Rozdział 11

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ta podróż dłużyła mi się w nieskończoność, a las, którym jechaliśmy, był jeszcze bardziej przerażający niż zwykle. Z nerwami napiętymi jak powrozy nasłuchiwałem, czy Darios, rycerz, który ustawił się za mną, nie wykonuje jakichś niepokojących ruchów. Kilka razy dyskretnie upewniłem się, że mam łatwy dostęp do sztyletu, a dłoń cały czas trzymałem w pobliżu kieszonki, w której schowałem piasek. Ich było trzech, ja jeden, ale jeśli uda mi się wywołać efekt zaskoczenia, mogę mieć wystarczająco dużo czasu, by skręcić gdzieś w bok i pogalopować...

Nagłe poruszenie z przodu wyrwało mnie z rozmyślań. Cosme, który samozwańczo dowodził całą ekspedycją, zatrzymał się raptownie.

– Coś słyszałem.

Nie potrzebowałem niczego więcej. Albo to wszystko było jednym sprytnym szwindlem, albo to nie ci ludzie mieli pozbawić mnie życia, ale ktoś inny, wynajęty specjalnie w tym celu. Tak czy siak, atak miał nastąpić lada moment – tego byłem pewien.

W głuchej ciszy, przerywanej tylko odległym szczebiotem jakiegoś ptaka i szumem pożółkłych liści w koronach drzew, nasłuchiwałem uważnie razem ze wszystkimi. Choć serce tłukło mi się w piersiach, w końcu i ja coś usłyszałem – trzask łamanych gałązek i szelest poruszanych liści. Ciężkie, dosyć powolne kroki.

– Hej, słyszałem cię! – zawołał Cosme, sięgając po miecz. – Wyjdź zza tych drzew, albo wszyscy po ciebie pójdziemy! Jest nas czwórka i wszyscy mamy broń!

Znów odpowiedziała nam cisza. W końcu i mnie puściły nerwy.

– W imieniu Mikela Vallore, pana ziemi, po której... – zacząłem, ale dokończyłem.

W jednej chwili otoczył nas szelest liści, który narastał, stopniowo zamieniając się w huk. Zdawało się, że cała armia osacza nas, odcinając wszelkie drogi ucieczki. Wtedy mojego konia ogarnął czysty obłęd. Choć zwykle spokojny, teraz wydawał z siebie upiorne wizgi, rzucał łbem i miotał się, jakby chciał stanąć dęba, ale coś przytrzymywało go za kark. Poczułem, że na całym ciele mam gęsią skórkę – ze strachu, ale też z powodu upiornego zimna, które zamieniało nasze oddechy w parę. Zaraz potem wszyscy usłyszeliśmy potworny wrzask, którego nie było w stanie znieść żadne ludzie ucho. Przez załzawione oczy zauważyłem tylko, jak Cosme macha rozpaczliwie, wskazując gdzieś przed siebie. Nie bacząc na innych, trąciłem konia kolanami i pognałem przed siebie, pod górę, myśląc tylko o tym, by uciec jak najdalej.

Ledwie zjechałem z małego wzgórka, a wszystko ucichło. Oszołomiony i niemal głuchy, walczyłem o zachowanie równowagi, wspierając głowę na końskim karku. Kiedy się wyprostowałem, zobaczyłem, że Cosme wymiotuje pod drzewem, a drugi z rycerzy leży na podszyciu, pojękując i trzymając się za głowę. Obserwowałem ich, mrugając załzawionymi oczami, aż w końcu dotarło do mnie, co jest nie tak.

– Ten trzeci – wybełkotałem, ledwo siebie słysząc. – Darios. Gdzie jest Darios?

Musiałem potworzyć to pytanie dwa razy, zanim zostałem zrozumiany, ale i wtedy nic z tego nie wynikło. Nikt nie pamiętał, co się stało; nigdzie nie było też śladu trzeciego konia.

– Tam musi być jakaś klątwa... – wybełkotał Cosme. – Duchy czy co?

– Nie mam pojęcia – odparł słabo drugi wojownik, którego imienia za nic nie mogłem zapamiętać, z trudem dźwigając się na koński grzbiet. – Ale ja tam nie wracam.

– Ale Darios...

– Jak chcesz, to jedź i go szukaj. Ja nie mam zamiaru dać się zabić jakimś marom. Tfu!

Mężczyźni spojrzeli na mnie, czekając na rozkazy. Obejrzałem się do siebie i rozejrzałem uważnie. Las pozostawał jednak spokojny i cichy.

– Darios!

Nawoływaliśmy bez rezultatu. Niesiony poczuciem winy, zjechałem nieco ze szlaku. Wypatrywałem sylwetki ludzkiej lub końskiej, ale też tego dziwnego czegoś, co prawdopodobnie nas zaatakowało. Kiedy mój wierzchowiec zaparł się, stanowczo protestując przeciwko dalszej jeździe, nie miałem siły do czegokolwiek go zmuszać. Niechętnie zawróciłem, czując, że jest mi zimno ze strachu.

– Wiem, że powinniśmy go szukać, ale nie wiadomo, co tam się stało – oznajmiłem ponuro. – A jeśli znowu nas coś zaatakuje, jesteśmy bezbronni.

– Więc cóż? – zapytał drugi strażnik.

– Ojciec rozkazał nam jechać do Capoli – westchnąłem, nie odrywając wzroku od miejsca, w którym zostaliśmy zaatakowani. – Musimy spełnić jego wolę. A Darios... może po prostu zasłabł i znajdziecie go w drodze powrotnej? Przecież na pewno też uciekał daleko. Jedźmy i niech przodkowie mają go w opiece.

– O ile on sam nie stał się już przodkiem – mruknął Carlos, ale spiął wierzchowca.

Dalszą drogę pokonaliśmy bez przeszkód. Gdy wyjechaliśmy z lasu i naszym oczom ukazał się dworek, poczułem szczerą ulgę. Nienawidziłem tego miejsca, ale jeszcze nigdy aż tak nie ucieszyłem się na jego widok. Mój optymizm nieco przygasł, gdy wśród przestraszonej służby dostrzegłem aż dwie nowe twarze.

Odprawiwszy strażników, usiadłem w gabinecie na parterze, zbyt oszołomiony, by choćby przejrzeć rozkazy od ojca. Kiedy młodziutka służąca o mysich włosach i przerażonym obliczu postawiła przede mną posiłek, zapytałem, czy ostatnio w okolicy wydarzyło się coś dziwnego.

– Paniczu, tu dzieją się same dziwne rzeczy – odparła, mnąc w dłoniach rąbek fartuszka.

– Czyli jakie?

– Słychać głosy, zwłaszcza nocą. I jakieś kroki, jęki...

– A poza dworem? W lesie?

Służąca aż się wzdrygnęła.

– Ten las jest przeklęty, paniczu – oznajmiła. – Wszyscy to wiedzą. Za dużo ciał widział i pewnie wciąż widzi, by mógł być bezpieczny.

Te słowa sprawiły, że łyżka z brzękiem opadła mi na talerz.

Nim wyjechałem z domu, prosiłem mojego prawdopodobnie zmarłego brata o znak, gdzie powinien go szukać. Wyglądało na to, że dostałem dokładnie to, o co prosiłem – najstarszy dziedzic Vallore przemówił z zaświatów i znalazł sposób, by pokazać mi, gdzie mam go szukać. Teraz ruch należał do mnie. Choć więc robiło mi się niedobrze ze strachu, postanowiłem zacząć następnego ranka, oczywiście z zachowaniem pozorów.

Każdy początek mojej wizyty w Capoli poświęcałem na sprawdzenie porządku. Przeglądałem księgi obrachunkowe, z reguły prowadzone albo wzorcowo, albo wcale, i czytałem nagromadzone prośby oraz skargi z okolicy, by przedstawić je ojcu, jeśli nie dało się załatwić spraw na miejscu. Normalnie nie byłem w stanie się na tym skupić, a tego dnia przesiadywanie w chłodnym, ciemnym gabinecie przypominało prawdziwe tortury. Chodziłem od ściany do ściany, siadałem i wstawałem, na próżno próbując uspokoić rozszalałe emocje. Wiedziałem, że im wcześniej uporam się z obowiązkami, tym szybciej będę mógł zająć się tym, co dla mnie naprawdę ważne, ale zwyczajnie nie potrafiłem, więc odłożyłem pracę na następny dzień. Nocą natomiast wierciłem się z boku na bok, słuchając przerażającego jęczenia starych desek i, być może, równie starych duchów. Czy jednym z nich był mój brat?

Po śniadaniu, gdy słudzy już szykowali dla mnie księgi obrachunkowe, oświadczyłem, że muszę zaczerpnąć świeżego powietrza i zamierzam iść na samotny spacer. Dla otuchy zabrałem z psiarni moje dwa ulubione zwierzaki, po czym pieszo udałem się na tył domostwa, a potem dalej ścieżką wzdłuż krawędzi lasu. Rozejrzałem się po podwórzu, ale nie znalazłem tam ani śladu czegokolwiek, co mogło przypominać mogiłę. Nie zaskoczyło mnie to ani trochę. Wielkie tajemnice były bardziej wymagające i na pewno trzeba było ukryć je dokładniej.

Szedłem spokojnie, niemal czując na karku spojrzenia służących. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że trochę ze strachu, a trochę z troski obserwują mnie z okien, chcąc się upewnić, że nie robię tego, co właśnie miałem zamiar zrobić. Bylem jednak sprytny, a okolicę znałem nie gorzej od nich – dotarłem więc do miejsca, w którym teren opadał, po czym niepostrzeżenie odbiłem w bok i wszedłem w mroczny las. Jakiś głos uparcie powtarzał, że proszę się o kłopoty, ale starałem się go ignorować. Nie wiedziałem, czego tak naprawdę szukam, więc po prostu parłem przed siebie, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów. Co jakiś czas zerkałem też na psy, wierząc, że zwęszą zagrożenie szybciej niż ja.

– To tylko spacer – mruczałem do nich i do siebie równocześnie. – Tylko spacer.

Włóczyłem się po lesie bardzo długo, jednak nie znalazłem nic prócz grzybów. Kilka razy najadłem się za to strachu, gdy ptak zaszeleścił liśćmi drzew, albo gdy jeden z psów warknął i rzucił się do przodu – jak się okazało po to, by przepłoszyć przebiegającą wiewiórkę, albo rozgrzebać kretowisko. Zniechęcony i zmęczony nawałem emocji, wróciłem więc do dworu i wbrew własnym zapewnieniom położyłem się, by odespać. Dopiero wieczorem zasiadłem do ksiąg obrachunkowych, nadal zmęczony a do tego zły jak osa.

W kolejnych dniach nie ustawałem w poszukiwaniach, choć po czasie zaczynałem rozumieć, dlaczego służba tak bardzo bała się tego lasu. Gdy się skupiałem, słyszałem szelesty przypominające kroki, albo szepty. Nie mogłem się pozbyć wrażenia, że ktoś mnie śledzi, a w jego spojrzeniu nie ma nic przyjaznego. Póki szedłem tuż przy granicy lasu, wszystko było w porządku, ale gdy tylko zapuszczałem się głębiej, miałem poczucie, że coś nie chce, bym się tu wałęsał.

Piątego dnia poszukiwań coś się jednak zmieniło – zwierzęta, zwykle skore do zabaw, ale posłuszne – w pewnym momencie stanowczo odmówiły dalszego spaceru. Zaparły się łapami w ziemi i skomląc próbowały zawrócić, nerwowo liżąc nosy.

– Co się stało? – zapytałem, pochylając się nad nimi. – Czemu nie chcecie iść dalej?

Dotknąłem głowy tego, który stał bliżej i poczułem, że drży jak osika na wietrze. Był tak wystraszony, że skwapliwie się do mnie przytulił, czekając, aż go obronię. Głaszcząc psa, zerknąłem za siebie, ale nie zobaczyłem niczego przerażającego. Las był taki, jak zawsze – nieprzyjazny, ale cichy. Upiornie cichy. Objąłem oba psy, czując, jak po plecach przebiegają mi ciarki. Jak na złość przypomniałem sobie pogłoskę, jakby niektóre zwierzęta były w stanie dostrzec duchy, a nawet samą śmierć, przychodzącą do człowieka w jego ostatniej godzinie.

Nie chcąc dręczyć zwierząt, odprowadziłem je do psiarni, po czym samotnie ruszyłem w to samo miejsce, a potem dalej, ściskając w ręku sztylet. Pocąc się z nerwów i strachu, powoli wspinałem się na zadrzewione wzniesienie, niewysokie, ale dosyć strome. Gdy stanąłem na szczycie i ostrożnie wyjrzałem na drugą stronę, zobaczyłem tylko niewielką dolinkę, wyznaczającą początek długiego jaru, ciągnącego się gdzieś na wschód. Miejsce pozornie było spokojne, na swój sposób urokliwe, ale od pierwszej chwili czułem się w nim źle – zupełnie jakbym dostrzegł coś, czego nie miałem prawa zobaczyć. Wycofałem się po cichu i przez całą drogę do dworu oglądałem się za siebie. W pewnym momencie zdawało mi się, że między drzewami dostrzegam ludzką sylwetkę, ale nim zdążyłem się przyjrzeć, już zniknęła. Wmawiając sobie, że mam omamy z emocji, tylko przyspieszyłem kroku.

Resztę dnia spędziłem wypełniając jakieś dokumenty i myśląc o wszystkim, co się wydarzyło, odkąd pojechałem do Ovieno. Być może grób mojego brata znajdował się gdzieś tutaj, ale bez dokładniejszych wskazówek nie miałem szans go znaleźć. Potrzebowałem pomocy kogoś, kto nie tylko domyślał się prawdy, ale po prostu ją znał – przynajmniej w części. Tą osobą był oczywiście zielarz Vulmaro, na którym postanowiłem się teraz skupić, tak jak wcześniej koncentrowałem się na odnalezieniu Elviry. Oznaczało to jednak, że muszę złożyć Araldo kolejną nieoficjalną wizytę... lub to on musi odwiedzić mnie. Tylko jak doprowadzić do sytuacji, w której zostaniemy sami?

Kolejne dni spędzałem tak, jak zawsze – trzymając się blisko domu, nadzorując pracę służby i bawiąc się z psami dla rozrywki. Codziennie wypatrywałem też posłów z Locete; oni jednak nie nadjeżdżali. Kiedy minęły trzy tygodnie, a ja byłem bliski obłędu, aktualny rządca Capoli zapukał do mojego gabinetu, przerywając mi użalanie się nad sobą w towarzystwie alkoholu, który jakoś wyjątkowo mi posmakował.

– Paniczu, proszę wybaczyć, ale chcę mieć pewność. Planujesz zostać z nami na dłużej?

Spojrzałem na niego spode łba. Miał pecha – trafił na moment, w którym miałem wyjątkowo podły nastrój.

– Gdyby to ode mnie zależało, nie spędziłbym tu ani jednego popołudnia – odparłem, sięgając po kielich. – Więc odpowiedź na twoje pytanie brzmi: nie, nie planuję. Ale najwyraźniej moje plany nijak mają się do planów mojego ojca.

– Rozumiem, paniczu.

– Nic nie rozumiesz, ale nie mam ochoty tego tłumaczyć.

Mężczyzna spojrzał na mnie ze zdumieniem, ale miał na tyle rozsądku, by skłonić się i wyjść. Patrząc w miejsce, w którym dopiero co stał, poczułem się jak skończony drań.

Tego dnia czekała mnie jednak niespodzianka. Kiedy wciąż w kiepskim nastroju wybrałem się z moim ulubionym psem na spacer skrajem lasu, usłyszałem znajome gwizdanie. Pełen złych przeczuć odwróciłem się gwałtownie i zobaczyłem Dago, opartego o jedno z drzew. Normalnie ucieszyłbym się na jego widok, zwłaszcza podczas tak długiej banicji, ale tym razem był ostatnią osobą, którą chciałem widzieć. Doskonale wiedziałem, po co przyszedł.

Najemnik zerknął na psa, który musiał wyczuwać moje emocje, bo zaczął głucho warczeć.

– Chcesz mnie przepłoszyć? – zapytał ze śmiechem.

– Nie spodziewałem się, że mnie odwiedzisz – odparłem, kładąc psu dłoń na głowie, by go uspokoić. – Gdybym wiedział, zabrałbym coś do picia... o ile mamy tu coś odpowiedniego. Nie śmiałbym ugościć cię tym, co sam muszę pić.

– Ciężkie życie na prowincji, co?

– Koszmarne.

Dogan spojrzał na mnie z troską.

– Słyszałem straszne rzeczy – oznajmił. – Mówili, że nakradłeś pieniędzy z rodzinnego skarbca i ojciec cię przepędził.

Prychnąłem.

– Wiec tak się o mnie mówi w mieście?

– Nie, w mieście nie. Tam wiedzą tylko tyle, że wyjechałeś i że była jakaś awantura na dworze. Ale ja mam swoje uszy, słyszałem niejedno. Kradzież, wydziedziczenie, wygnanie...

– To chyba musisz przeczyścić te uszy – mruknąłem. – Niczego nie ukradłem, wręcz przeciwnie, i o ile mi wiadomo, wciąż należę do rodziny.

– Więc jak było?

– Dowiedział się, że handlowałem trunkami i... no cóż, uznał, że to nie jest zajęcie godne dziedzica Vallore. Za karę wysłał mnie tutaj. Dobrze wie, jak nie znoszę tego miejsca.

– Aj, niedobrze. A jak się o tym dowiedział?

– W Ovieno miał szpiega. Zaczął pytać i dociskać, więc nie miałem wyboru. Musiałem mu coś powiedzieć.

Najemnik gwizdnął przez zęby i pokręcił głową.

– Wiedziałem, że ma oczy dookoła głowy, w końcu tylko dzięki temu żyjecie, ale, na wszystkich bogów, żeby śledzić nawet ciebie? Myślałem, że ci ufa.

– Też tak myślałem.

– Ale z drugiej strony ty też mu nie ufasz. Wygląda na to, że jesteście siebie warci.

Pozostało mi tylko smętnie westchnąć. Dogan jak zawsze dotykał sedna problemu. Pociągnąłem za smycz psa, który zaczął ciągnąć gdzieś w bok.

– Przyznaj, nie jesteś tu dla towarzystwa.

– Też, ale nie tylko – odparł mężczyzna, wygodniej opierając się o drzewo. – Wiesz, że cię lubię, ale przyszedłem zapytać o pieniądze. Na pewno nie jesteś zdziwiony.

– Właściwie trochę jestem. Dziwię się, że dopiero teraz.

– Wiedziałem, że jeśli jesteś poza Locete, to za wiele nie załatwisz, więc dałem ci spokój. Ale nie mam już czasu, Olivier. Powoli kończą nam się pieniądze i moi ludzie zaczynają pytać o resztę nagrody za Ovieno. Zalegasz nam, i to całkiem sporą sumę, a pomimo całego mojego szacunku do ciebie nie mogę tego kryć.

– Wiem, Dago, pamiętam – odparłem, zaciskając dłonie na smyczy. Czułem się potwornie. – Ale nie mam nic. Zabrano mi cały odłożony dla was żołd.

Najemnik wyprostował się, nie odrywając ode mnie wzroku.

– To co teraz będzie?

Spojrzałem w bok, na drzewa, coraz bardziej ogołocone z liści. Myślałem o tym już od dawna, ale choć decyzja była ciężka, wiedziałem, że muszę ją podjąć. Czas odciąć gałąź, na której radośnie huśtałem się przez ostatnie dwa lata i mieć nadzieję, że Dogan ją przyjmie.

– Jeśli wrócę do Locete, ojciec będzie patrzył mi na ręce – odparłem. – Nie będę mógł już zarabiać, z pewnością nie tak, jak wcześniej. Ze skarbca też nic nie wyniosę. Ale nie chcę mieć długu, nie u ciebie. Pomyślałem więc, że może uregulujemy należność w inny sposób. Zamiast porcji ryb, dam ci wędkę i pokażę, gdzie je złowić.

– A możesz po tesańsku?

– Proponuję, żebyś w ramach zapłaty przejął mój interes – oznajmiłem, znów głaszcząc psa po głowie. – Powiem ci, z kim się kontaktować, jeśli chodzi o zakup trunków i w jakich miejscach jest na nie popyt. A nie jest to powszechna wiedza, bo czerpałem ją dzięki mojej pozycji, więc możesz być bardzo do przodu.

– Czyli mam się najpierw napracować, żeby odebrać pieniądze?

– Ale zarobek ostatecznie będzie większy niż to, co dostałbyś ode mnie. Poza tym... Wyobraź sobie, że zamiast włóczyć się po świecie, możesz mieć stabilną pracę i pewny zysk. Bez narażania życia, bez gryzienia się z ludźmi, pukania po dworach w poszukiwaniu zleceń.

Najemnik nie odpowiadał. Widziałem, że już skubnął przynętę, ale wciąż nie wiedział, czy się na nią złapać. Postanowiłem mu pomóc.

– Zastanów się – powtórzyłem. – Ciepły dom, w nim ukochana kobieta, zadowolona z tego, że może sobie pozwolić, na co chce ty jako zarządca doskonale działającego interesu. Albo ona jako rządczyni, w twoim imieniu. Nie powiesz mi, że nie kusiło cię to ani razu.

– Ba! Nie znam najemnika, którego prędzej czy później o tym nie myśli.

– Zwłaszcza gdy idzie zima. Najemnikom zawsze jest wtedy ciężko, bo nie da się obozować byle gdzie. Ale jeśli przyjmiesz moją ofertę teraz, zdążysz dorobić się, nim zaczną się prawdziwe mrozy. Będziesz mógł zapewnić sobie i swoim ludziom godne warunki i spokój. A to warte jest każdych pieniędzy.

Dago spojrzał na mnie z powątpiewaniem.

– A podatki? Opłata za przemyt?

– Załatwi się, moja w tym głowa.

– Nawet pod nosem ojca?

– Nawet pod nosem ojca. Nie wy pierwsi i nie wy ostatni.

Najemnik kręcił się przez chwilę, ale w końcu jednak wyciągnął do mnie dłoń.

– Przyjmuję ofertę. Ale wiedz, że robię to tylko przez wzgląd na naszą starą znajomość. Normalnie nie byłoby o tym mowy.

– Normalnie nie wypuściłbym takiego interesu z rąk – odparłem, z ulgą odwzajemniając uścisk. Chociaż tyle trosk mniej.

Nie zwlekając, przekazałem mu najważniejsze informacje i poprosiłem, by przyszedł w to samo miejsce następnego dnia. Wieczorem sporządziłem listę najbardziej zaufanych kontaktów, a dodatkowo napisałem dwie kopie krótkiego listu polecającego – ot tak, gdyby ktoś nie uwierzył, że naveński wyspiarz jest wiarygodny. Chociaż tyle mogłem dla niego zrobić na koniec naszej długiej i owocnej współpracy. Następnego dnia po załatwieniu wszystkich spraw pożegnaliśmy się i Dago odjechał do swoich ludzi, znów zostawiając mnie samego na upiornej prowincji.

Ostatecznie w Capoli spędziłem ponad miesiąc, podczas którego niemal oszalałem z nerwów, stałem się płochliwy od ciągłych szelestów i szmerów, a do tego doświadczyłem tak strasznej samotności, że rozmawiałem już z psami. Do jednego, olbrzymiego kudłacza o zamyślonym spojrzeniu, przywiązałem się tak bardzo, że postanowiłem zabrać go ze sobą, choćby ojciec miał mnie wyrzucić z domu. Nim eskorta z Locete wkroczyła na dziedziniec, już byłem gotowy do drogi. Zebrałem wszystkie swoje rzeczy, wydałem ostatnie polecenia, a potem, ignorując poszeptywania służby i zdumione spojrzenia rycerzy, przywiązałem smycz do siodła i nakazałem odjazd.

Do miasta dojechaliśmy niemal wieczorem, spowalniani nie tylko przez niespodziewanego towarzysza w postaci nowego pupila, ale również przez podróż okrężną trasą. Najwyraźniej wieść o ataku dotarła do ojca i postanowił on zatroszczyć się o moje bezpieczeństwo przynajmniej w drodze powrotnej. Pewnie miałem traktować to jako wyraz rodzicielskiej troski, ale biorąc pod uwagę, że ten sam rodzic skazał mnie na miesięczny pobyt w upiornym dworze, a lata temu prawdopodobnie wydał wyrok na mojego brata, jakoś nie potrafiłem zdobyć się na wdzięczność.

Ku mojemu zdumieniu, na progu domu nie czekał Yose, by jak zawsze poprowadzić mnie do ojca na ostatnią dyscyplinującą rozmowę, ale wyraźnie strapiona matka.

– Jak dobrze, że jesteś – powiedziała, gładząc mnie po policzku. – Już zastanawiałam się, czy... Na świętości, a co to za potwór?

– Pies z Capoli – odparłem, szykując się do pierwszej słownej potyczki. – Dotrzymywał mi towarzystwa tak wiernie, że uznałem go za swojego. Nie pozwolę go odprawić.

– Och, nie, niech zostanie, po prostu... jest ogromny!

– Nasz dom też, pomieścimy się.

Matka zaśmiała się i pogłaskała psa po głowie. Zawsze kochała zwierzęta.

– Nic ci nie jest? – zapytała cicho. – Po tym, co się wydarzyło w drodze? Jesteś blady...

A więc wiedziała. Pochyliłem się, udając, że wyciągam z sierści małe gałązki, które zaplątały się po drodze.

– Wszystko dobrze, najadłem się tylko strachu – odpowiedziałem. – Skąd wiesz?

– Wszyscy wiedzą. Mikel zorganizował nawet poszukiwania tego trzeciego biedaka, ale nie znaleźli po nim śladu. W mieście wszyscy powtarzają opinię Araldo – że to był atak magiczny. Może zasadzka. Ale tego ojcu nie mówią. Boją się.

Spojrzałem na nią uważnie. Wciąż miała pogodną twarz i nadal głaskała psa, ale w jej oczach dostrzegałem niepokój. Tyle mi wystarczyło, by wiedzieć, jaki nastrój panuje w domu. Taką napaść na ziemiach, których pan walczył z magią, ile tylko mógł, można było uznać za najgorszą możliwą potwarz. Kapłanom w świątyni z pewnością nie było lekko.

– Chcę z nim porozmawiać. Z Araldo – szepnąłem, wciąż udając, że zajmuję się psem. Z daleka musieliśmy wyglądać na całkowicie skupionych na zwierzęciu.

– Ale po co?

– Chcę zrozumieć...

– Olivier, to są mroczne sprawy magów, a my na całe szczęście nie mamy z nimi nic wspólnego. Nie warto zawracać sobie nimi głowy.

– A jeśli zostałem przeklęty?

Matka przestała się uśmiechać. Nie spodziewałem się, że moje nie do końca przemyślane słowa aż tak nią wstrząsną.

– Sama powiedziałaś, że nie jesteśmy magiczni, więc nie wiemy, co tam się stało – naciskałem. – Nie mam pojęcia, czy to jakoś na mnie nie wpłynie. Chyba warto sprawdzić?

– Co tam się dzieje?

Poderwałem się tak nerwowo, że aż pies spojrzał na mnie z zaskoczeniem. Z okna nieco na lewo wychylił się ojciec i patrzył na nas karcąco, jak na niesforne dzieci, które znowu hałasują. Przełknąłem ślinę, zbierając resztki siły do walki i tłumaczenia się, ale matka postanowiła mnie wspomóc. Z radosnym uśmiechem wskazała na siedzącego na dziedzińcu psa.

– Olivier przywiózł mi pupila! – zawołała, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.

– Pupila? Masz na myśli tego potwora, który siedzi między wami?

– Potwora od razu... Jest duży, owszem, ale jaki wspaniały! Wygląda jak lew, a tylko się nadstawia do głaskania. Będzie wybornym towarzyszem.

Ojciec wodził po nas wzrokiem, najwyraźniej nie wiedząc, co powiedzieć.

– Ale...

– A jak zrobi się zimno, będzie mi grzał stopy. Wolę jego niż te twoje kocury.

Słysząc to, ojciec tylko pokręcił głową.

– Skoro tak ci się podoba, niech zostanie – oznajmił ku mojemu najszczerszemu zdumieniu. – Ale nie rozumiem, dlaczego masz ochotę trzymać w domu... bizona.

– Bizon! A więc mamy już dla niego imię. Dziękuję.

Mimo napięcia nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Matka, też roześmiana, mrugnęła do mnie, wyjęła mi smycz z ręki i poprowadziła zwierzę po schodach, skupiając na sobie uwagę służby. Ruszyłem za nią, wciąż zdenerwowany nie tylko rozmową, ale też wspomnieniami z Capoli, które, jak wiedziałem, będą prześladować mnie jeszcze przez kilka dni.

Następnego dnia, półprzytomny ze zmęczenia, próbowałem skupić się na obowiązkach, które bezlitośnie na mnie zrzucano. Co gorsza, musiałem pracować sam, bo ojciec akurat udał się na objazd okolicznych wiosek służebnych, by doglądnąć ostatnich zbiorów. Normalnie zabierał mnie ze sobą, ale najwyraźniej uznał, że muszę się wykazać, by zasłużyć na przyjemności. Być może był też obrażony za przywleczenie do domu psa, który teraz spał snem sprawiedliwego, wyciągnięty na skórze przed kominkiem. Przynajmniej na takie towarzystwo mogłem liczyć.

Akurat smętnie patrzyłem w dal, gdy usłyszałem na korytarzu pospieszne kroki. Zaraz potem do sali wpadła Alba, ulubiona służąca matki. Była zdyszana i wyraźnie przerażona.

– Paniczu, szybko! – krzyknęła od progu. – Jaśnie pani zasłabła!

Zerwałem się z miejsca, momentalnie rozbudzony.

– Biegnij po Araldo! – poleciłem. – Ma tu być na jednej nodze! Gdzie ona jest?

– W swoich komnatach...

Nie oglądając się na służącą, pobiegłem do drugiego skrzydła domu, modląc się w duchu, by nie było za późno.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro