Śpiew kukułek

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Przez ostatnie dni nasza wędrówka szła jak z płatka. Nie było ani jednej zamieci, na obranych przez nas trasach nie było żadnej przeszkody, wszystko było wręcz idealne, więc oczywiście, coś musiało się spierniczyć...

- Что это за река? (Co to za rzeka?) - bolszewik rzuca, w jego głosie słyszę irytację, zdziwienie i odrobinę rezygnacji, które w pełni podzielam.

- Nie wiem, nie ma jej na mapie - odpowiadam zgodnie z prawdą, lustrując mapę od góry do dołu i na wszystkie inne, możliwe sposoby, jednak nie jestem w stanie nigdzie dostrzec niebieskiej kreseczki, która miałaby symbolizować rzekę w tym miejscu.

- Jak to nie ma jej na mapie? - dopytuje zmieszany, przyglądając się mi niepewnie z dozą politowania i krytyki. Czy on myśli, że nie umiem z mapy korzystać?

- No po prostu nie ma jej na mapie! - nieco wrzeszczę odrobinę zdenerwowana, po raz kolejny gniewnie obracając arkusz, sfrustrowana występującymi w nim brakami.

- Дай мне это (Daj mi to) - komuch wtrąca stanowczo, wyrywając mi mapę z rąk. Rozkłada ją, oglądając uważnie każdy detal, lecz po chwili zaczyna się peszyć i podobnie jak wcześniej ja, zaczyna obracać ją na wszystkie strony, starając się znaleźć jakikolwiek ślad po rzece. - Faktycznie nie ma - ostatecznie odzywa się przygaszony, przyznając mi rację i oddając mapę.

- Mówiłam, łajzo - syczę z nutą triumfu, składając papier i wkładając go do torby. On spogląda na mnie beznamiętnie, intensywnie powstrzymując się od wypowiedzenia niepożądanego komentarza.

Oboje patrzymy na zamarzniętą taflę rzeki, której wcale nie powinno tutaj być. Delikatnie ośnieżona płyta hipnotycznie odbija promienie popołudniowego słońca, biały puch lepi się w zaspy, topniejąc nieco w tych złocistych strugach, a dosłyszalne w tle, jeszcze ciche i wątłe, śpiewy kukułek przypominają nam o ważnym fakcie. Zaczęła się wiosna, życie wraca do tej zamarzniętej krainy, powoli zdzierając z niej śnieżny płaszcz surowości, zastępując go czymś zgoła innym, jednak w naszym przypadku możliwie zgubnym.

Odwilż.

Przyjemne ciepło i miłe promienie słońca sprawiają, że te niecałe dwanaście metrów dzielące nas od drugiego brzegu wydają się niemożliwe do przebycia. Znaczy, lód jeszcze jest, ale niepokojące jest to, co może być pod nim. Nie mamy bladego pojęcia, jak głęboka może być, jak gruby jest lód, ani gdzie może być jakiekolwiek zwężenie czy przejście.

Ale dla mnie ten lód wygląda całkiem solidnie...

- No to... Przechodzimy? - mamroczę niepewnie, zerkając na niego z nieco głupkowatym uśmiechem.

- Ты че бухой?! (Pojebało cię?!) - krzyczy zszokowany, patrząc na mnie jak na szaleńca. - Nie mam zamiaru umierać, a już na pewno nie przez utopienie - warczy gniewnie, nie zbyt przekonany do mojej propozycji.

- A masz jakiś lepszy pomysł? - odpowiadam, również się unosząc i zakładając ręce na piersi. Komunista miesza się i uspokaja, rozglądając się za jakimkolwiek innym sposobem pokonania trasy.

- Нет... (Nie...) Ale to nie znaczy, że się na to zgadzam - mówi stoicko, posyłając mi powątpiewające spojrzenie.

- To co chcesz zrobić? - odrzekam, ostro stawiając na swoim i ciut ganiąc go wzrokiem.

- Я не знаю (Nie wiem) - ogłasza odrobinę zrozpaczony, wiedząc zapewne, że jego opór nie ma sensu.

- W taki razie robimy po mojemu - obwieszczam, odwracając się od niego i kierując w stronę mlecznobiałej tafli.

- Подождите! (Czekaj!) - mój kompan krzyczy, chwytając mnie za ramię i porywiście ciągnąc z powrotem do tyłu. - Ty naprawdę chcesz zginąć? - warczy, wbijając we mnie gniewne i zdumione ślepia, które uważają mnie za wariatkę.

- To ty tak mówisz - rzucam niezrażona. - Dawaj, nie będzie tak źle - staram się go podbudować, uśmiechając się z nutą politowania. - Poza tym i tak nie mamy wyboru, nie obejdziemy jej, przepłynąć też nie damy teraz rady, więc co innego nam pozostaje? - tłumaczę swoje racje, a na jego twarzy pojawia się coraz większe zakłopotanie, a oczy uciekają na bok, nie chcąc spotkać moich. Hah, wygrałam.

- Jeśli do niej wpadniemy, to uduszę cię, zanim zrobi to woda - syczy zirytowany i zrezygnowany zarazem, puszczając moje ramię oraz pozwalając mi się wyprostować.

Powoli podchodzę do krawędzi, a bolszewik opieszale podąża za mną. Zerkam jeszcze na niego z wahaniem, a ten nieco drwiąco pokazuje mi, abym kontynuowała swój zamiar. Stąpam ostrożnie na kraj mętnej, lodowej płyty, gotowa na to, że w każdej chwili może zacząć pękać.

Ale nic takiego się nie dzieje.

Kolejne, równie powolne i rozważne kroki, także nie kończą się klęską. Spokojnym ruchem udaje mi się dojść do około środka rzeki i żyć. Ponownie odwracam się do mojego kompana, który dalej stoi na brzegu, przypatrując się mi pełen zwątpienia i niepewności.

- No chodź! - krzyczę, machając na niego ręką. - Nic ci nie będzie, a jeśli jednak coś się stanie, to zrobię ci ładną kapliczkę po drugiej stronie! - zachęcam go, naśmiewając się odrobinę. Posyła mi nadąsane i zażenowane spojrzenie, lecz przełamuje się, stąpając nieufnie na lodowe zwierciadło. Czekam chwilę, obserwując jego płochliwe przemieszczanie się.

Znowu zwracam swoją uwagę do przeciwległej krawędzi rzeki, każdy mały kroczek coraz bardziej mnie do niej przybliża, każda pełna napięcia sekunda zbliża mnie szczęśliwie.

Jednak nagle pojawia się trzask.

Błyskawicznie zerkam pod swoje nogi, ale śnieżna, nieklarowna płyta nie ukazuje najmniejszych rys.

Ogarnia mnie ulga, lecz tylko po to, aby natychmiastowo zmienić się w panikę.

Odwracam się gwałtownie, aby ujrzeć zestresowane oblicze bolszewika i powiększającą się z każdą sekundą pod jego stopami białą pajęczynę.

Oboje zastygamy w bezruchu, nie wiedząc, co robić dalej.

Najdrobniejszy manewr wyłącznie pogorszy sprawę, a brak reakcji to pewna śmierć.

Jego twarz poza nerwowością wyraża najprawdziwszą chęć zakończenia mojego żywota w iście bezlitosny sposób.

Ciekawa ostatnia wola.

Gruchot się pogłaśnia.

Siatka się powiększa.

Lód pęka.

On stara się coś zrobić. 

Odskoczyć, odbiec, cokolwiek.

Lecz.

Wpada.

Po kolana...

Oszołomieni drętwiejemy, wpatrując się w siebie zmieszani, jednak gdy uświadamiam sobie, że mordercza rzeka jest głębokości trochę ponad pół metra, a jego śmierć w najgorszym wypadku będzie spowodowana przeziębieniem, nie jestem w stanie powstrzymać śmiechu.

- Ty mała wszo... Ja myślałem... - komunista jąka się, uspokajając niespokojny oddech oraz wzburzone emocje, a ja zaczynam chichrać się jeszcze bardziej. Mężczyzna cały czas stoi w miejscu, a jego twarz zmienia zszokowany wyraz na wściekłość. - Я тебя убью (Zabiję cię) - syczy pełen złości, nieco niezdarnie przedzierając się przez rzekę, krusząc krę dokoła siebie i idąc w moją stronę. Tymczasem ja duszę się własnym śmiechem z powodu jego reakcji oraz absurdu tej sytuacji.

Jednak.

Pode mną lód również pęka.

Nim mogę zareagować wpadam do lodowatej wody.

Natychmiastowo ogarnia mnie uczucie wilgotności, gdzieś tak do połowy moich ud, a po nim następuje przejmujące zimno, promieniujące od nóg do reszty ciała. Przeniknięta szokiem, wywołanym tym nagłym uczuciem, napinam wszystkie mięśnie.

- Masz za swoje zołzo - bolszewik podchodzi do mnie, prychając szyderczo, już nieco opanowany. - A teraz ruszaj się, bo jeszcze zamarzniesz - dodaje beznamiętnie, popychając i przy okazji smagając mnie delikatnie w głowę.

- Hej! - oburzam się odrobinę, jednak nic nie robię, jedynie tak samo nieporadnie, czy nawet bardziej niż on, przebijam się przez lód, aby w końcu dostać się na drugi brzeg.

Po paru minutach włazimy na upragniony ląd. Przez moje nogi i stopy przechodzą bolesne dreszcze, które emanują na wszystkie inne części. Przemoczone ubrania lepią się do skóry, zarazem sztywniejąc z powodu lekko ujemnej temperatury. Nie jest to zbyt komfortowe, jednak wydaje mi się, że nie powinniśmy sobie niczego przez to odmrozić.

- Następnym razem, gdy wpadniesz na jakiś głupi pomysł, zwiążę cię i zrobimy po mojemu, nawet jeśli miałbym cię nieść przez tydzień - Moskal warczy zirytowany, wykręcając wodę z płaszcza i patrząc na mnie mieszanką złości oraz bezsilności.

- Jesteś tego pewny? - parskam rozbawiona, też wykonując tę czynność. - Nie doceniasz mnie, moje pomysły jeszcze nie raz ci pomogą lub tyłek uratują - nadmieniam wyniośle, lecz dalej rozśmieszona wizją bycia niesioną. Łajza nie dałby rady mnie związać, a nawet jeśli, to nie dałabym mu żyć.

- Мы увидим (Zobaczymy) - odpowiada potępiająco oraz z drwiną, kończąc prowizoryczne osuszanie ubrań i przygotowując się do dalszego marszu.

Niech więc będzie, jeszcze zobaczymy.

-----------

Ostatecznie postanowiłam zrobić to na luźno, ponieważ następne rozdziały też będą raczej poważne i nie chciałam już robić z Poli ostatniej ofiary losu.

I tak nawiązując do ostatniego rozdziału, ponieważ pojawiła się taka propozycja, jak mówiłam, na opis całego dziecięctwa Poli nie mam czasu, ale czy po zakończeniu tej książki chcielibyście jakiś one-shot z Polską wraz z Krakowem i Warszawą, a jeśli tak, to co dokładnie was interesuje? Znalezienie Poli czy dzień, w którym miasta zostały nazwane przez nią rodzicami, czy coś z okresu "choroby", a może jeszcze inna rzecz, o której wspominałam lub nie?

Życzę wam miłego dnia/nocy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro