Rozdział 5

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 W porze kolacji byłem już w takim stanie, że niemal nie zauważyłem służącej, która przyniosła mi posiłek i od razu wyszła. Cieszyłem się, że nie próbuje mnie zagadywać, bo chciałem tylko spokoju. Po kłótni z matką i jej dziwnej przemowie sprawa zaginionego rodzeństwa tak bardzo mi obrzydła, że byłem o krok od jej porzucenia. Czy nie byłoby lepiej zapomnieć?

„No pewnie, że by było", odpowiedziałem sobie w myślach. Ileż kłopotów by się skończyło, gdybym w porę powiedział „dosyć". Mój wewnętrzny upór pchał mnie jednak do przodu, nakazując drążyć temat i wyjaśnić wszystko do końca.

Przez całe życie wychowywano mnie jako jedynego dziedzica rodu. Choć zdarzało się, że majątki i władzę dziedziczyły kobiety, należało to raczej do wyjątków. Większość kar, które otrzymywałem, wynikało właśnie z tego, że nie mogłem nauczyć się zasad panowania. Byłem krnąbrny, miałem własne pomysły i zainteresowania, dalekie od tych, odpowiednich dla przyszłego władcy - ziem, a może i kraju. Dorastałem, obserwując potęgę, jaka przypadnie mi w udziale. Ojciec nazywał to łaską; ja myślałem o tym, jak o piętnie. I właśnie teraz, kiedy już powoli, boleśnie zacząłem wpasowywać się w ramy, które dla mnie przewidziano, nagle okazywało się, że był ktoś jeszcze. Ktoś, kto mógł zagrozić mojej pozycji jedynego dziedzica... albo od niej ocalić. Lub chociaż wesprzeć.

Aż do tej pory nie uświadamiałem sobie, jak bardzo brakowało mi kogoś bliskiego. Kogoś, na kim mógłbym się oprzeć i kto towarzyszyłby mi w radosnych momentach, nie urągając przy tym etykiecie, jak moi przyjaciele z miasta, z którymi musiałem spotykać się potajemnie i którzy mieli tego coraz bardziej dosyć. Zresztą, brat to brat. Mieliśmy tych samych rodziców, to samo miejsce nazywaliśmy domem. Jeśli on istniał, był mi najbliższym człowiekiem na świecie zaraz po ojcu. Krew z krwi, która zawsze się odnajdzie i zrozumie. Może właśnie to powinienem był powiedzieć matce?

Westchnąłem i sięgnąłem po talerz z mięsiwem, które zdążyło już wystygnąć. Skoro poświęciłem już tak wiele, czy mogłem się wycofać? Może i przez większość życia byłem tchórzem, bo zdecydowanie brakowało mi waleczności przodków, ale teraz potrzebować mnie mógł brat. Elvira też. Nie mogłem ich zawieść.

Jedząc, myślałem smętnie, co jeszcze mi pozostało. Jedyny trop, jakim mogłem podążyć, to coś, co najwyraźniej wiedział Araldo, a czego za nic nie chciał mi powiedzieć. Musiałem wymyślić, jak zmusić go do mówienia. Gdy siedziałem zatopiony w rozmyślaniach, do pokoju znów zajrzała służąca, tym razem by zabrać talerze.

– Później – odpowiedziałem niecierpliwie. – Jeszcze nie skończyłem.

– Oczywiście, paniczu.

Gdy wyszła, moje myśli podążyły innym torem. Nie miałem szans, by spotkać się z Araldo - to on musiał znów do mnie przyjść, a ja musiałem sprawić, że zostaniemy sami. Tylko jak tego dokonać? Poruszyłem się w zamyśleniu, niechcący naruszając opatrunek na świeżej ranie. Ukłucie bólu sprawiło, że mnie olśniło.

Odrzuciłem kołdrę i ostrożnie usiadłem na brzegu łóżka, jak zahipnotyzowany patrząc na opatrunek. Powiodłem po nim palcem, wyczuwając miejsce, w którym rana musiała być najgłębsza – tuż nad kolanem, gdzie spotykały się liczne żyły. Ile byłem gotów poświęcić, by dociec prawdy? Odpowiedź była oczywista: wszystko. A przynajmniej tak mi się zdawało.

Jak w amoku wstałem, złapałem nóż, którym jeszcze przed chwilą rozcinałem mięso i nim dotarło do mnie, jak głupi jest mój pomysł, wbiłem go sobie w ranę.Chyba nawet nie krzyknąłem – z ust wydarł mi się tylko chrapliwy jęk. Zupełnie bezmyślnie otarłem nóż o spodnie i rzuciłem go na tacę. Chciałem podejść do drzwi, ale nie zdążyłem, bo po jednym kroku pociemniało mi przed oczyma.

Nie wiem, jak długo byłem nieprzytomny, ale w tym czasie ktoś zdążył mnie przenieść do łóżka i zawezwać Araldo, bo gdy się ocknąłem, już się nade mną pochylał. Grube krople potu perliły się na jego czole, dopóki nie otarł ich rękawem. Jęknąłem i spróbowałem usiąść, ale zielarz powstrzymał mnie stanowczym ruchem.

– Nie ruszaj się, albo twój ojciec skróci mnie o głowę.

Wciąż byłem otumaniony, ale bardzo starałem się myśleć logicznie. Skoro Araldo wyrażał się w taki sposób, najprawdopodobniej byliśmy w pokoju sami, ale musiałem się upewnić.

– Co się stało? – zapytałem słabo. – Nic nie pamiętam...

– Twoja rana się rozeszła i zemdlałeś z bólu. Służąca znalazła cię na podłodze. Dobrze, że zareagowała szybko, bo...

– Araldo? Jesteśmy sami?

Zielarz popatrzył na mnie z niepokojem.

– Tak. Mam kogoś zawołać?

Zbierając resztki sił złapałem go za koszulę i dźwignąłem się do pozycji siedzącej.

– Rana się nie rozeszła – wydusiłem. – Sam sobie to zrobiłem.

– Oszalałeś?! Po co?

– Chciałem, żebyś przyszedł i... – Zaczerpnąłem oddechu. – I powiedział, co wiesz. To, czego nie chciałeś powiedzieć wczoraj. Znaczy dzisiaj rano.

Araldo aż poczerwieniał z wściekłości.

– Ty skończony idioto! – warknął. – Mogłeś się okaleczyć, może nawet zabić! Życie ci obrzydło? Moje też? Co ja ci takiego zrobiłem? Twój ojciec myśli, że to wszystko moja wina!

Skuliłem się nieco, ale nie rezygnowałem. Teraz nie miałem już wyboru. Zbierając się w sobie jeszcze raz, zrównałem się wzrokiem z mężczyzną.

– Albo mi powiesz, albo dziś w nocy zrobię sobie to jeszcze raz – wycharczałem. – Będę się dźgał, dopóki ze mną nie porozmawiasz lub dopóki mój ojciec cię nie zabije. Wybieraj.

Araldo odsunął się, patrząc na mnie z dziwnym wyrazem twarzy. Nie wiedziałem, czy więcej było tam przerażenia, niechęci czy gniewu, ale nie miało to dla mnie znaczenia. I tak czułem się podle.

– Nie wiem, co się z tobą stało, ale to jest straszne. Nie poznaję cię.

Milczałem, zły i zasmucony. Zielarz namyślał się krótko, zerknął na drzwi, ale w końcu westchnął.

– Dobrze, powiem – oznajmił, zbierając przybory do nieodłącznego koszyka. – Kiedyś ktoś już groził mi śmiercią, ale skoro i tak mam zginąć, to przynajmniej powiem ci, czego się domyślam. Masz prawo wiedzieć.

– Jak to „się domyślam"? Przecież nas leczysz!

Araldo westchnął.

– Ale nie od zawsze, Olivier. Nie pomyślałeś o tym? Do Locete przybyłem jakieś szesnaście lat temu, niedługo przed tym, zanim się urodziłeś. Jak się domyślasz, na czyjeś miejsce.

Rozczarowanie było tak ogromne, że niemal łzy napłynęły mi do oczu. Mimo wszystko postanowiłem ciągnąć temat.

– Jak to „na zastępstwo"?

– Normalnie zielarz miejski czy nadworny zmienia się dopiero, gdy poprzedni jest już zbyt stary, by pracować, albo gdy po prostu umrze. Myślałem, że teraz też tak było, chociaż zdziwiło mnie, że po moim poprzedniku nie zostało praktycznie nic. Nawet nie chciano o nim rozmawiać, również w Akademii Zielarzy.

– Został zabity?

– Nie. Wygnany.

Aż otworzyłem usta ze zdumienia.

– To tak w ogóle można?

– Ba, na tym polega rzecz. Nie można. To znaczy... Nikt nie zabroni władcy wygnać jakiejś osoby, a Akademia może ją odwołać. W praktyce zdarza się to bardzo rzadko i z reguły w atmosferze skandalu.

Zmarszczyłem brwi.

– Więc jak mogłeś o tym nie słyszeć?

– Już rozumiesz. Twój ojciec ma naprawdę potężną władzę, skoro był w stanie doprowadzić do sytuacji, w której zielarz nie wiedział, co się stało z innym zielarzem. W Akademii powiedzieli mi tylko, że muszę jechać, bo miasto zostało na barkach jednego człowieka, a potem przestali odpisywać na moje listy. Chętnie bym tam pojechał i kogoś przycisnął, ale nie mogę zostawić Locete bez opieki.

– Ale przecież w świątyni jest drugi zielarz.

– Jest, ale sam nie poradziłby sobie ze wszystkim, dlatego tu jestem. A właściwie przydałby się jeszcze ktoś trzeci, bo sami nie dajemy rady. Zresztą, żeby opuścić miasto, musiałbym dostać zgodę, a twój ojciec w życiu mi jej nie wystawi. Szczególnie po tym, co się stało.

– A co się stało?

Araldo znów westchnął.

– Pewnie nie słyszałeś o Sisto?

Pokręciłem głową.

– No właśnie. Nikt nie słyszał. Sisto był świątynnym zielarzem, który przybył do miasta kilka dni przede mną. Jego poprzednik zmarł ze starości w tym samym momencie, gdy zniknął zielarz miejski. Ciekawe, że akurat w takiej chwili.

Zadrżałem. Aluzja była aż nazbyt czytelna.

– Kiedy Sisto przyjechał do Locete, zastał garstkę zastraszonych kapłanów, którzy jak ognia unikali jakichkolwiek kontaktów z dworem. Potem pojawiłem się jeszcze ja, równie zagubiony. Wtedy nabrał podejrzeń. Domyślał się, że stało się coś bardzo złego, a pewność zyskał, kiedy również i jemu Akademia przestała odpowiadać na listy. Jakby chcieli o nas zapomnieć. Wymazać Locete z map.

– I co było dalej? – wyszeptałem, całkowicie pochłonięty opowieścią.

– Ja byłem trochę bardziej pokorny niż on. Nie drążyłem, całą uwagę poświęcałem temu, by nauczyć się tu jakoś żyć, skoro miałem was leczyć. Ale Sisto nie musiał zadawać się z dworem, być może dlatego nie bał się zadawać pytań. Próbowałem go powstrzymać, ale grzebał tak długo, że w końcu się dogrzebał.

Araldo zerknął przez ramię na drzwi.

– Nie mam pojęcia, jak odkrył, że istniał spisek, który miał na celu ukrycie waszej najstarszej siostry – wyznał, nachylając się jeszcze bardziej. – Starszej od Lucilli. Wywieziono ją aż do Azylu i zadbano, by wszyscy o niej zapomnieli. Podobno była bardzo chora, ale Sisto przypuszczał, że to nieprawda. Sądził, że biedne dziecko po prostu o czymś się dowiedziało i trzeba było zamknąć mu usta, a Mikel nie był aż tak okrutny, żeby zabić własną córkę. Wiemy to, bo nigdzie nie zachował się ani ślad jakiegokolwiek leczenia. Żadnych badań, żadnych zapisków, żadnych roślin i medykamentów. Żadnych konsultacji. Tajemnicza choroba, tak poważna, że wymagała odseparowania, po której nie został żaden ślad.

– Jakby w ogóle jej nie było – wyszeptałem.

– Otóż to. Mieliśmy za to dwóch zaginionych zielarzy: jednego martwego i jednego wygnanego, którego imię aż tak zhańbiono, że nawet Akademia nie chciała się do niego przyznać. Nie usłyszałbym o nim, gdyby nie dociekliwość Sisto, która zmusiła kogoś do powiedzenia tej jednej rzeczy. Jednego imienia.

Nachyliłem się do zielarza, z trudem łapiąc oddech. Kręciło mi się w głowie od tych wszystkich faktów i spisków, ale byłem tak podekscytowany, jak jeszcze nigdy w życiu. Nadworny zielarz, który działał przed moimi narodzinami i prawdopodobnie miał coś wspólnego z zaginięciem mojej siostry – to właśnie był ślad, którego potrzebowałem.

– Imię – wyszeptałem. – Podaj mi je.

Zielarz milczał.

– No, już – naciskałem. – Powiedziałeś już za dużo, żeby się wycofać. Przecież nie doniosę ojcu. Działam sam, przysięgam.

– Olivier, nie rozumiesz? Na tym dworze wydarzyło się coś złego i ktoś bardzo się postarał, żeby wszyscy mający w tym udział zniknęli. Nawet Sisto został zamordowany i to kilka dni po tym, jak u mnie był, chociaż oficjalnie popełnił samobójstwo. Dziwię się, że jeszcze po mnie nie przyszli.

– Araldo, za kogo mnie masz? Nie jestem szpiegiem, nie doniosę na ciebie.

– Szczerze? Nie spodziewałem się, że będziesz w stanie szantażować mnie w taki sposób, więc już sam nie wiem, za kogo cię mam. Trochę się obawiam. Szczególnie że już teraz czuję oddech śmierci na karku. Twój ociec mi groził przez to, co sobie zrobiłeś.

– Jakoś to załatwię. Oczyszczę cię z zarzutów. Przecież to nie twoja wina.

Araldo znów namyślał się przez chwilę. Domyśliłem się, dlaczego się waha – jego też męczyła ta cała sprawa i bardzo chciał poznać jej finał.

– I tak będę musiał cię jeszcze odwiedzić – oznajmił w końcu, wstając. – Wpadnę pojutrze. Jeśli do tego czasu uda ci się przekonać ojca, zdradzę imię mojego poprzednika.

Musiałem się zgodzić, chociaż nie miałem pojęcia, jak zadbać o dopełnienie swojej części umowy. Kiedy zostałem sam na sam ze swoimi myślami, nagle poczułem strach. Najwyraźniej ojciec też był gotów poświęcić wszystko, byleby dopiąć swego.

Samotność nie doskwierała mi zbyt długo. Nieco po tym, gdy Araldo wyszedł, do pokoju zajrzeli rodzice – o dziwo oboje. Gdy przysiedli na łóżku, patrzyli  na mnie z identyczna troską.

– Wszystko w porządku? – zapytała matka, znów wygładzając mi pościel. Nie patrzyła mi w oczy i to sprawiało mi o wiele większy ból niż ponownie obandażowana noga.

– Tak, jest o wiele lepiej – skłamałem. – Araldo szybko mnie poskładał.

Mina ojca zmieniła się w ułamku chwili.

– Miejmy nadzieję, że tym razem się postarał – powiedział surowo. – Przykro mi, synu, że musiałeś ucierpieć przez jego nieudolność, ale obiecuję ci, że to już ostatni raz.

Przełknąłem ślinę. Teraz albo nigdy.

– Araldo od początku robił wszystko, co tylko mógł. To dobry zielarz.

– Olivier, jesteś bardzo szlachetny, ale nie broń go – powiedziała matka, kładąc dłoń na ramieniu wyraźnie już rozjuszonego ojca. – Za pierwszym razem się nie przyłożył, to oczywiste.

– Oby to było tylko niedbalstwo – warknął. – Bo jeśli to był sabotaż, przysięgam, że...

– Nie, proszę, nie rób mu krzywdy! – zawołałem prędko. – To moja wina.

– O czym ty mówisz? – zapytała matka.

Wytarłem spocone dłonie w pościel. Teraz, gdy miałem wprowadzić mój plan w życie, nagle obleciał mnie strach. „Robisz to dla Elviry i dla brata", pomyślałem, oddychając głęboko. „Bądź odważny. Robisz to dla nich."

– Bo kiedy Araldo wychodził, powiedział mi, że powinienem leżeć i się oszczędzać – odparłem niepewnie, patrząc gdzieś w bok. – Wspominał coś o tym, że boki rany muszą mieć czas, żeby się zejść, ale mnie wydawało się, że przesadza. Że przecież dam radę wstać z łóżka i dojść do drzwi... no i wychodzi na to, że się przeliczyłem.

– Synu, ja wiem, że go kryjesz. – Ojciec popatrzył na mnie takim wzrokiem, że zrobiło mi się słabo. – Nie kłam.

– Nie kłamię!

– To czemu nie patrzysz nam w oczy?

Dopiero wtedy uniosłem głowę, zbierając się na odwagę.

– Bo mi wstyd, że byłem takim kretynem – powiedziałem cicho. – Chodziło tylko o głupie talerze.

Ojciec spojrzał na matkę z takim zdumieniem, że gdyby to była inna sytuacja, pewnie bym się zaśmiał.

– Talerze? – powtórzył.

– No talerze. Z kolacji. Kiedy skończyłem jeść, pomyślałem, że wyjrzę na korytarz i zawołam tą służącą, o której mówiłeś. Albo kogokolwiek, kto będzie w pobliżu.

– A nie mogłeś po prostu zawołać?

– Jest późno. Nie chciałem się wydzierać. Mówiłeś, że to niestosowne wrzeszczeć w domu. A poza tym, chciałem się przejść... Ile można leżeć.

Ojciec zerwał się i w emocjach oparł o dolną ramę łóżka.

– Olivier, na duchy przodków! Nie chciałeś się wydzierać, ale rozerwać szwy to już ci się chciało? Masz rozum?!

– Przepraszam – wydusiłem, drżąc na całym ciele. – Nie wiedziałem, że tak się skończy...

– A poświęciłeś chociaż chwilę na przemyślenie tego? Czy jak zwykle...

– Mikel, wystarczy – odezwała się matka, zaskakująco surowo. – Spójrz na niego.

Zapadła chwila ciszy. W końcu ojciec westchnął ciężko.

– Osiwieję zupełnie, zanim ty dojrzejesz – mruknął. – Niech będzie, ale na przyszłość: używaj głowy. Od czegoś ją masz. Loreo, chodźmy – dodał łagodnie. – Wszystkim nam przyda się chwila wytchnienia. A ty, młodzieńcze, naprawdę odpoczywaj. Jeszcze raz usłyszę, że wstajesz, a cię przywiążę.

To była pierwsza w życiu pogróżka, której nie musiałem brać na poważnie, więc pozwoliłem sobie na niepewny uśmiech.

Gdy rodzice wyszli, długo dochodziłem do siebie. Cieszyłem się w duchu, że mój podstęp się udał, choć nie do końca wierzyłem, że wszystko poszło tak gładko. Najbardziej jednak zdumiewała mnie reakcja ojca. Nie wiem, co powiedziała mu matka, ale najwyraźniej miało ogromną siłę rażenia.

Ponieważ ja spełniłem swoją obietnicę, pozostawało mi czekać, aż Araldo wypełni swoją. Wierzyłem, że mogę mu zaufać – i jak się okazało, całkiem słusznie. Dwa dni po wypadku, znów się u mnie zjawił. I chociaż zostaliśmy sami, nie wszystko ułożyło się, jakbym sobie tego życzył.

– Twoi rodzice są pod drzwiami – mruknął tak cicho, że ledwo mogłem go zrozumieć. – Nie mamy czasu.

Po tych słowach wstał, by poprawić mi poduszki i wtedy pochylił się nade mną, o wiele niżej, niż trzeba było.

– Vulmaro – wyszeptał. – Ale nie znajdziesz go. Nikt nie ma pojęcia, dokąd go wygnano.

Chwilę potem już go nie było.

Moja noga goiła się szybko, a ja wykorzystałem względnie spokojny czas, by jeszcze raz wszystko przemyśleć. Próbowałem zachować spokój, ale trudno mi było ukryć rozczarowanie. Rozerwałem sobie nogę w taki sposób, że blizna miała ze mną zostać już do końca życia, a jedyne co uzyskałem to imię zielarza, który dawno temu przepadł bez wieści. Nie miałem szans się do niego dostać – chyba żebym uciekł z domu i poświęcił resztę życia na włóczenie się po kraju, nie mając pewności, czy człowiek, którego szukam, wciąż jeszcze żyje. Choć więc zaciskałem dłonie z wściekłości, wszystko wskazywało na to, że trop Vulmaro musiałem porzucić. Znów zostawała mi tylko Elvira - choć teraz przynajmniej miałem pewność, że istniała. Mówiąc o niej Araldo wspomniał o tajemniczym Azylu, ale nie zdążyłem dopytać, co to za miejsce. Postanowiłem się jednak dowiedzieć. Jak? Nad tym zastanawiałem się bite dwie noce, jeszcze raz zbierając wszystko co wiedziałem w całość, tym razem już bez robienia notatek.

Konkluzja była bolesna. Matka milczała, milczała też siostra. Milczała służba, milczał zaginiony zielarz, milczały kroniki. Czas więc, by przemówiła osoba, która od początku zaplanowała cały ten spektakl i realizowała go, ukrywając fakty według własnego widzimisię. Czas, by przemówił ojciec.

Zadanie było bardzo trudne, bo nie mogłem przecież pójść do niego i poprosić o wyjaśnienia. Nie na darmo byłem jednak arystokratą z dziada pradziada. W ostatni wieczór który spędziłem na rekonwalescencji spojrzałem sobie w oczy w lustrze. Ja, Olivier, miałem szesnaście lat i postanowiłem osiągnąć mój cel korzystając z tego, czego mnie nauczono: podstępem, oszustwem i manipulacją.

Czułem się jak lew albo wilk wyruszający na polowanie: głodny, przesycony wolą walki, wzywany przez zew, którego nie mogłem ignorować. Zew krwi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro