Rozdział 15

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Choroba dopadła mnie jeszcze tego samego dnia, ale nie przejąłem się tym ani odrobinę. W spokoju ducha przyjąłem leki zalecone przez Nurię i położyłem się do łóżka, zachwycony tym, jak sprytnie zrealizowałem swój plan.

Byłem pewien, że rozmowy z Araldo nie słyszał nikt poza Bizonem, ale gdyby trafił się jakiś niechciany świadek, nie mógł domyślić się, o co chodzi. O wiele bardziej martwiła mnie kwestia tego, co dalej. Po tym, jak rozchorowałem się od moich porannych spacerów, matka stanowczo stwierdziła, że jest za zimno na takie wyjścia i muszę je ograniczyć, najlepiej do zera. Ojciec niechętnie się z nią zgodził, ale miał ku temu zupełnie inny powód.

– Nie powinieneś chorować, kiedy możemy zostać wezwani na dwór regenta – powiedział na osobności. – Musimy się pilnować. Wszyscy i wszędzie, nie tylko na spacerach. Trzeba znów patrzeć za siebie, uważając na każdym kroku. Zwłaszcza na talerze.

Potrzebowałem chwili, by zrozumieć, co chciał mi powiedzieć i aż się zachłysnąłem.

– Myślisz, że ktoś chce nas otruć?!

– Nie myślę. Ja to wiem. Tylko głupocie Porresa zawdzięczamy spokój, ale nie łudzę się, że to potrwa długo. Nawet jego głowa musi w końcu zacząć pracować. Ale spokojnie, zatrudniłem już truciciela, powinien pojawić się lada dzień.

– Nuria sama sobie nie poradzi?

– Szczerze mówiąc, trochę mnie zawiodła. Gdy z nią o tym rozmawiałem, sama poprosiła o wsparcie profesjonalisty. Ona postanowiła przygotować odtrutki, tak na wszelki wypadek.

– A Lucilla? Przecież...

– Spokojnie, są już bezpieczni. Nie wydałem jej za byle kogo.

Oparłem głowę na rękach, myśląc usilnie.

– Trzeba dokładnie sprawdzać dostawy żywności – zapytałem. – Mogę zacząć pojawiać się przy rozładunku i zaglądać do skrzyń. Skrytobójca może się wystraszyć, wtedy łatwo o błąd.

– To dobry pomysł. Zajmij się tym, gdy wyzdrowiejesz i miej uszy i oczy szeroko otwarte. Jeśli Porres planuje najazd na wiosnę, teraz będzie chciał nas tak osłabić, jak tylko się da. Regent to wie, też już się szykuje. Może usłyszysz jakąś plotkę, która pomoże nam się przygotować.

Po tej rozmowie musiałem sięgnąć po zioła nasenne, które zostawiła dla mnie Nuria – zbyt wiele emocji się we mnie kotłowało. Byłem na równi przerażony jak i podekscytowany tym, co się działo. Już rozumiałem, dlaczego niektórzy byli tak uzależnieni od władzy. Snucie wielkich projektów i planów, świadomość, że jest się w centrum ważnych wydarzeń, rzeczywiście upajała lepiej niż najmocniejsze wino. Kiedy leżałem już w łóżku i czekałem, aż zioła zaczną wreszcie działać, próbowałem jeszcze wymyślić, jak znowu nawiązać kontakt z Araldo. Jakaś jedna samotna myśl błąkała mi się po głowie; cień błyskotliwej idei, której nie byłem w stanie uchwycić i zrozumieć. Poirytowany, usnąłem ze zmęczenia, o dziwo nie śniąc o niczym.

Gdy tylko poczułem się lepiej, od razu udałem się do magazynu – a było to bardzo wczesnym rankiem. Ledwie wszedłem, a usłyszałem niegłośny pisk i huk upadającej skrzynki. Wysypane jabłka potoczyły się w moją stronę, ale prawie ich nie zauważyłem, patrząc na sprawczynię całego zamieszania, jakbym zobaczył ją po raz pierwszy w życiu.

– Nuria? Co ty tu robisz, na święte duchy?

– Chciałam sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Polecenie hrabiego.

Założyłem ręce na piersi i zerknąłem za siebie, by upewnić się, czy nikt nas nie podgląda.

– O ile mi wiadomo, miałaś tylko przygotować odtrutki i czekać na specjalistę – powiedziałem tonem niewiele mocniejszym od szeptu.

Uzdrowicielka potarła czoło dłonią.

– Czyli już słyszałeś.

– Jestem dziedzicem tego domu. Dlaczego miałbym nie słyszeć?

– Sama nie wiem... Mam wrażenie, że tu czasem tajemnica goni tajemnicę.

„Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jakie to prawdziwe", pomyślałem, opuszczając ramiona.

– Więc co tu robisz? – powtórzyłem, już spokojniej.

– Odtrutki to nie wszystko. Niektóre substancje działają tak szybko, że nie zdążyłabym jej podać. Dlatego postanowiłam sprawić, czy jedzenie już nie nosi śladów zatrucia.

– To czemu jesteś taka zdenerwowana?

– Bo mnie wystraszyłeś!

– A poza tym?

Uzdrowicielka potarła czoło.

– Proszę, nie mów nikomu, ale... strasznie się boję, że was zawiodę.

– No ale przecież znasz się na tym wszystkim? Zioła, trucizny, te sprawy...

– Jestem uzdrowicielką, Olivier. Trochę wiem, trochę się nauczyłam, ale są rzeczy, o których mi się nie śniło. Coś ci powiem: na truciznach znam się tylko tyle, ile sama wyczytałam. Taka wiedza jest zakazana. Przez to, czego próbowałam się dowiedzieć, prawie zostałam wydalona ze szkoły, a i tak, kiedy przyszło co do czego...

– Zawiodłaś?

Nuria ukryła twarz w dłoniach.

– Nie miałam pojęcia, na co patrzę – powiedziała drżącym głosem. – Człowiek wił się i konał na moich rękach, a ja nie miałam pojęcia, jak mu pomóc...

– Czyli to dlatego zasugerowałaś zatrudnienie truciciela – stwierdziłem, siląc się na spokój, choć ze strachu aż podniosły mi się włoski na karku.

Uzdrowicielka pokiwała głową.

– Nie chciałam ryzykować, że drugi raz ktoś umrze przez to, że czegoś nie umiem.

– Przynajmniej nie udajesz, że wiesz, a to już coś – powiedziałem. – Ale czy to znaczy, że teraz nie jesteśmy bezpieczni?

– Jesteście, przynajmniej wedle mojej wiedzy – odparła, odsuwając się nieco ode mnie. – Nie mając pojęcia, na co się przygotować, na wszelki wypadek przygotowałam się na wszystko. No, prawie. Są antidota, które uwarzyć mogą tylko Obdarzeni, bo do ich stworzenia potrzebna jest magia, ale na to już niewiele poradzę.

Spojrzałem na nią w osłupieniu.

– Obdarzeni... wszyscy? – potworzyłem. – To znaczy, ktokolwiek, kto ma moc?

– Tak, musi tylko umieć warzyć mikstury. Nie jest to powszechna wiedza, ale...

Niemal usłyszałem, jak coś kliknęło mi w głowie. Ostatnie elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce. Że też wcześniej na to nie wpadłem!

– Olivier, wszystko w porządku? – zapytała Nuria, marszcząc brwi. – Wydajesz się być...

– Nie, spokojnie, po prostu coś przyszło mi do głowy, nie przejmuj się. Powiedz lepiej, na co zwracać uwagę. Tu i na talerzu.

Nuria cierpliwie wyjaśniała mi niuanse, a ja robiłem wszystko, by nie dać ponieść się emocjom i nie stracić uwagi. Mój wysiłek się opłacił. Prawie klasnąłem w ręce, gdy usłyszałem, że jest cała książka na ten temat i że powinienem ją zdobyć.

– Warto zapytać o nią kapłanów – powiedziała uzdrowicielka. – Powinni coś wiedzieć.

– Araldo też zgromadził w domu małą biblioteczkę – powiedziałem, przypominając sobie dawno zasłyszaną informację. – Myślisz, że ma tę książkę?

– Możliwe. Ale jeśli hrabia tak łatwo zgodził się na ściągniecie tutaj truciciela, istnieje mała szansa, że Araldo zna się na toksynach...

– Myślę, że ojcu nie przyszło do głowy, by o to zapytać – mruknąłem. – Ale ja nie będę miał oporów. Dziękuję, Nurio.

Kiedy wyszedłem z magazynu, postanowiłem kuć żelazo, póki gorące. Nie informując nikogo o swoich planach, udałem się do domu zielarza, prosząc w myślach, by akurat był u siebie. Szczęście mi dopisało – już z daleka zobaczyłem go przez okna na parterze, gdzie miał lecznicę. Zapukałem, a kiedy otworzył, jego zdumienie nie miało granic.

– Mogę wejść? – zapytałem, gdy cisza się przedłużała.

Araldo tylko pokiwał głową i bez słowa przepuścił mnie do środka. Zauważyłem, że rozejrzał się, jakby spodziewał się szpiegów. Szczęśliwie nikt za mną nie szedł – a nawet jeśli, nie miałem nic do ukrycia. No, prawie.

– Przychodzę z kilkoma sprawami – powiedziałem. – Nie mogę poświęcić ci za wiele czasu, więc będę się streszczał.

– Dziwię się, że w ogóle możesz tu być... Słucham.

– Masz „Trucizny i toksyny"?

Nie sądziłem, że zielarz może się zdziwić jeszcze bardziej.

– Co?

– „Trucizny i toksyny". Taka książka. Masz ją?

– Tak mi się zdaje, ale...

– W takim razie chciałbym ją pożyczyć. Najlepiej natychmiast.

– Ale po co ci ona, na Żywioły?!

– Od dzisiaj będę sprawdzać dostawy żywności, które do nas trafiają. Zgłosiłem się na ochotnika, a ojciec to zaakceptował. Nuria powiedziała, że książka, o którą cię proszę, pomoże mi nauczyć się i zapamiętać, jak rozpoznać zatrute pożywienie i co z nim robić.

– Zaraz... Ktoś chce was wytruć?

– Nie, tak sobie chcę poszerzyć wiedzę – westchnąłem. – Araldo, na święte duchy...

– Racja, głupie pytanie. Hm, „Trucizny i toksyny", gdzie ja ją miałem...

Niemal klasnąłem w dłonie. Wszystko układało się lepiej, niż przypuszczałem.

– Możesz poszukać później, i tak cię jeszcze odwiedzę – oznajmiłem, zerkając przelotnie na okno. Byłem pewien, że ktoś właśnie się schował. – Nuria powiedziała, że są takie antidota, które przyrządzić mogą tylko magiczni. To prawda?

Zielarz uśmiechnął się z pobłażaniem.

– Większość prawdziwych antidotów, mogą zrobić magiczni... czy raczej Obdarzeni, jak powinno się mówić. Rozumiem, że chciałbyś mieć jakieś?

– Byłoby dobrze. Pomyślałem, że warto przygotować się na różne ewentualności.

– Słusznie. No cóż, ja mogę spróbować, ale przyznaję, że nie jestem w tym najlepszy. Vestal radzi sobie o wiele lepiej. Mógłbym go poprosić, jeśli sobie życzysz.

– Owszem. Zależy mi na tym, nawet bardzo.

– W porządku, ale od razu mówię: niektóre mikstury potrzebują czasu, by dojrzeć. Może do miesiąca.

– W takim razie będę cię odwiedzał i... hm, sprawdzał postępy.

Dopiero wtedy Araldo uśmiechnął się szeroko.

– Ty lisie... Teraz wszystko ma sens! Zaangażowałeś się właśnie dlatego, prawda?

– Przyznaję, że nie od razu przyszło mi to do głowy, ale teraz to chyba jedyny sposób na to, byśmy spotykali się w miarę regularnie – odparłem półgłosem. – Ale miej się na baczności. Dzisiaj nikomu nie powiedziałem, że tu będę, a już wydaje mi się, że ktoś zaglądał przez okno. Jak idą nasze sprawy?

Mężczyzna pokiwał głową z namysłem, po czym wstał i podszedł do szafki z lekami.

– Na razie wysłałem jeszcze jeden list do Akademii, trochę bardziej stanowczy, ale jestem prawie pewien, że jego też zignorują – mruknął, dla niepoznaki przestawiając różne buteleczki tam i z powrotem. – Ale bez obaw, mam jeszcze coś w zanadrzu.

– A kapłani? Przecież byli tu, gdy wszystko się wydarzyło.

– Śmierć Sisto skutecznie zasznurowała im usta. Nie pisnęli słowa i pewnie już nie pisną. Zastanawiam się, czy Vestalowi udałoby się coś wskórać...

– Nie chcę mieszać w to nikogo więcej. Decyzja jest ostateczna.

Araldo pokręcił głową i wrócił do mnie z niedużą buteleczką.

– W takim razie nic dla ciebie nie mam, ale zostało mi jeszcze kilka pomysłów. Weź to.

– Co to jest?

– Naturalna i całkiem bezpieczna mikstura wspomagająca pracę żołądka. Nuria też potrafi ją zrobić i pewnie zrobiła, ale możesz powiedzieć, że to jest magiczna wersja. Gdyby zdarzyło się otrucie, załagodzi torsje po działaniu antidotum.

– Ale...

– Nie możesz przecież wrócić z pustymi rękoma, prawda?

Z lecznicy wróciłem prosto do domu i od razu skierowałem swoje kroki do sali poselskiej, w której, jak się domyślałem, pracował ojciec. Nie myliłem się – zastałem go siedzącego za stołem nad jakimś długim listem. Spojrzenie, które mi rzucił, jednoznacznie wskazywało na to, że miałem rację również w innej kwestii – ktoś widział, jak szedłem do Araldo i nie zawahał się o tym donieść. Mimo strachu poczułem złość, ale nie pozwoliłem się jej rozwinąć.

– Nic nie musisz mówić – oznajmiłem, widząc, że ojciec już otwiera usta. - Wiesz, gdzie byłem i nie jesteś zachwycony. Ale proszę, wysłuchaj, co mam do powiedzenia.

Zaskoczenie to bardzo silna broń, a tym razem zadziałała bez zarzutu. Spokojnie opowiedziałem więc o porannej rozmowie z Nurią. Nie zdradziłem, jaki ciężar nosiła, ale podkreśliłem, że z pewnymi substancjami poradzić sobie można tylko za pomocą magii.

– Wiem, że ci się to nie podoba, ale czy nie uważasz, że trzeba nas wszystkich chronić? – zakończyłem. – Za wszelką cenę?

Ojciec zerwał się z miejsca.

– Więc postanowiłeś zaufać magicznym? Olivier, na przodków, a skąd pewność, że to nie oni nam zagrażają?

– Gdyby chodziło o kogoś innego, pewnie bym się zawahał. Ale Araldo? On leczył nas przez lata. Powitał na świecie mnie i Maddalenę... Lucillę zresztą też. Mógł nas zabić setki razy, ale nie zrobił tego. Nie jest groźny, może tylko dziwny. Więc jeśli pytasz, czy ufam magicznym, odpowiadam, że nie. Ale ufam Araldo. I chcę, byśmy byli bezpieczni.

– Nie wierzę, że są takie substancje, których nie jest w stanie przygotować Nuria.

– Nie wyjąłem tego z głowy, sama o tym wspomniała. A Araldo potwierdził...

– Oczywiście, że potwierdził, nie jest głupi, niestety. Ale mimo wszystko...

Wtedy straciłem cierpliwość.

– Ojcze, wyobraź sobie, że ktoś dosypuje coś do worka z mąką migdałową – powiedziałem twardo. – Albo nasącza toksyną rośliny, które potem kucharze podają matce na stół. Chcesz tak się przekonać, czy uzdrowicielka może sobie poradzić?

– Nie!

Ojciec rzadko unosił głos, ale po raz pierwszy w jego krzyku słyszałem strach. Teraz pozostawało tylko czekać, aż uświadomi sobie, że nie ma wyboru. Nie przyszło mu to łatwo.

– To jak miałaby wyglądać ta... współpraca? – zapytał, marszcząc czoło.

– Araldo powiedział, że niektóre mikstury może przyrządzić od razu, ale inne potrzebują czasu, by dojrzeć. Poprosiłem, by zrobił wszystko, co w jego mocy, nie oglądając się na koszta. W ramach obietnicy, że zrealizuje całe zadanie najlepiej jak potrafi, dał mi to.

– Co to jest?

– Mikstura, która pomoże szybciej dojść do siebie po zażyciu antidotum. Podobno jest magiczna i bardzo skuteczna.

– A skąd ją miał? Przygotował ją na twoich oczach?

Kolana się pode mną ugięły. O tym nie pomyślałem, a co gorsza, było to bardzo dobre pytanie. Dlaczego zielarz miał pod ręką lek łagodzący działanie antidotum? Spodziewał się czegoś?

– Nie, wyjął ją z szafki – powiedziałem zgodnie z prawdą. – Mówił, że używa jej też kiedy ktoś bardzo mocno zatruje się jedzeniem.

Ojciec chmurnie popatrzył na butelkę, jakby oczekiwał, że natychmiast mu się przedstawi.

– Chciałbym zobaczyć, jak sam ją pije – mruknął. – A jeśli próbuje nas oszukać?

– Mogę go zapytać. Pomyślałem, że będę nadzorował powstawanie tych mikstur. Dzięki temu dam Araldo do zrozumienia, że mamy go na oku. To wystarczy.

Przekonywanie do mojego pomysłu zajęło jeszcze chwilę, ale ostatecznie osiągnąłem sukces. Salę poselską opuszczałem niemal ze śpiewem na ustach. Wszystko zmierzało ku dobremu.

Choć rwałem się, by odwiedzać zielarza, kiedy tylko mogłem, musiałem się hamować. Dopiero po dwóch dniach zdecydowałem się ponownie do niego zajrzeć.

– „Trucizny i toksyny" dla ciebie – oznajmił, wręczając mi niewielką, dosyć sfatygowaną książkę. – Przejrzałem ją i faktycznie może ci się przydać. Zawiera sporo praktycznych wskazówek, zwłaszcza dla laika.

– Aż dziw, że nie ma jej w każdej nadwornej bibliotece.

– Cóż, to magiczna księga. Nie każdemu udaje się ją zdobyć.

– W takim razie oddam ją najszybciej, jak będę mógł, obiecuję. A co z naszą sprawą?

– Nadal cisza. Sprawdzam tropy i szukam śladów. Musisz uzbroić się w cierpliwość.

Czekałem więc. Początkowo każdego dnia towarzyszyła mi ekscytacja, jednak im dłużej pozostawałem bez żadnych wieści, tym częściej dopadało mnie zwątpienie. Zastanawiałem się nad tym, czy mam jakiekolwiek inne drogi, którymi mógłbym sam dojść do prawdy. Niestety, im dłużej myślałem, tym mocniej utwierdzałem się w przekonaniu, że wszystkie drogi prowadzą do Vulmaro, a jego nie miałem szans odnaleźć bez wsparcia. Musiałem więc zdać się na Araldo.

Mimo szeroko zakrojonych działań ojca nie wiedzieliśmy też, co z planami Porresa. Wyglądało na to, że zrobił zamieszanie, a potem szybko się wycofał, gdy tylko regent zaczął mobilizować siły. To jeszcze bardziej utwierdziło nas w przekonaniu, że ma nie po kolei w głowie.

– On w ogóle żyje? – zapytałem któregoś wieczora, podczas narady w gabinecie.

– Niestety tak. Złego i demon nie porwie – odparł ojciec, sięgając po kielich z winem.

Ku mojemu zaskoczeniu nie napił się, ale odstawił naczynie na stół.

– Wszystkiego mi się odechciewa, gdy o nim myślę – burknął. – Mieliśmy tyle planów i wszystko wzięło w łeb. A najbardziej martwi mnie ten brak nowych raportów. Wszędzie cisza, jakby Porres i jego sojusznicy zapadli się pod ziemię. Podejrzane.

– Czemu?

– A jaki jest szpieg, który niczego nie potrafi wypatrzeć?

– Kiepski? – zaryzykowałem

– Nie. Przekupiony. Ewentualnie martwy.

Aż uchyliłem usta ze zdumienia.

– Myślisz, że odkrył naszych ludzi?

– Sam nie wiem. – Ojciec wstał i powoli podszedł do okna. – Ale mam złe przeczucia.

Następnego dnia zgodnie z wcześniejszym planem udałem się w odwiedziny do Araldo – bardziej z poczucia obowiązku, niż z realnej potrzeby.

– Jest jakaś nadzieja? – zapytałem ponuro, odbierając kolejne fiolki z antidotum na toksyny. – Wiesz cokolwiek?

Zielarz spojrzał mi w oczy.

– Wiem tylko, że Vulmaro jeszcze żyje – powiedział. – A jeśli tak, to prędzej czy później go znajdę, przysięgam. Mnie też sprawa twojego brata nie daje spokoju.

Następny poranek spędziłem w magazynie, nadzorując dostawę żywności. Dzięki książce od Araldo wiedziałem już, na co zwracać uwagę. Z początku byłem wprost przeraźliwie dokładny, co zresztą niepomiernie denerwowało kucharzy i tragarzy, jednak z czasem do moich obowiązków wkradła się rutyna. Taki już byłem – nie lubiłem powtarzalnych zadań. Poza tym tak naprawdę nie wierzyłem, że ktoś mógłby nas otruć, więc trudno mi było się skupić.

Tego dnia też szybko uznałem, że wszystko jest w porządku, więc pozwoliłem, by służba kuchenna zabrała, co jest im potrzebne. Już miałem wychodzić za tragarzami, gdy potknąłem się o wór z orzechami i jaki długi runąłem na ziemię. Zły na cały świat zbierałem się z podłogi, kiedy coś przykuło moją uwagę – coś w skrzyni stojącej niewinnie tuż obok.

– Stać! – zawołałem, po czym skinąłem na najbliżej stojących chłopców. – Wy dwaj, do mnie. Jeden niech trzyma lampę, a drugi ma otworzyć tę skrzynię. Jest naruszona.

– Tutaj, paniczu?

– A gdzie chcesz ją wynieść? Tutaj. I prędko, nie mam całego dnia.

Kiedy chłopcy spełniali moje polecenia, wodziłem wzrokiem po pozostałych tragarzach, szukając jakichkolwiek oznak strachu. Jeden z nich, być może mój równolatek, zdawał się być poddenerwowany. Od razu mi się nie spodobał. Wydawał się za chudy jak na swoją profesję.

– Straż! Niech jeden z was natychmiast idzie po Nurię, a potem po ojca.

Młody, piegowaty strażnik energicznie pokiwał głową i puścił się biegiem. Ledwie zniknął za drzwiami, popatrzyłem na pozostałych.

– A wy miejcie oko na tragarzy – dodałem, po czym odwróciłem się do chłopców, którzy uporali się ze skrzynią.

W środku leżały apetycznie wyglądające kiełbasy – jedne z tych, które lubiłem najbardziej. Pochyliłem się nad nimi i obejrzałem je uważnie, ale nie wypatrzyłem nic niepokojącego. Już zwątpiłem w swoją wiedzę, ale jednak... coś było nie tak. Odwróciłem się do chłopaka, który wcześniej zwrócił moją uwagę, teraz niemal zielonego na twarzy. Byłem pewien, że to on wniósł skrzynię z mięsem – i kiedy się zastanowiłem, przypomniało mi się, jak zawiesiłem na nim wzrok, właśnie dlatego, że nie mógł udźwignąć załadunku.

Nuria przybiegła akurat, gdy napięcie zrobiło się nie do zniesienia, a tuż za nią dreptał Samso – truciciel, który przybył do nas ledwie trzy dni wcześniej, a oficjalnie tylko pomocnik uzdrowicielki. Zgodnie z umową traktowaliśmy go jak każdego służącego, cały czas mając w pamięci, że jego rola jest dużo ważniejsza. Niski i krępy, miał urodę dobrodusznego głupca, więc absolutnie nie zwracał na siebie uwagi. Doskonały kamuflaż dla prawdziwego geniusza trucizn, jakim okazał się być.

Uzdrowicielka i truciciel bez słowa przepchnęli się przez szpaler spłoszonych tragarzy i podeszli do mnie. Właśnie ten moment postanowił wykorzystać chłopak, na którego wcześniej zwróciłem uwagę. Nie bacząc na nic, odwrócił się na pięcie i rzucił do ucieczki.

– Łapcie go! – ryknąłem, zrywając się na równe nogi.

Nie było to jednak potrzebne – nim mój głos przebrzmiał, czujni strażnicy już przygnietli chłopaka do ziemi, niepomni na jego wrzaski i złorzeczenia. Zaczęła się rozpaczliwa i całkowicie niepotrzebna szamotanina, która zakończyła się dokładnie w momencie, w którym pojawił się ojciec – z lekką zadyszką, ale nie tracący nic ze swej godności.

– Co tu się dzieje?

– Musiałem wstrzymać dostawę – odpowiedziałem, nie odrywając wzroku od chłopaka, który wciąż próbował walczyć. – Wydawało mi się, że z jedną ze skrzyń coś jest nie w porządku...

– I miałeś rację.

Nuria wyprostowała się, przez szmatkę trzymając ucięte pęto kiełbasy. Na obu jej końcach perliły się ogromne, mętne krople, a nieco wyżej dostrzegłem resztki zielonkawego proszku, którego używaliśmy do testów podejrzanego jedzenia.

– To mięso jest zatrute – oświadczyła stanowczo. Samso tylko pokiwał głową.

– Wiedziałem – warknął ojciec. – Wiedziałem, że Porres nam nie odpuści.

Po tych słowach skinął na strażników, trzymających poobijanego tragarza.

– Do lochu z nim. Przekonamy się, co wie.

Kiedy mężczyźni wywlekli chłopaka na zewnątrz w akompaniamencie okrzyków służby, ojciec podszedł do Nurii i popatrzył ponuro na zatrute mięso.

– A więc idziemy na wojnę – oznajmił.

Wymieniłem spojrzenia z uzdrowicielką. Wyglądało na to, że jest równie przerażona, co ja. Samso przyglądał się mięsu w skrzynce. Po jego minie widziałem, że już ma jakiś plan.

Nieco później, gdy wyszedłem z magazynu, by doglądnąć niszczenia zatrutej żywności, ktoś wpadł na mnie od tyłu. Był to Araldo.

– A więc jednak – stwierdził, patrząc na wrzucane do ognia jedzenie.

– I to nie jedna rzecz. Gdybym nie potknął się o worek... Nawet nie chcę o tym myśleć.

– Ja też nie. Musicie być w pełni sił. Ty w szczególności.

Po tych słowach skinął mi głową i wykonał ruch, jakby chciał mnie wyminąć.

– Przyjdź – szepnął, niemal nie otwierając ust. – Mam... nowe mikstury.

Powiodłem za nim wzrokiem, gdy pospiesznie szedł w stronę domów po drugiej stronie, z trudem panując nad emocjami. Wiedziałem, co się święci. Nareszcie trafiliśmy na ślad Vulmaro.  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro