Rozdział 46

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

– To nie do uwierzenia. Po prostu nie do uwierzenia.

Wydawało mi się, że tylko o tym pomyślałem, ale musiało być inaczej, bo poczułem na sobie wzrok matki. Zaraz potem na mojej dłoni spoczęła jej dłoń.

– Mów, synu. Proszę, mów.

Otworzyłem usta i zaraz je zamknąłem. Nie potrafiłem zebrać myśli, rozbieganych jak przerażone psy; nie mogłem złożyć słów w jedno dłuższe zdanie. Tak było od poprzedniego wieczora, gdy ojciec umarł na moich i matki oczach – wieczora, z którego nie zapamiętałem absolutnie nic, zupełnie jakbym w chwili wejścia do gabinetu zapadł w sen i obudził się dopiero podczas czuwania w Sali Pamięci.

Później powiedziano mi, że zachowałem się jak prawdziwy władca. Wołając straże podbiegłem do matki, wziąłem ją w objęcia i zacząłem wyrzucać z siebie kolejne rozkazy. Zamknąć bramy. Zablokować kuchnię i magazyn. Obudzić Samso. Ściągnąć Araldo. Strażnicy i służący rozbiegli się, by wypełnić polecenia, a gdy zostałem tylko z matką i dwoma strażnikami na korytarzu, zamilkłem całkowicie – i nie odpowiadałem na żadne pytania aż teraz.

– To... wszystko – powiedziałem. – Wczoraj o tej porze przewracał się na drugi bok. Potem jedliśmy razem śniadanie. Myślał, mówił, chodził. A teraz...

Zabrakło mi słów, więc tylko wskazałem głową na katafalk, oświetlony wręcz obraźliwie ciepłym światłem świec. Cieszyłem się, że na ciele spoczywa całun. Sprawiał, że to wszystko wydawało się nieco bardziej odległe.

– Masz do mnie żal? – zapytała matka.

Spojrzałem za nas, jakby komuś mogło przyjść do głowy podsłuchiwanie wdowy i sieroty nad grobem. Nikt się na to nie poważył. Byliśmy całkiem sami, jeśli nie liczyć pokoleń przodków, do których za równy rok miał dołączyć ojciec – mogliśmy więc porozmawiać szczerze.

Oczywiście wszyscy wiedzieli, że było to morderstwo, o tyle trudno było wykryć, kto mógł go dokonać. Ja miałem alibi, bo ani nie wchodziłem do gabinetu ojca, ani do piwniczki z winem, co potwierdzali nawet najbliżsi ojcu słudzy, a matka... nikt nawet nie posądzał jej o coś takiego. Zresztą wierzono, że morderca ukrył się gdzieś w mieście. Tylko ja wiedziałem, że mam go tuż obok.

– Powiedz synu otwarcie, co czujesz. – Matka nie ustępowała. – Powiedz mi to, proszę.

Popatrzyłem na ciało. Myślałem o całym moim życiu, od najdalszych momentów, do których byłem w stanie sięgnąć pamięcią; o tym, kim był dla mnie ojciec i kim się stał w ostatnich latach. Przypomniałem sobie, jak został ranny w bitwie podczas Bursztynowej Zarazy, a ja chciałem biec, nie bacząc na nic i moją obojętność po niedawnej próbie otrucia. Towarzyszyła mi również teraz. Nie czułem, że właśnie żegnam ojca. Nie był nim dla mnie od dawna.

– Mam żal o wiele rzeczy, ale nie o to – odparłem. – Pewnie jestem złym synem i człowiekiem, niech przodkowie mi przebaczą.

– Ale przecież wiesz, że ja...

– Wiem. Ale to niczego nie zmienia.

– Olivier, zabiłam ci ojca. Nic tego nie usprawiedliwi.

– Nie usprawiedliwiam, ale rozumiem. Myślisz, że nie wiem, co cię do tego popchnęło?

– Ale nikt poza mną nie chciał...

– Jesteś pewna?

Matka spojrzała na mnie z przerażeniem. Trudno mi było wytrzymać, ale zniosłem ten wzrok. Musiała mnie widzieć takim, jakim byłem; musiała zobaczyć, kim się stałem. A kiedy to pojęła, po policzkach spłynęły jej łzy.

– Co my ci zrobiliśmy, synu... – wyszeptała. – Co my wam wszystkim zrobiliśmy...

Objąłem ją. Miałem nadzieję, że mimo chłodu, który musiał pojawić się w moich oczach, mimo mroku, który pewnie już zawsze będę nosił w sobie, wciąż nosiłem w sobie ciepło, które tak bardzo chciała we mnie widzieć. Chciałem, by mimo wszystko wiedziała, że nie stałem się taki jak ojciec. Że zdążyliśmy mnie uratować.

Milczeliśmy przez chwilę. W tym czasie matka przestała płakać i wyprostowała się, znów patrząc wprost na katafalk.

– Miesiąc temu to też byłam ja – wyznała.

– Już wtedy chciałaś...?

– Nie. Chciałam tylko, by zachorował i został w domu – odpowiedziała cichym, łamiącym się głosem. – By nie mógł ci towarzyszyć, byście ty i Maddie mogli porozmawiać w spokoju. Nie sądziłam, że osiągnę aż taki efekt jedną szczyptą.

– Skąd ją wzięłaś? Truciznę?

Matka spojrzała na mnie krótko. W jej twarzy coś się zmieniło.

– Nie mogę ci powiedzieć.

– Matko...

– Będziesz musiał zacząć dochodzenie, by odkryć, kto stoi za zabójstwem ojca, ale w pierwszej chwili rada będzie wypytywać ciebie. Wciąż są tacy, którzy wierzą, że mogłeś to być ty. Nie chcę, byś wiedział cokolwiek, co mogłoby cię obciążyć. Tak będzie bezpieczniej. Póki nie wiesz, naprawdę nie masz z tym nic wspólnego. To wszystko obciąża wyłącznie moje sumienie.

Chciałem zaprotestować, ale uciszyła mnie jednym ruchem dłoni.

– Nie powinnam tu być – oznajmiła – To niegodne. Nikt nie powinien mi składać wyrazów współczucia.

– Jesteś wdową. Nie mogłoby cię tu nie być.

Ale ona wybiegała myślami w przyszłość.

– Trzeba będzie to zakończyć. Musisz ujawnić, kto to zrobił i... ukarać sprawcę. – Przełknęła ślinę. – Właściwie powinieneś... skazać mnie na śmierć. Jeśli taka będzie twoja decyzja, przyjmę ją z godnością.

– Mamo, na święte duchy...

– Olivier, nie rozumiesz? Trzeba to zrobić, by cię oczyścić z zarzutów. By nikt nigdy nie zaczął zadawać pytań, by nikt nie wziął milczenia za dowód. Sprawa nie może się tak po prostu rozwiać. 

Złapałem ją za ręce. W moich dłoniach wydawały się tak drobne... A jednak kryły w sobie wystarczająco dużo siły, by wsypać do wina truciznę i podać ją mężowi.

– Mamo, dość tego – oznajmiłem stanowczo. – Dość już przykrywania sekretów krwią. Nie chcę, by ktokolwiek więcej w tym mieście oddał życie za nasze sprawy.

Tym razem to ona chciała coś dodać – a ja ją uciszyłem. 

– Wiem, co nosisz w sercu i wiem, jaka jesteś. Nie potrzebuję oceny obcych ludzi. Nikt nie był w tym domu. Nie przeżył tego, co przeżyłaś ty, co przeżyłem ja, moje siostry i brat. Co przeżył ojciec. To, co się stało, zostanie między nami. Nikt nie musi poznać prawdy.

– Ale...

– My, Vallore, zawsze mamy tajemnice, czyż nie?

Po tych słowach popatrzyłem jej w oczy.

– Zostań – szepnąłem. – Zostań, dopóki tego nie zakończę, potem zrobisz, co uznasz za słuszne. Będziesz mogła odejść, jeśli zechcesz, ale teraz... będę cię bardzo potrzebował. 

Uśmiechnąłem się łagodnie.

– Ktoś musi czekać na nasz powrót.


* * * * *


Gdy przez krótki czas rządziłem Locete, pierwszą decyzją, co prawda nie do końca samodzielną, było zorganizowanie egzekucji niedoszłych skrytobójców. Teraz moje prawdziwe rządy rozpoczynałem równie ponuro: od wyprawienia pogrzebu.

Ojca pochowaliśmy tydzień po śmierci, bo aż tyle zajęły przygotowania, których nikt się nie spodziewał. O bezpieczeństwo zadbał Araldo. Wiedziałem jednak, że zrobił coś jeszcze; bez pytania, ale ja nie oponowałem. Jeszcze tego samego wieczora przyniósł dziwną, grubą świecę – lśniącą od olejków, z daleka straszącą dziwnymi symbolami wyrytymi w wosku – i dyskretnie ustawił ją w szeregu innych. Właśnie tak domyśliłem się, że nasi kapłani po swojemu pomogli mi wyprawić ojca w drogę na tamten świat i zadbali, by nie musiał nas wszystkich nawiedzać. Nie do końca podobało mi się, że ingerowali bez pytania, ale rozumiałem, co nimi kierowało. Biorąc pod uwagę, co się stało, byłem im nawet wdzięczny.

Ponure wieści rzecz jasna przekazałem siostrom – wszystkim, bo najbardziej zaufanego posła wysłałem też do Azito. Teraz nie miałem już kogo się bać, a jednak zachowałem tyle ostrożności, ile tylko mogłem. Na pogrzeb zdążyła przyjechać tylko Maddalena. Opłakała ojca, jak przystało córce, ale gdy odświętnie ubrani strażnicy składali ciało w rodzinnym mauzoleum, ujęła mnie pod ramię.

– To nie takie proste, prawda? – zapytała, blada i drżąca.

Nie odpowiedziałem, pamiętając o tym, co powiedziała mi matka – w tak napiętej sytuacji nawet niewinny drobiazg rzucony w nieodpowiednim momencie był zabójczy. Rozmowę w Sali Pamięci traktowałem jako przysięgę.

Pierwszy tydzień mojego panowania upłynął tak szybko, że nie miałem czasu nadziwić się zmianom. Zajęty przyjmowaniem posłów z kondolencjami i przygotowywaniem odpowiednio wystawnego pogrzebu – a poświęciłem niemało złota z rodzinnego skarbca, by ojciec spoczął, jak na wielkiego hrabiego przystało – skupiałem się tylko na poszukiwaniach zabójcy, gdy już tylko udowodniłem, że nie miałem z tym nic wspólnego. Matka, wierna temu, co mi obiecała, milczała, chociaż spędzała tak wiele czasu na odosobnieniu, że zaczynałem się poważnie martwić. 

Poszukiwania skrytobójcy, co jasne, szybko utknęły w martwym punkcie. Nikogo nie złapaliśmy, a Samso i Araldo nie potrafili powiedzieć za wiele. Orzekli tylko, że wino zostało zatrute dokładnie tym samym specyfikiem, którego użyto wcześniej. Zwiększono tylko dawkę – i to znacznie.

– Niestety, miał szans – powiedział mi zielarz trzeciego dnia po śmierci ojca, gdy mógł pojawić się z dokładniejszymi wynikami. Starał się mówić jak najłagodniej. – Ktoś, kto to zrobił, tym razem chciał mieć pewność, że Mikel nie przeżyje.

Spojrzałem na niego bystro.

– Myślisz, że to mogła być ta sama osoba?

– Tak, z pewnością. Osoba, albo grupa osób.

– A ta trucizna? Wiesz, co to mogło być?

Zielarz zawahał się.

– Nie mam pewności, ale biorąc pod uwagę... objawy i to, jak świetnie rozpuściło się w winie, przypuszczam, że szalej jadowity. Chyba najpopularniejsza trucizna świata.

Przesłuchiwałem, kogo tylko mogłem. Rozmawiałem ze służbą, srożąc się i wzbudzając całkiem zrozumiały strach. Jednego biednego tragarza wtrąciłem do lochu, co sprawiło, że gdy przyszedłem go odwiedzić, ze łzami rzucił mi się do stóp, przysięgając na godność matki, że jest niewinny. Po kilku dniach wypuściłem biedaka i poleciłem, by jeden ze szpiegów miał go na oku, doskonale wiedząc, że nic z tego nie wyniknie. Musiałem przez jakiś czas grać i dawałem z siebie wszystko. W duchu wypatrywałem jednak momentu, w którym sprawa przyschnie na tyle, bym nareszcie mógł wyjechać z Locete tam, gdzie rwało się moje serce. Do Flavii.

Nie prosiłem o żadne wsparcie; ba, nawet nie śmiałem o nim marzyć. I tak męczyły mnie wyrzuty sumienia, że nie potrafiłem wykrzesać z siebie szczerości, a cała zapalczywość w poszukiwaniach widmowego mordercy była czystą maskaradą. Chwilami czułem do siebie obrzydzenie i bałem się zaglądać do Sali Przodów – choć, podobnie jak stryjek, starałem się usłyszeć ich głos. Nie sądziłem, że mogą zechcieć mi pomóc, a jednak tak się właśnie stało. Któregoś słonecznego dnia, do Locete zawitał wystawnie odziany poseł w asyście zbrojnych. Nie musiałem pytać, ani patrzeć na chorągwie – wiedziałem, że przyjechał z Naliro.

– Regent przekazuje wyrazy współczucia z powodu śmierci ojca – oznajmił, kłaniając się przede mną. – Zapewniam, że został on godnie upamiętniony również w stolicy.

– Dziękuję – odparłem szczerze, choć nie bez zdumienia. Nie sądziłem, że regent tak dobrze nas pamięta.

Poseł, którego przyjąłem z całą wystawnością, na jaką mogłem sobie pozwolić, przywiózł coś jeszcze – oficjalny dokument, w którym uznawano mnie jako samodzielnego pana tych ziem i seniora rodu. Byłem jedynym męskim spadkobiercą, jedynym znanym synem w rodzie Vallore, a przynajmniej oficjalnie, więc sprawa nie nastręczała trudności. Opatrzony pieczęciami dokument był czystą formalnością, stwierdzeniem rzeczy tak oczywistej, że zupełnie o niej zapomniałem. Kiedy jednak wziąłem pismo do rąk, odkładając lekturę listu na później, coś się zmieniło. Dotarło do mnie, że stałem się samodzielnym panem. Władcą ziem, takim, jak wcześniej mój ojciec – a on ze swoich decyzji nikomu się nie tłumaczył. Ja też już nie musiałem. Całe dnie spędziłem na poszukiwaniu wymówek, powodów usprawiedliwiających wyjazd, a przecież miałem go cały czas przed sobą. W sobie. To ja byłem powodem wyjazdu. Innego nie potrzebowałem.

Gdy poseł odjechał z odpowiedzią dla regenta, ogłosiłem, że następnego dnia wyjeżdżam na dłużej, a pod moją nieobecność pieczę nad ziemiami sprawuje matka i stryj. Oczywiście ta decyzja nie przeszła bez echa, ale zrobiłem wszystko, by uspokoić doradców.

– Ojciec pozostawił po sobie pewne niedokończone sprawy – wyjaśniłem. – Moim obowiązkiem jako syna i następcy jest dokończyć jego dzieło. Właśnie to mam zamiar zrobić. Doprowadzić rodzinne sprawy do końca.

Nie poświęciłem wiele czasu na przygotowania. Wyruszyłem już następnego ranka, kiedy tylko otworzono bramy miejskie, wyposażony we wszystko, co niezbędne, a także kilka zbędnych, ale uprzyjemniających życie rzeczy. Oczywiście nie jechałem sam – towarzyszyli mi rycerze, których lubiłem najbardziej i którzy teraz stali się moją świtą.

Pożegnało mnie zaskakująco wiele osób. Przed domem matka długo trzymała mnie w objęciach, szepcząc nad głową modlitwy ochronne, sam już nie wiedziałem do kogo. Objął mnie też stryj i powiedział coś, długo powracało do mnie w myślach:

– Pozwól mu wybrać.

Tuż za granicami naszej posiadłości zobaczyłem Araldo. Ukłonił mi się i posłał krzepiący uśmiech. Poprzedniego wieczora byłem u niego; po leki, które mogą się przydać, ale też po wskazówki. Uświadomił mi, jak bardzo intuicja mnie zawiodła. Miasto, w którym mieszkał mój brat, bynajmniej nie leżało nad wodą. Nie było też małe, ani tym bardziej spokojne.

W drogę wyprawili mnie też kapłani, niewątpliwie powiadomieni przez zielarza. Tuż po śmierci ojca arcykapłan w asyście zjawił się przed domem, pokornie prosząc o rozmowę. Zaprosiłem ich do środka, jak wszystkich innych gości – rzecz do tej pory nie do pomyślenia – i wysłuchałem, co mieli do powiedzenia.

– Ślubujemy ci, panie, wierność – mówił Oreste, nie spuszczając ze mnie wzroku. – Nie będziemy wchodzić w drogę, szukać zwady ani narzucać się swoją obecnością, jednak możesz zawsze na nas liczyć. Niczego nie oczekujemy ani nie będziemy wymagać. Chcemy jedynie żyć w pokoju i służyć pomocą ludziom, którzy będą tego potrzebować. Dostosujemy się w pełni do wszystkich praw i obowiązków.

– Wiem, Oreste – odparłem wtedy. – I cieszy mnie, bo ja też pragnę pokoju dla tych ziem. Myślę, że się porozumiemy.

W odpowiedzi arcykapłan uśmiechnął się do mnie z niewysłowioną ulgą.

Podobny uśmiech posłał mi również gdy wyjeżdżałem z miasta. Kapłani ukłonili się przede mną jak należało, ale widziałem, że trudno im było powstrzymać emocje. Wiedzieli, dokąd i po co wyruszam. Zapewne też liczyli, że nie wrócę sam – a nawet jeśli, to z wieściami zmieniającymi wiele, również dla nich. Na mizernych, pobrużdżonych twarzach po raz pierwszy od dawna pojawiła się nadzieja – i tchnęła nowego ducha w starców pomarłych już za życia.

Jak się okazało, mój wyjazd chciał oglądać ktoś jeszcze.

Drugiego dnia, na trakcie przed nami pojawił się samotny jeździec, wyraźnie zmierzający w naszą stronę. U siodła miał przytroczone sakwy podróżne, nie za duże, ale wypakowane tak, jakby ich właściciel szykował się na długą podróż. Poznałem go od razu – był to ten mag, który pomagał mi znaleźć brata i u którego miałem dług. Teraz, po tym co stało się na weselu, wiedziałem, że to również kwestia honoru i ufałem mu, jak tylko mogłem zaufać magicznemu. Moi rycerze spięli się na jego widok, ale dałem im znak, że wszystko jest w porządku. Pociągnąłem za to za wodze i zrobiłem obok siebie nieco miejsca, dając znać, że chcę, by ten człowiek jechał u mego boku. Wiedziałem, że nie musieliśmy się bać – ani my jego, ani on nas.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro