najbardziej wychodził owym cwaniakom z Żoliborza, była ucieczka. 

— I to się rozumie, panie majorze. 

Połechtanie dumy Płocisza, zawsze było mile widzaną czynnością. 

— Lis, w zakładzie spokojnie? — Zapytał na odchodne Płocisz. 

Lis, pseudonim nadany Frankowi, przyjął się szybciej niż chłopak mógł się spodziewać. Co prawda nie był nawet chytry jak owy lis z przysłowia, ani nawet rudy jak jego przyjaciel. Po prostu lis zawsze szybko biegał i nikt nawet nie wiedział, że to on zabija kury. 

— Jasna sprawa, wszystko jest pod kontrolą. — Kiwnął głową. 

Zamknęli za sobą drzwi od pokoju, zostawiając Płocisza z pozostawionymi szóstkami na stole i pustą filiżanką. 

Wychodząc skinęli głowami staruszce, która podlewała rośliny doniczkowe na parapecie. 

— Piękne kwiaty, proszę pani! — Pochwalił plantację roślin Stasiek. 

Staruszka uśmiechnęła się, dziękując za komplement. Widać było, że zna się na rzeczy i daje jej to wielką radość. 

— Miłego dnia. — Ukłonił się Franek i przekręcił rygiel drzwi. 

Stasiek szedł za nim, praktycznie depcząc mu po piętach. Poprawili podwinięte swetry i pociągneli przydługie nogawki spodni. 

— Dobrego dnia, chłopcy. — Szepnęła kobieta, patrząc jak tamci już biegną po schodach, kłócąc się kto pierwszy będzie przed kamienicą. 

Nikt nie powiedział, że dorośli nie mogą czasami być dziećmi. Nie było takiego prawa, żeby zabronić im błogich chwil dzieciństwa. 

Poszli w stronę Krakowskiego Przedmieścia, aby wrócić do swoich mieszkań. Dochodziła godzina osiemnasta, idealny czas na zjedzenie kolacji z rodziną i posłuchania opowieści ze sklepu. 

Jednak dynamika ulicy mówiła, że kolacja będzie musiała chwilowo poczekać. 

Przyspieszony chód ludzi dawał jedyną oznakę niepokoju. Następną były tylko ciche nawoływania ludzi, którzy wycowywali się, oddalając się od Krakowskiego Przedmieścia.

— Cholera, łapanka. — Ocenił sytuację Franek, wręcz popychając opanowego Staszka do najbliższej bramy, którą dozorca już zamykał. 

— Bez nerwów, my zawsze sobie poradzimy. — Puścił oko do przyjaciela i spojrzał na zdenerwowanego dozorcę, który trzymał rękę na kłódce. — Panie, Polaka nie wpuścisz? Zginąć mamy przez pański wyrok?

Dwa pytania poskutkowały. 

Żaden sprawiedliwy człowiek nie mógłby skazać na złapanie młodych ludzi, wiedząc że mogą wejść do środka. 

Ruchem ręki zachęcił chłopaków do wejścia. Nie musiał czekać, Stasiek wszedł pierwszy, a po nim wręcz wbiegł Franek. 

Zgoda wytarł kilka kropel potu z czoła i spojrzał na dozorcę, który zamknął bramę i odwrócił się plecami do ulicy. 

— Dziękujemy. 

Oparli się o chłodną ścianę kamienicy, w której tłoczyły się już dziesiątki ludzi. Byli starsi, którzy siedzieli na betonie i podnosili oczy do góry. Była kobieta z małą dziewczynką, która trzymała w dłoniach pluszaka z oberwanym jednym okiem. Byli jacyś jedenastolatkowie, których krótkie spodenki mówiły że już poczuły wiosnę. Były szmuglerki i pijani mężczyźni. 

— Co to się wyprawia, wracam z Czerniakowa i już drugi raz muszę się chować. Do diabli z tymi budami, rodzina czeka w domu. 

— Mamusia będzie zła, jak nie wrócę do domu po szesnastej. 

— Dobrze, że ten człowiek nas ostrzegł. Inaczej byłaby kula w łeb. 

— Wyjdzie z tego wszystkiego tyle, że nie skończą do godziny policyjnej. I szukaj teraz durniu mieszkania do przespania się. 

Co człowiek to inna reakcja. 

Jedynie Staszek i Franek opierając się o pozdrapany tynk na ścianie uśmiechali się pod nosem. Adrenalina, która kazała im biec do najbliższej bramy, już opadła. Jej miejsce zajęło poczucie bezpieczeństwa. 

— Nigdy nas te głupie szkopy nie złapią. Za głupi są. — Zaśmiał się Staszek, kiedy po godzinie życie powróciło na ulicę.

Dalej zaczęły jeździć tramwaje. Dalej po ulicy przemykały riszke, samochody i bryczki. Dalej ludzie wracali do domów, a tramwaj O jechał z cudownym narodem. 

— Do nas nikt nie dorówca. — Odpowiedział hardo Franek, wsiadając do nadzwyczaj pełnego tramwaju. — Do następnego, cwaniaku. 

Rudzielec wydłużył się i machnął mu ręką, stojąc na zatłoczonym przystanku tramwajowym. 

— Dobrego masła na kolacje, Zegarmistrzu. 

Masło na kolację było marzeniem ściętej głowy, ale zawsze można było sobie go wyobrazić na kromkach chleba z pobliskiej piekarni. 

Kiedy Franek wrócił do mieszkania na alei Wojska Polskiego, zbliżała się dziewiętnasta. Była to już pora, w której normalni ludzie dla bezpieczeństwa siedzieli już w domu. 

Kiedy tylko przekręcił klucz do domu, na jego zmęczoną postać skoczyła pani Krystyna. Zaczęła łkać i krzyczeć jakieś słowa przez łzy. Za jej plecami stał pan Kazimierz, którego okulary spadały mu na czubek nosa. 

— Gdzieś ty był? — Zapytała z wyrzutem, tuląc swojego dalej małego synka. 

Franek objął kruchą kobietę, widząc że szloch powoli ustaje. 

Razem ze Staszkiem mogli żartować i ryzykować, jednak dopiero po minach rodziców czuł, jak wiele ryzykował. 

— Spokojnie, była łapanka. Siedzieliśmy ze Staśkiem z dobrą godzinę w bramie. — Pogładził ją po cienkich włosach związanych w niechlujny koczek. — Już wszystko dobrze. 

Kobieta wytarła ostatnie łzy i spojrzała na męża. Na jego policzki powróciły kolory. 

W pokoju za jego plecami siedział już przy stole starszy brat Franka, Janek. 

Kolacja czekała na Lisa. 

— Może nie ma masła, ale jest kiełbasa. — Janek poklepał brata po plecach. 

Wyczekiwana przez wszystkich kolacja zaczęła się. 



***
Brakowało mi w opowiadaniach takich cwaniaków jak Franek i Stasiek, seriooo! Wiecie, takich kozaków że co to nie oni, i te sprawy.
Koocham ich mocno ❤
Trochę o przyjaźni. Trochę o ważnych ludziach. W końcu dzisiaj 26 marca, prawda? Warszawski dzien przyjaźni ustanowiony w 1943 roku!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro