Rozdział 23

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


 Patrzyłem jak otępiały na cień odbijający na płótnie, nie mogąc wydusić ani słowa.

– To ja was zostawię – oznajmił Alvis. – Chyba macie sobie sporo do wyjaśnienia. Gdybyś czegoś potrzebował, Vulmaro, daj znać.

– Dziękuję, przyjacielu.

Nie odrywałem wzroku od cienia na płótnie, bojąc się, że zniknie, gdy tylko zamknę oczy.

– To naprawdę ty? – zapytałem, pochylając się nieco.

– Naprawdę ja.

– Więc dlaczego nie chcesz pokazać twarzy?

Starzec westchnął.

– Wolę, żebym nie zapadł ci w pamięć. Wciąż boję się twojego ojca. Minęło tyle lat, ale wiem, że z rozkoszą odciąłby mi głowę.

– Więc dlaczego zdecydowałeś się ze mną spotkać?

– Jest kilka powodów. Po pierwsze, nie mam prawa stawać na drodze przeznaczeniu – już i tak unikałem go zbyt długo. Po drugie, od dawna czułem, że coś się zbliża. Widziałem znaki w ziołach, z którymi pracowałem, w ruchu zwierząt i gwiazd... Musiało chodzić o ciebie.

Z trudem powstrzymałem westchnienie. Zawsze zastanawiałem się, czy magicznych specjalnie kształcą tak, by mówili inaczej niż normalni ludzie, czy to skutek uboczny.

– Wyszedłem z ukrycia, gdy tylko dowiedziałem się, że ktoś mnie szuka, ale postanowiłem zachować czujność – kontynuował Vulmaro. – Nie miałem sił na kolejną podróż, ale mój drogi przyjaciel postanowił mi pomóc. Wmówiliśmy ludziom w wiosce, że musi na jakiś czas posługiwać się innym imieniem, że to jedna z dawnych praktyk zielarzy, a ja jestem tu, by pomóc. Ufają mu, nie zadawali zbędnych pytań.

– I tak zaczął przestawiać się jako Alvis... Udawał, że jest tobą. Nawet przede mną.

– Chroni mnie w ten sposób już od kilku miesięcy. Tak naprawdę nazywa się Svein, pochodzi z półwyspu. Normalnie nigdy nie narażałbym go na takie ryzyko, ale sam się tego dopominał. Choruje już od dawna i wie, że Quarion wkrótce zawezwie do Evallary, nie ma wiele do stracenia. Przyczaiłem się więc w jego domu i czekałem na to, co przyniesie los.

– I przyniósł mnie?

– A wcześniej list od twojej drogiej siostry, Elviry. Przyznaję, że gdyby nie on, nie dopuściłbym do naszego spotkania.

Poczułem się urażony.

– Nie jestem szpiegiem.

– Nie musisz być, wystarczy, że jesteś synem swojego ojca. – Starzec westchnął. – Mikel miał sto argumentów, którymi mógł przekonać cię, że jestem niebezpieczny. Ale twoja siostra napisała, ile zaryzykowałeś, by osiągnąć cel i czego szukasz. Nie mam powodu, żeby jej nie wierzyć. Biedna dziewczyna, od lat próbowała mnie znaleźć. Kiedy podałeś jej miasto i fałszywe imię, jakim się posługiwałem, wykorzystała swoje kontakty, by to potwierdzić. Uprzedziła, że przyjedziesz i wymyśliła tę intrygę z szalikiem.

Wciągnąłem głośno powietrze.

– Skąd...

– Widziałem was. Jesteśmy teraz w lecznicy Svena, izba jest zaraz obok, a tam, w ścianie jest mała dziurka. Wszystko było zaplanowane.

Poczułem, że na policzki wypełzł mi rumieniec wstydu. Wtedy, przy stole, zachowywałem się, jakbym naprawdę postradał zmysły i wcale nie było mi lepiej ze świadomością, że widziały to trzy osoby, a nie tylko dwie.

– Elvira pisała, że zasługujesz na to, by znać prawdę – mówił dalej Vulmaro. – I to właśnie trzeci, najważniejszy powód. Uznałem, że ma rację. Moje ostatnie tygodnie w Locete do tej pory wracają do mnie w koszmarach, ale nie mogę dłużej trzymać wszystkiego dla siebie. Jestem to winien wam wszystkim. No i moim braciom, którzy nie mieli tyle szczęścia, co ja.

Od razu zrozumiałem, o kim mówił.

– Sisto i jego poprzednik – powiedziałem na głos. – Ten, z którym współpracowałeś.

– Stary Leuter, oby jego droga przez Gorany była lekka. Cieszy mnie, że jakoś się o nim dowiedziałeś. Jeśli zachowasz ostrożność, możliwe, że macki twojego ojca mnie nie dosięgną. A nawet jeśli... cóż, śmierć za prawdę to dobra śmierć. Żałuję tylko, że odwaga do takiego myślenia pojawiła się dopiero teraz.

Po tych słowach westchnął ciężko.

– Ale właśnie tego zawsze mi brakowało: odwagi. Gdybym miał ją wcześniej, być może twojego brata udałoby się ocalić od strasznego losu, który go spotkał.

Zalała mnie taka fala emocji, że niemal straciłem dech – a już na pewno głos.

– Jesteś tam jeszcze, prawda? – odezwał się Vulmaro.

Odchrząknąłem.

– Jestem, jestem – wydusiłem. – Tylko... to trudne. Nie wiem, od czego zacząć.

– Domyślam się, że nie jest ci lekko, ale przygotuj się, że łatwiej nie będzie. Życie z przypuszczeniami to jedno; życie z pewnością to drugie. Twój świat się zmieni, a to, co powiem, będzie ci ciążyć aż do śmierci. Tego brzemienia się nie pozbędziesz. Wciąż jeszcze możesz zrezygnować.

Uniosłem głowę, ogarnięty gniewem.

– Naprawdę tak o mnie myślisz? Że jestem słaby? Że się wycofam? Tu chodzi o mojego brata. Krew z jednej krwi. On musiał zniknąć, ja muszę go znaleźć. Nie ucieknę, stojąc już na progu, nawet jeśli ciężar prawdy miałby mnie zabić. Sam powiedziałeś: śmierć za prawdę to dobra śmierć. Jestem na nią gotowy.

Tym razem to Vulmaro nie odpowiedział od razu. Miałem wrażenie, że patrzy na mnie, przenikając wzrokiem rozdzielające nas płótno, oceniając szczerość moich intencji i mojego serca. Kiedy już myślałem, że przysnął lub zasłabł, usłyszałem szelest posłania. Zaraz materiał odsunął się i po raz pierwszy spojrzałem mojemu rozmówcy w twarz.

Lata ukrywania się i dźwigania trosk odcisnęły na nim piętno. Vulmaro miał poszarzałą twarz pooraną zmarszczkami i gęsty, splątany zarost, o który wyraźnie nie chciał już dbać. Włosy, długie, ale mocno przerzedzone, spiął na karku w kitę, której koniec opadał na szczupłe ramiona, otulone ciepłym szalem. Choć siedział zgarbiony, byłem pewien, że jest dużo wyższy ode mnie. Przyjrzałem się uważniej jego twarzy, wiedziony nagłą, zagadkową myślą. Zapadnięte policzki tylko podkreślały wielkość oczu zielarza: dużych i całkiem okrągłych, bardzo charakterystycznych. Nie było wątpliwości – musiał być flavijczykiem, przynajmniej w części.

– Skoro tak, to nie mam powodów, by się kryć – oznajmił. – Przyjechałeś dowiedzieć się, czy masz brata, więc odpowiadam: tak. Nie jesteś pierwszym męskim potomkiem swojego ojca, ale wasze życie tak się potoczyło, że stałeś się jego jedynym następcą.

– Czy to znaczy, że on... nie żyje? – zapytałem głosem drżącym od emocji.

– Oficjalnie niczego nie ogłoszono – powiedział, ważąc każde słowo. – Mówiono, że zginął, że zabili go Obdarzeni, ale chyba nikt w to nie wierzył. Wszyscy, którzy mogli go pamiętać, zostali przekupieni, zastraszeni albo zamordowani. Mieliśmy o nim zapomnieć na zawsze, jakby się nie urodził. Tylko ja wiedziałem, że przetrwał. A przynajmniej zniknął z Locete.

– Czyli może żyć – wyszeptałem. – Święte duchy, Elvira się myliła. On wciąż może żyć...

Złapałem starca za pomarszczone, pokryte plamkami dłonie.

– Opowiedz mi o nim – poprosiłem gorączkowo. – Wszystko, co pamiętasz, od samego początku. Jaki on był? Jak wyglądał?

Mężczyzna zamyślił się na krótko.

– Był pięknym dzieckiem, bez dwóch zdań – powiedział. – Wszyscy się nim zachwycali. Ba, po tylu latach wciąż widzę przed oczyma jego twarz – szczere, jasne oblicze, które z daleka przykuwało uwagę. Jak tak patrzę na ciebie, myślę, że moglibyście być do siebie podobni, chociaż on chyba był szczuplejszy, przynajmniej wtedy.

Zielarz niespodziewanie odwrócił wzrok.

– Po dziś dzień pytam Stwórcę, jaki był cel zesłania daru do domu, w którym aż tak nienawidzi się magii. Nie mogę tego zrozumieć... Czemu wtedy? Czemu tak?

– Jak?

– Okrutnie. Z gniewem i bólem chłopca, któremu nie pozwolono zrozumieć. Wasz ojciec ściągnął na głowę tego dziecka ogromne cierpienie, tak bardzo zaślepiła go nienawiść. A może to był strach? Przyznaję jednak, że w tej całej tragedii jest też moja wina. Zabrakło mi odwagi, by zadziałać, gdy jeszcze była okazja. Potem mogłem tylko bezradnie patrzeć.

Zmarszczyłem brwi, próbując nie oceniać starca przedwcześnie. Kiedy milczał, ponagliłem go spojrzeniem.

– Widzisz, moc nigdy nie objawia się od razu – powiedział w końcu. – Kiedy dany chłopiec przychodzi na świat, nikt nie jest w stanie określić, czy będzie ją miał, czy nie. Dar trwa w uśpieniu, rozwijając się razem z dzieckiem, a gdy nadchodzi czas, daje o sobie znać. Z reguły następuje to między dziesiątym a dwunastym rokiem życia. Czasem zdarza się jednak, że moc objawia się wcześniej, napływając falami. Zielarz może je wyczuć... i ja je wyczułem. Wcześniej niż Leuter, wcześniej niż kapłani. Wyczułem, ale nic nie zrobiłem. Bałem się pójść do twojego ojca, by powiedzieć mu, że jego jedyny dziedzic został przeznaczony magii. Łatwiej było mi wmawiać sobie, że się mylę.

Choć niechętnie, musiałem przyznać Vulmaro rację. Nie było szans, by brat walczył o władzę, więc dla ojca tracił całą wartość, a wszystko rzecz jasna z winy kapłanów i magów. Byłoby im naprawdę ciężko i tylko głupiec nie zdawałby sobie z tego sprawy. Potarłem czoło.

– Więc co się wydarzyło?

– Czas upływał, moc kumulowała się, aż w końcu wybuchnęła, nie pozostawiając miejsca na domysły. Wtedy nie było wyboru. Wspólnie z Leuterem wykonaliśmy wstępne badanie i poszliśmy do twojego ojca, by powiedzieć mu o naszym odkryciu. No i oczywiście wyjaśnić, co dalej.

– A on się wściekł...

– Wściekł się? Mało powiedziane. On... dostał jakiegoś amoku. Zawsze był gniewny, ale w takim stanie widziałem go tylko wtedy. Kiedy złapał za miecz, już żegnałem się z życiem, ale ostatecznie zaledwie wezwał straże. Dwa dni spędziliśmy z Leuterem w lochu, zanim arcykapłan świątyni zdołał nas wyciągnąć. Pewnie wtedy Mikel przysiągł sobie, że będzie szukał sposobu na ocalenie syna. Niestety, znalazł go... a przynajmniej tak mu się wydawało.

Po tych słowach starzec przysunął się do mnie.

– Nie wiem, jak dobrze znasz magiczny świat, ale jedno musisz wiedzieć: gdy dar się pojawia, nie ma siły, która by go powstrzymała – wyjaśnił. – Moc tkwi w człowieku głęboko, za głęboko, by dało się ją usunąć bez odbierania życia lub zmysłów. Kiedy próbujesz, jest to bardzo bolesne, jakby ktoś usiłował... no nie wiem, wydzierać ci wnętrzności. Zakon, to znaczy miejsce, w którym kształcą się magowie, już wieki temu zakazał jakichkolwiek eksperymentów i wyznacza surowe kary za złamanie tego prawa, ale nie znaczy to, że wszyscy się stosują.

– Czarni magowie – powiedziałem cicho.

– Właściwie nie powinieneś nazywać ich magami. Oni nie należą do nas, to banici, na których ciąży wyrok śmierci... ale niestety dobrze wykształceni. I bardzo niebezpieczni.

Wciągnąłem głośno powietrze. Już domyślałem się, o co mogło chodzić.

– Ci ludzie, o których mówiła Elvira... Ojciec znalazł czarnych magów i ściągnął ich, żeby odebrali mojemu bratu dar, prawda?

Vulmaro pokiwał głową.

– Mikel podobno obiecywał złote góry każdemu szarlatanowi, który twierdził, że potrafi usunąć magię z człowieka. Zgłosiło się wielu, ale niektórych zdążyłem zobaczyć tylko raz, potem znikali bez wieści. Nawet jeśli służący przesadzali, w tamtym czasie lochy były pijane od krwi, ale to był dopiero początek. Wasz ojciec wciąż szukał kolejnych ludzi, nie bacząc na koszty. Nie obchodziło go, że może doprowadzić własne dziecko do obłędu albo je zabić. Twój brat dla niego i tak był już martwy.

Zrobiło mi się niedobrze, ale Vulmaro sprawiał wrażenie, jakby czekał na tę rozmowę całe życie. Pobladły i z ogniem w oczach, patrzył na ścianę przed sobą, niemal się nie ruszając. Z pewnością mnie nie widział – był tam, w Locete, niemal trzydzieści lat temu.

– Nie wiem, jak oni próbowali to zrobić, ale konsekwencje zawsze były straszne – wyszeptał. – Chłopak często potrzebował pomocy, więc gdy nie dało się inaczej, Mikel niechętnie wzywał mnie do siebie, oczywiście zawsze z obstawą. Nie mówił ani słowa, ale ja nie potrzebowałem wyjaśnień. Całe Locete ze strachem mówiło o tym dziwnym człowieku, który kręcił się po dworze, a którego bano się jak ognia. Musiał być naprawdę potężny, bo powoli, bardzo powoli, ale osiągał sukcesy. Za każdym razem, gdy przychodziłem do waszego domu, czułem, jak rozszalała była aura twojego brata; jak moc, przedwcześnie obudzona i podrażniona, sprawiała mu tak koszmarne cierpienia, że czasem sam się ranił, oszalały z bólu. Płakałem, próbując mu pomóc, bandażując rany i podając zioła, a potem upijałem się, by tego nie pamiętać.

– I co zrobiłeś? – zapytałem, ale Vulmaro chyba mnie nie usłyszał.

– Wspólnie z Leuterem słaliśmy do Akademii list za listem, ale nikt nie odpowiadał. Dopiero po czasie dowiedziałem się, że nasze wiadomości w ogóle nie docierały do adresatów. Mikel rozkazał nas śledzić i łapał każdego posłańca. Wysłaliśmy kilku kapłanów, już bez listów, ale żaden nie wrócił.

Zielarz umilkł raptownie i opuścił głowę. Przestraszyłem się, że zasłabł, ale gdy przysunąłem się bliżej niego, zobaczyłem, że rozpaczliwie próbuje stłumić łzy.

– Przepraszam – wyjąkał i dla odmiany spojrzał gdzieś w bok. – Ciągle mam przed oczyma tych kapłanów i twarz twojego brata, zmienioną przez strach. Męczyli go ponad rok. Pod koniec błagał mnie tylko, żebym oszczędził mu cierpienia.

Vulmaro ukrył twarz w dłoniach, a ramiona mu zadrżały. Miał rację – prawda była o wiele boleśniejsza, niż mógłbym przypuszczać.

– Elvirę też o to prosił – przyznałem, zaciskając dłonie w pięści. – Powiedziała mi, że raz włamała się do jego pokoju, gdy był po spotkaniu z czarnym magiem.

– To musiała być jedna z tych rzadkich chwil, gdy eksperymentowano na nim w jego własnym łóżku. – Starzec otarł łzy, ale wciąż na mnie nie patrzył. – Zwykle robili to poza domem, przypuszczam, że ze względu na waszą matkę. Ona nie miała o niczym pojęcia. Nie wiem, jaką bajkę jej opowiedziano, jak wytłumaczono, że zdrowe dziecko nagle zachowuje się jak obłąkane, a potem znika, ale chyba uwierzyła. Biedna kobieta. Żałuję, że nie udało mi się do niej dotrzeć, bo może wszystko potoczyłoby się inaczej. Może pomogłaby mi w wydostaniu twojego brata z Locete... Czy, jak chce wierzyć Mikel, porwanie mu dziecka. Tak to przedstawił światu, niszcząc mi życie.

Wstrzymałem oddech. Dochodziliśmy do miejsca, które interesowało mnie najbardziej.

– No właśnie, jak uciekliście? 

– Musisz wiedzieć, że udało mi się nawiązać z twoim bratem pewną więź. Nie było to łatwe, bo jego stan, również psychiczny, dramatycznie się pogarszał. A poza tym nauczono go bać się takich ludzi jak ja. Był jednak tak złamany i zniszczony, że uwierzyłby komukolwiek, kto okaże odrobinę dobroci. I dlatego uwierzył, gdy powiedziałem mu, kim jest i że już szukam dla niego ratunku. Zaufał mi. Walczył każdego dnia, próbując nie dać się zabić, a ja, Leuter i arcykapłan ciągle szukaliśmy jakiegoś wyjścia. Wreszcie pojawiła się nadzieja. O dziwo pomógł nam ten czarny mag, który dręczył twojego brata.

Wytrzeszczyłem oczy.

– W jaki sposób, na świętości?

– Swoim bezsensownym pomysłem, którego jedynym celem było ocalenie skóry.

Vulmaro znów uśmiechnął się mściwie, choć jego oczy pozostały puste od smutku.

– Nie byłem zbyt zaangażowany w dworskie sprawy, ale miałem otwarte uszy i słyszałem, o czym mówili służący. Wygląda na to, że w pewnym momencie czarny mag przestał robić postępy i Mikel szybko tracił cierpliwość. Przypuszczam, że oszust postanowił kupić sobie trochę czasu. A może chciał uciec z twoim bratem i znęcać się nad nim w samotności? Nie wiem. Grunt, że postanowili po cichu pojechać do miejsca, w którym dar twojego brata objawił się po raz pierwszy. Do Capoli.

Nagle zrobiło mi się przeraźliwie zimno. Przypomniałem sobie wszystkie plotki, legendy... i duchy, którym nocą złożyłem przysięgę, że odnajdę brata.

– Capoli – powtórzyłem szeptem. – Ten potworny, nawiedzony dwór...

– I miejsce kaźni wielu mistrzów. Tragedia, która nie miała prawa się zdarzyć. Koszmar, który miał zniknąć z kart dziejów, co zapewne udałoby się, gdyby nie twój brat. Pewnie nie wiesz, ale to on zaczął mówić, co tam się wydarzyło, ściągając na siebie wściekłość Mikela. Tak objawił się jego dar: zobaczył ich, tych nieszczęśników, którzy tam zginęli. Przemówili do niego, a on podał ich słowa dalej. Stał się kanałem. Emanacja pośrednicząca, dosyć częste zjawisko. Znak otwartej jaźni, jak to mówimy.

Znieruchomiałem, ledwo pamiętając o oddychaniu. A więc wszystkie plotki o Capoli były śladem mojego brata. Pierwszy znak jego obecności, którego nie potrafiłem odczytać. Czy mogło być ich więcej?

– To on powiedział mi, że będą wyjeżdżać – opowiadał dalej Vulmaro. – Udawał, że nad sobą nie panuje i tak usłyszał, że zabierają go do Capoli. Myślał, że chcą go zabić i kto wie, może taki był plan. Na szczęście Quarion nad nami czuwał. Już wtedy byłem w kontakcie z pewnym magiem, młodym i bardzo zdolnym, który ukrywał się w wiosce nieopodal. To była nasza okazja.

Zachłysnąłem się.

– Mag?! Na naszych ziemiach?

– Nie pierwszy i przypuszczam, że nie ostatni. Oriax, bo tak się przedstawił, nie od razu chciał ze mną współpracować. Prawdę powiedziawszy, kiedy powiedziałem mu, co trzeba zrobić, uciekł. – Zielarz westchnął. – Był przerażony tym, że odkryłem jego tożsamość, bo myślał, że ktoś na niego poluje. Nie osądzam go, szczególnie że sumienie szybko go ruszyło i wrócił. Powiedział, że nie mógł spać po nocach, myśląc o torturowanym dziecku. Kiedy znów się u mnie pojawił, miał już zarys planu – chciał jednocześnie ocalić chłopca i złapać czarnego maga, który go torturował.

Wtedy wszystko stało się jasne.

– Elvira mówiła, że wyjechały trzy konie, ale wrócili tylko strażnicy, wioząc ze sobą luzaka – powiedziałem gorączkowo. – Porwaliście go w drodze do Capoli!

Vulmaro pokiwał głową.

– Zaczailiśmy się na trakcie, bliżej dworku, niż miasta, i gdy strażnicy byli blisko, zaatakowaliśmy, oczywiście w przebraniach. Niedaleko stały przywiązane dwa objuczone konie, sakwy były pełne ubrań i jedzenia, w sam raz na daleką podróż. Wszystko załatwił Leuter, kapłani mu pomagali, oddając ostatnie pieniądze. Ja i Oriax gotowaliśmy się do walki. Była uczciwa, dwóch na dwóch, plus twój brat, który, choć otumaniony jakimiś ziołami i spętany specjalnymi magicznymi więzami, zrozumiał, co się dzieje i próbował się do nas przebić.

– A eskorta?

– Ogłuszyliśmy ich. Kiedy padli na trakt, już myślałem, że wszystko skończy się dobrze, ale wtedy zza pagórka wyłonił się ten czarny mag. Musiał jechać przodem, pewnie czekał w Capoli, a potem... nie wiem, może coś poczuł, bo w walce użyliśmy magii, a może chciał się upewnić, że jego żywy eksperyment jest bezpieczny. Zjawił się akurat kiedy mieliśmy uciekać.

– I nie zabiliście go?

– Nie, choć przyznaję, że chcieliśmy. Niestety zdążył uciec.

Z ust wyrwało mi się ciche przekleństwo. Już rozumiałem, dlaczego Vulmaro tak się bał.

– Rozpoznał was. Doniósł mojemu ojcu, co się stało.

Zielarz pokiwał głową.

– Wszystko stało się szybko – powiedział. – Mieliśmy tylko jednego konia, bo drugi spłoszył się i uciekł, ale nie było wątpliwości, kto na niego wsiądzie. Po raz ostatni uściskałem twojego brata, podałem Oriaxowi imiona kilku moich przyjaciół, którzy mogli być na tyle odważni, by pomóc, a potem patrzyłem, jak galopują przez las. Łykałem łzy i modliłem się za całą naszą trójkę. A potem wziąłem nogi za pas.

– Dokąd pobiegłeś?

– Do Capoli. Zaczekałem, aż nikogo nie będzie w obejściu, a potem ukradłem wam konia. Miałem zamiar odjechać i ratować skórę, ale zmieniłem plan. Chciałem tylko, by twój brat miał jakieś szanse, by razem z Oriaxem zdołali uciec jak najdalej, nim pogoń wpadnie na ich trop. Pojechałem więc z powrotem na miejsce, w którym zaatakowaliśmy konwój, odsunąłem się trochę i czekałem.

– Chciałeś ich odciągnąć! Przodkowie, strzeżcie go... Genialne.

– Nie patrzę na to w ten sposób, ale zadziałało. Wszyscy założyli, że porywacze będą trzymać się razem, więc od razu ruszyli za mną. Galopowałem na złamanie karku, myśląc tylko o twoim bracie. O siebie nie dbałem. Prawdę mówiąc, byłem pewien, że nie dożyję rana. Twój ojciec zebrał chyba całą armię. Myślałem, że o zachodzie słońca odwoła pogoń, ale nie zrobił tego. Pewnie gnaliby za mną aż do świtu, gdyby nie zaatakowały ich nocne bestie.

– A więc to było wtedy... – mruknąłem. – Opowiadał, że raz z nimi walczył, z potworami. Został ranny.

– I tak miał szczęście, że przeżył, bo to była rzeź, nie walka. – Vulmaro znów zapatrzył się przed siebie. – Stwórco, Mikel był świetnym szermierzem, robił, co mógł, ale nocnych bestii nie da się zabić tak po prostu. Są wrażliwe przede wszystkim na magię, nie na miecze. Nie wiem, jak mógł o tym nie wiedzieć.

Starzec umilkł, a po jego twarzy przemknął cień, który dał mi do myślenia.

– Może nie powinienem ci tego mówić – odezwał się cicho. – Ale jestem u schyłku życia i to ostatni moment na szczerość. Wciąż gnębi mnie ta chwila, gdy stałem i patrzyłem, jak mroczne bestie zarzynają ludzi twojego ojca, jak jedna rzuca się na niego, jak leje się krew...

– Chciałeś ich zostawić. Żeby bestie dokończyły dzieła.

Vulmaro spojrzał mi w oczy.

– Tak. Myślałem, czy może to nie jest kara dla twojego ojca i szansa dla mnie. Ale wtedy przypomniałem sobie, kim jestem i co przysięgałem kończąc Akademię. Nie mogłem ich zostawić na śmierć, zwłaszcza taką. Użyłem swojej mocy, by pomóc im w walce i ryknąłem, by uciekali. Wtedy nikt się nie zawahał. Niedobitki pochwyciły ocalałe konie, ktoś pomógł wsiąść rannemu Mikelowi i wszyscy pognali w stronę najbliższej wioski. Ja pojechałem przed siebie, skrajem lasu. Szczęśliwie znalazłem schronienie kawałek dalej i od tego momentu zaczęła się moja tułaczka.

– I jak się zakończyła?

– Chciałem dostać się do Akademii, do Norreni. Myślałem, że mi pomogą... ale twój ojciec zdążył zadziałać. Gdy wrócił do Locete, od razu na mnie doniósł.

– Że porwałeś mu syna...

– Też, ale nie tylko. Lista zarzutów była bardzo długa. Oskarżył mnie na przykład o bunt, otrucie Leutera, co było wierutną bzdurą, bo wtedy nie było mnie w mieście, o kradzież konia... O to, że wciągnąłem pościg w zasadzkę, a potem uciekłem, nie udzielając pomocy. No i podkreślił, że zostawiłem miasto samo sobie, w tym jego, ranionego przez nocne bestie... Już to ostatnie wystarczyło, bym został oddany pod sąd i skazany na najwyższą karę. Wydano za mną list gończy. Byłem skończony, nadal jestem, bo nigdy mnie nie uniewinniono. Właściwie mogłem pożegnać się z życiem, ale Quarion jeszcze raz postanowił mi dopomóc. Lubię myśleć, że była to nagroda za moją wierność wtedy, w nocy.

Uśmiechnąłem się uprzejmie. Nigdy nie mogłem porzucić myśli, że magiczni zbytnią ufność pokładają w swoim bogu, nie pokusiłem się jednak o komentarz.

– Przyjaciel ostrzegł mnie, bym nie pojawiał się w Norreni, bo rada Akademii już podjęła decyzję – kontynuował Vulmaro. – Obiecał, że coś wymyślimy, ale nie wiem, co miał na myśli, bo sytuacja była bez wyjścia. Spędziłem u niego dwa dni, rozważając, czy nie odebrać sobie życia. Trzeciej nocy miałem jednak gościa, który powstrzymał te zapędy. Kolejny znak od Quariona.

– Kto to był?

– Sam rektor Akademii, oczywiście w przebraniu. Potwierdził słowa mojego przyjaciela. Po tym, co ogłosił Mikel, wiele tesańskich rodów zwróciło się przeciw nam, nawet ówczesny regent. Nie mieli wyboru, musieli wydać na mnie wyrok. Ale rektor mnie znał, nie mógł w to wszystko uwierzyć. Jego przeczucia potwierdziła krótka, dziwnie napisana wiadomość, którą otrzymał kilka dni wcześniej. Wysłał ją pewien mag. Oriax.

Z emocji ledwo mogłem złapać oddech.

– A więc udało im się uciec!

– Stwórca nad nimi czuwał i tak, udało się. – Vulmaro uśmiechnął się szeroko. – Często się zastanawiałem, jak tego dokonali, ale nie dane mi było się dowiedzieć. Nigdy nie słyszałem już o twoim bracie, a Oriax przepadł bez wieści zaraz po tym, jak wysłał list. Pewnie nie wie, że mnie ocalił. Musiałem ciągle uciekać, straciłem niemal wszystkich bliskich, ale miałem szansę żyć dalej z pomocą rektora i kilku wiernych mu ludzi. I teraz myślę, że to naprawdę było przeznaczenie. Przeżyłem, by spotkać się z tobą i opowiedzieć ci tę historię.

– Ale nie umieraj jeszcze, proszę.

Vulmaro uśmiechnął się z trudem, a mnie przeszedł dreszcz strachu. Powinienem odpuścić staruszkowi, ale co, jeśli nie dotrwa poranka?

– Jeszcze tylko jedno – powiedziałem szybko. – Gdzie ten mag odwiózł mojego brata?

– List podobno przyszedł z Idorell, ale to dziwny wybór jak na pierwszą świątynię, więc mogli się tam tylko zatrzymać. Kto wie.

Powtórzyłem nazwę miasta, czując, jak po plecach przebiegają mi ciarki. Nie miałem pojęcia, gdzie leży, ale postanowiłem odnaleźć je za wszelką cenę.

Mój brat. Ciągle "mój brat"... Zmarszczyłem brwi.

– Vulmaro, dlaczego nie mówisz o nim po imieniu?

Zielarz odwrócił wzrok.

– Pewnie powiesz, że to głupie, ale... nie może mi ono przejść przez gardło – wyznał. – Twój brat miał dziwne imię, nietesańskie, ale chociaż go nie lubił, zawsze kojarzyło mi się tylko z nim. Pasowało do niego. Energiczne, wyraziste, pełne charakteru, zupełnie jak on sam. Gdy go nie używam, wszystko, co przeżył, jest... zatarte. Imię nadaje całości koloru, przypomina mi o mojej winie.

Pokiwałem głową i pochyliłem się w stronę starca.

– Ale wiesz, że musisz mi to powiedzieć?

– Wiem.

Milczeliśmy. A potem Vulmaro przymknął oczy, odetchnął głęboko i wypowiedział to jedno słowo, na które tak bardzo czekałem. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro