Czerwona wskazówka

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kwiecień z uśmiechem na ustach zagościł u warszawiaków, którzy po kolejnej zimie długo wyczekiwali pierwszych słonecznych dni, przeplatanych z porannymi przymrozkami oraz po południowymi opadami deszczu. Pomimo faktu, że kwiecień lubił przeplatać każdą możliwą pogodę, był miesiącem w którym wreszcie po wielu tygodniach mrozu, nadchodziła odwilż.

W jednym z warszawskich zakładów zegarmistrzowskich siedział pochylony nad stosem dokumetów oraz niezliczonej ilości szarych papierów Franiszek Zgoda. Był on młodszym synem Krystyny i Kazimierza, który w wieku siedemnastu lat postanowił przejąć rodzinny interes. Wojna pokrzyżowała plany na rozwinięcie się sklepu, które miało nastąpić wraz z nowymi pomysłami Franciszka. Jednak to dzięki temu zagładowi, rodzina była w stanie przeżyć. Pan Kazimierz świetnie posługiwał się językiem niemieckim, a pani Krystyna próbowała za wszelką cenę udawać, że nie ma większego znaczenia czy sprzedaje zegarki Niemcom czy Polakom. W świetle dnia rodzina Zgoda musiała fałszywie się uśmiechać i sztucznie być miłym dla każdego narodu, który przekroczył próg sklepu, który znajdował się na placu Wilsona.

Dobra lokalizacja tego miejsca spowodowała, że Armia Krajoma z niemałą satysfakcją ulokowała tam skrzynkę kontaktową. Dzięki temu, niespełna od roku do sklepu przychodzili nie tylko Niemcy, bogaci Polacy, ale również młode dziewczęta, które zostawiały specjalnie wykonane zegarki w których znajdowały się zminięte rozkazy oraz wiadomości. Tak pozostawiony zegarek czekał na odbiór przez kolejnego, nic nie znaczącego młodego polaka, który pragnął kupić kolejną wymarzoną błyskotkę, na którą rzekomo zbierał pieniądze od wielu miesięcy. I tak krążyły zagarki, którym dodatno moce skrzynki pocztowej oraz skrytki.

Franek nie lubił zaczynać swojej codziennej pracy z samego rana. Nie lubił zrywać się z łóżka i w biegu jeść śniadania. Jeśli praca miała być dla niego przyjemnością, to tylko i wyłącznie w godzinach popołudniowych. Były jednak rzeczy ważniejsze od pracy i to właśnie tym rzeczom musiał poświęcać późniejszy czas.

Zbliżała się dziesiąta, kiedy podniósł głowę znad kartek i spojrzał przez okazałą szybę na znajdujące się przed nim rondo, które łączyło ulice Mickiewicza, Krasińskiego oraz Słowackiego. Kwietniowy ruch był o wiele bardziej okazały niż ten podczas zimy. Ludzie próbowali dogonić zatłoczony tramwaj, który piszczącym zgrzytem kierował się w stronę Śrómieścia. Jeszcze inni słuchali postawionej kilka miesięcy wcześniej szczekaczki, która nadawała kolejną listę rozstrzelanych w murach Pawiaka. Ta grupa słuchających miała nietęgie miny. Do okupacji można było się przyzwyczaić, ale nie do niepewnej śmierci. I chociaż szczekaczka obwieszczała co kilka dni nowe obwieszczenia, dalej powodowała że nie dało się przejść obok niej obojętnie.

Z piekarni po drugiej stronie placu dochodził przesłodki zapach świeżego pieczywa, którego Polacy wykupywali tylko w niewielkich częściach. Kobiety lubiły się powstrzymywać przed takimi pokusami, jednak młodzi mężczyźni oraz młodzież wręcz przeciwnie. Wychodziła z piekarni trzymając kawałek szarlotki bądź nadziewanego marną kopią marmolady, ciastkiem.

Sklep nie był wielkich rozmawiarów. Jego drewniana obudowa oraz potężne dębowe biurko powodowały, że nie dochodziły tam uliczne dźwięki. Był azylem, który zapewniał niekończącą się ciszę przerywaną przez tykanie różnego rodzaju zegarków. W wystawie stał jeden z najlepszych okazów państwa Zgoda, kurantowy zegar iście wzięty z Soplicowskiego dworu. Franek często lubił stać obok niego i spoglądać na ruchliwą ulicę. Skoro nie mógł biec tak jak tamci przechodni, to chociaż mógł na nich patrzeć.

Pan Kazimierz siedział ukryty za dobudowaną ścianą i tak przy świetle karbidówki naprawiał przyniesione do poprawienia narzędzia czasu. Często lubił nastawiać gramofon i nucić muzykę, która powtarzała się każdego dnia. Jeśli robił sobie przerwy, to tylko po to żeby przeczytać nowe wydanie gazety albo przyjść do młodszego syna, który siedział za potężnym biurkiem.

Wszystko byłoby idealne, gdyby nie zarobki. Sklep należał do Polaków, więc sporo Niemców lubiło go omijać. Woleli wspierać swój naród, który otwierał swoje własne sklepy z wyłącznością dla Niemców.
I tak idealny sklep, z wyglądem zachowanym sprzed września, prosperował na tyle, aby zapewnić odpowiednie warunki gospodarzom. 

— Zegarek będzie gotowy na czwartek, proszę pana. — Powiedział nazbyt oficjalnie, ale z nutą satysfakcji. 

Mężczyzna w zimowym płaszczu i siwymi niczym gołąbek włosami, skinął głową do młodego sprzedawny i wyszedł pośpiesznie rozglądając się po sklepie. 

— Tato, muszę wyjść na Pocztę! — Krzyknął do ojca, który w dalszym ciągu siedział przy karbidówce. 

Pan Kazimierz zdjął swoje okulary i spojrzał na dwudziestoletniego syna. Jego płowa, wręcz złocista, czupryna była równo zaczesana na bok. Zapewne jak tylko wyjdzie ze sklepu, perfekcyjna fryzura zostanie popsuta w tramwajomym tłumie bądź wraz ze stycznością z wiosennym wiatrem. Oczy Franka, przepełnione kolorem oceanu i szafiru, były jak zawsze energniczne, chociaż od kilku godzin siedział w tym samym miejscu. Był średniego wzrostu, co zapewniało mu przewagę w szkolnych rozgrywkach w piłkę nożną. Za siatkówką nigdy nie przepadał, wolał pokać niż uderzać. 

Do sklepu weszła schludnie ubrana dziewczyna, licząca nie więcej niż siedemnaście lat. Pod wyblakłym płaszczem można było dostrzec kwiecistą sukienkę, której gruby materiał zapewniał osobie ciepło w te dziwne, kwietniowe zawirowania pogodowe. Miała czerwone policzki, jakby uciekała przed żandarmami i przepalone słońcem włosy. Zamknęła szybko drzwi i wyciągnęłą torebkę, zupełnie tak jakby chciała od razu za coś płacić. 

— Ja z zakładu na Kilińskiego, podobno mogą państwo naprawić ten czarny zegarek z czerwoną wskazówką. — Wyjęła rzecz o której mówiła. 

Franiczek skinął głową. Był to jeden z kilku zegarków, którym dodano dodatkowe moce w celu bezpieczniejszego konspirowania. Czerwona wskazówka była znakiem, że to właśnie ten zegarek. 

— Naprawimy na następny dzień. — Odpowiedział to samo, co zawsze. 

Lubił oderwać się od zadań egekucyjnych oraz tych na których głównym celem było rozbrajanie Niemców i po prostu przyjmować zegarki w których znajdowały się ukryte miejsca na rozkazy, a czasami nawet mikrofilmy. Nie zaglądał do środka, ale ich główny dowóca Płocisz, czasami już po przekazaniu lubił wspominać, że w środku znajdowały się mikrofilmy bądź ważny rozkaz. Dzięki temu Franek domyślał się co mogło być zawartością. 

— To ważne, żeby był na jutro. Naprawdę ważne. — Podkreśliła ostatnie słowo, opierając ręce o ladę. — Rozumie mnie pan?

Kiwnął głową. Siedemnastolatka próbujaca wyglądać na pewną siebie z tymi czerwonymi policzkami, wywoływała w nim więcej uśmiechu niż rzeczywistej powagi. Miała jednak ściągnięte brwi i zadarty nos, obok którego dostrzegł z bliska kilka niewyraźnych piegów. 

— Zrobię co w mojej mocy, ale czasami to nie jest zależne tylko ode mnie. 

Odwróciła się na pięcie i poprawiła przewieszoną przez ramię torbę. Zapięła rozpięty płaszczyk i wygładziła jego materiał. Po raz ostatni spojrzała na sklep. 

— Lubię tu wracać. Tutaj wręcz pachnie spokojem. — Podniosła nieznacznie kąciki ust do góry. 

Zadanie które miała wykonać zostało spełnione. Teraz wystarczyło tylko czekać na kolejną łączniczkę, która przyjdzie po odbiór czarnego zegarka z czerwoną wskazówką. 

Skinęła głową i wyszła, kierując się w stronę Marymontu. 

Zegarek powędrował pod gablotę, gdzie wraz z innymi czekał na swój odbiór. 

Franciszek chwycił swój sprany, ale dalej cieszący się dobrym stanem płaszcz i niechlujnie zakręcił szalikiem wokół swojej szyi. Pan Kazimierz nieznacznie podniósł na niego wzrok. 

— Może kup mleko? To zrobimy sobie na kolację maczankę.

Potwierdził skinieniem głowy i machnął mu ręką na pożegnanie. Otworzył ciężkie drzwi i poczuł na twarzy ten chłodny, ale przyjemny powiew znad Wisły. 

Szybkim i pewnym krokiem skierował się na okupowany przystanek tramwajowy, który chyba nigdy nie jest pusty. Dopiero wtedy poczuł ten prawdziwy zapach z piekarni, połączony z charakterystycznym zapachem mijanym go bryczek które ciągnęły konie. 

Tramwaj nadjechał równie szybko, zgrabnie zwalniając prędkość przed przystankiem. Zatrzymał się z piskiem, pozwalając aby jadąc w jego tylniej stronie Polacy mogli wyskoczyć z wagonu. Franek poczekał aż kobiety przed nim wejdą do środka. Wystarczył jeden skok i trzymał się jedną ręką balustrady, drugą zaś opierał się o bok tramwaju. Było to jedna z bezpieczniejszych póz w warszawskich tramwajach. 

— Może ktoś z państwa chciałby teraz zapłacić? — Odezwał się kontroler. 

W tramwajach panowała jedna zasada. Wystarczyło, żeby jedna osoba zapłaciła za pojedynczy bilet, a jechało się bez większego strachu. Kontroler nie wymuszał na nikim płacenia, ale swoim dobitnym głosem informował, że szuka chętnego. Na ogół nie musiał powtarzać pytania, zawsze ktoś się podnosił i wyjmował portfel. 

Jechali Marszałkowską, kiedy Franek wyskoczył z jadącego wolnym tempem tramwaju i skierował się w stronę Poczty. Lubił te punkty na Żoliborzu, ale czasami dobrze było przyjść do tej przy Świętokrzyskiej. 

Miał wtedy sześć lat. Pani Krystyna zabrała swojego małego syna, który uparł się że on też chce napisać do kogoś list. Nie wiedział do kogo, ani co chce w nim zawrzeć, umiał przecież dopiero pisać tylko nieliczne litery. Był jednak na tyle uparty, że nie miała wyjścia i po szybkiej jeździe rowerami weszli do głównego gmachu poczty. 
Pachniało tam perfumami elegancko ubranych pań, oraz cygarami mężczyzn, którzy stali przy wejściu. Przy stołach siedziały kobiety, które sprawnym ruchem ręki adresowały pocztówki oraz koperty. Mały Franek lubił się im przypatrywać, były tak bardzo skupione na swoim zadaniu. 
Wtedy przyszła kolej na jego popis. Usiadł na kolanach pani Krystyny i wziął w niezgrabny chwyt pióro. Zamoczył je w atramecie, po czym od razu zrobił kleksa na świeżo kupionej kopercie. Pani Krystyna parsknęła śmiechem, a perfekcyjny Franio wybuchnął histerycznym płaczem. Dosłownie zalał się łzami. Nie pomagało uspokajanie oraz zapewnienia, że nic wielkiego się nie stało. Tamtego dnia jego największym smutkiem był kleks postawiony na czystej kopercie. 

Od tamtego momentu, zawsze kiedy przekraczał próg poczty na Świętokrzyskiej przypominał sobie śmiejącą się matkę, która próbowała uspokoić szał swojego dziecka. Pamiętał również jak kubiła drugą kopertę, na której mógł narysować piórem rower, obok którego pani Krystyna napisała zawijącymi się literami adres cioci mieszkającej w Łodzi. 

Wszedł do budynku poczty. W kwietniu 1943 roku nic nie wywołało w nim zachwytu w szarym wnętrzu budynku. 



***
Wspomnienia z dzieciństwa staną się naszym nowym przyjacielem!

Kiedyś to skończę publikować. Mam nadzieje że dożyjemy tego czasu XD

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro