Ziemia Obiecana

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

4 czerwca 1940, Dunkierka, północna Francja

- Ilu już dziś zabrali?

- Ponad dwadzieścia pięć tysięcy. W porcie nie ma już statków, dlatego przyszliśmy tutaj.

Francja podniósł wzrok i rzucił okiem na ostatnie trzy obiekty zacumowane przy plaży: dwa kutry i barka transportowa na holowniku. Nie mogły pomieścić więcej, niż pięćset, czy sześćset osób, a liczbę żołnierzy, przyprowadzonych przez Anglię, spokojnie można było oszacować na ponad dziesięć tysięcy. Oprócz nich, na miejscu wciąż stacjonowało niemal cztery razy więcej Francuzów i prawie trzy tysiące Belgów, Holendrów, Kanadyjczyków, i Polaków.

Mężczyzna przysłonił oczy wierzchem dłoni, by jakoś ochronić się przed słońcem, a potem skupił się na linii horyzontu, wciąż naiwnie licząc, że ujrzy w oddali dodatkowe okręty. Niestety cywile i brytyjski rząd zrobili już wszystko, co w ich mocy. Nie zanosiło się na kolejny cud.

Stali więc tam w pełnym słońcu, z piaskiem i krwią przyklejonymi do zmęczonych twarzy, w otoczeniu ton porzuconej amunicji, pojazdów pancernych; zarówno sprawnych, jak i celowo uszkodzonych oraz ponad pięćdziesięciotysięcznej armii skazanej na zatracenie. W tamtej chwili nie byli to już nawet żołnierze, a ludzie – bohaterowie, którzy postanowili zostać z własnej woli oraz tacy, którzy nie mieli innego wyjścia.

Choć słońce paliło tego dnia niemiłosiernie, a ubrania kleiły się do ciał, po kręgosłupie Francji raz za razem przechodziły lodowate dreszcze. Obserwował, jak spośród brytyjskich żołnierzy wyłaniani są ci najdotkliwiej ranni, najmłodsi albo deklarujący posiadanie rodziny, jak niektórzy z nich dobrowolnie decydują się zostać i wspierać ostatnie, niemrawe podrygi kampanii francuskiej, i jak jego właśni ludzie zaciskają zęby w geście bolesnej akceptacji tego, co niebawem ich czeka – śmierci lub niewoli.

Nie minęła chwila, a odwrócił wzrok, niezdolny dłużej patrzeć im w oczy i widzieć rozczarowanie, pomieszane ze strachem, poczuciem porażki i nadzieją na coś, co miało nigdy nie nastąpić. Nie był stanie znieść świadomości tego, jak bardzo ich wszystkich zawiódł.

Francja nie zauważył, kiedy tak właściwie znalazł się przy nich Kanada. Jego granatowy uniform RAF był brudny, sfatygowany i przesiąknięty krwią, a gogle, które naciągnął na głowę – pęknięte. Miał rękę w temblaku, a lewy policzek zdobiła długa, prowizorycznie pozszywana bruzda. Wyglądał na wycieńczonego, ale mimo to, jego wargi rozciągał blady uśmiech. Zjawił się dokładnie w chwili, gdy na barkę wpuszczono ostatni tuzin żołnierzy.

- Jesteście gotowi? – zapytał, wodząc wzrokiem po twarzach swoich towarzyszy.

Iskra radości w jego jasnych oczach zgasła dokładnie w momencie, gdy Anglia pokręcił głową.

- Wsiadaj zanim zabraknie miejsc – powiedział, wzdychając przy tym ciężko. – Ja zostanę.

Ostatnie słowa, które wyszły z jego ust, wprawiły Francję w osłupienie. Zgromił swojego towarzysza wzrokiem, a wszystkie tkanki i komórki w jego ciele zdawały się krzyczeć i buntować. Nie mógł na to pozwolić. Wiedział, że jeśli będzie trzeba, zaciągnie Anglię na pokład siłą.

- Nie – odparł, a po krótkiej chwili obydwaj mierzyli się już spojrzeniami. – Nie zostajesz.

- Spróbuj mi zabronić.

Mężczyzna wyglądał na zdeterminowanego i kompletnie nieskorego do współpracy albo słuchania czyichkolwiek poleceń. Ściągnął brwi, a potem skrzywił się w nieodgadnionym grymasie, najwyraźniej gotowy do odparcia każdej prośby i każdego, nawet najsensowniejszego argumentu. Francja był wtedy pewien tylko jednego. Okazał słabość i naraził swoich ludzi na niebezpieczeństwo. Nie zamierzał pozwolić, by cokolwiek złego stało się jeszcze Anglii.

- I tak zostałeś dłużej, niż oczekiwałem i dłużej, niż kiedykolwiek śmiałbym cię poprosić – powiedział, starając się brzmieć tak rzeczowo i rozsądnie, jak to tylko było możliwe. – Zrobiłeś co trzeba, a teraz po prostu płyń ze swoimi ludźmi.

- Dobrze – rzucił, a Francja zmierzył go podejrzliwym spojrzeniem. To nie mogło być aż tak proste. – Pod warunkiem, że popłyniesz ze mną.

- Wiesz, że nie mogę.

- W takim razie zostaję.

- Nie zgadzam się.

- A ja nie zgadzam się, żebyś zgrywał bohatera, bo nie jest na to ani czas, ani miejsce! – wybuchnął Anglia, po czym wyciągnął prawe ramię i dźgnął swojego towarzysza palcem wskazującym w pierś. – Jeśli w ogóle ci na mnie zależy, zapakujesz się teraz na tą cholerną łódkę albo zaciągnę cię na nią siłą. Jasne?!

Francja nie mógł powstrzymać cichego parsknięcia. On i Anglia byli do siebie niewyobrażalnie podobni i niemal tak samo uparci. Potrafili wojować i spierać się ze sobą nawet w chwilach takich, jak tamta, gdy najlepiej i najbezpieczniej byłoby zachować rozsądek. Żaden z nich nie potrafił jednak odpuścić i dać za wygraną. Obaj zawsze chcieli postawić na swoim i pewnie powinni się przez to nienawidzić. Być może, niekiedy tak było. Być może nienawidzili w sobie nawzajem tego, jak bardzo im na sobie zależało i jak wiele byli w stanie dla siebie poświęcić. Żaden z nich tego nie chciał; niczego nie oczekiwał, a jednocześnie nie umiał przestać być dokładnie taki sam.

- Wiesz, że nie zostawię ich, czegokolwiek nie powiesz – oznajmił Francja, sprawiając, że wargi jego towarzysza wykrzywiły się w kolejnym grymasie niezadowolenia. – Nie mogę. Oni będą jeszcze silni tylko mając świadomość, że wciąż jestem przy nich. Nie puszczę ich w tę niewolę samych. Jestem im to winien.

- A mnie możesz zostawić? – Anglia zaczynał brzmieć desperacko; zupełnie jakby kończyły mu się argumenty i musiał posunąć się do szantażu emocjonalnego.

- Rozumiesz dlaczego muszę z nimi zostać. Wiem, że to rozumiesz, bo zrobiłbyś tak samo.

- Nie rozumiem – odparł, lecz Francja był pewien, że kłamie.

Nikt nie mógł pojąć jego motywacji lepiej od człowieka, który ponad wszystko na świecie cenił sobie honor.

Od człowieka, który znał go, w zasadzie odkąd tylko pojawili się na świecie i to nawet lepiej, niż on sam.

- Weź Matta i płyńcie do Dover – powiedział Francja, celowo nazywając Kanadę jego ludzkim imieniem. Liczył, że wzbudzi tym w Anglii emocje i sprawi, że nareszcie go posłucha. – Zobaczymy się... mam nadzieję, że jak najszybciej.

„Nadzieję".

No bo co innego mu pozostało?

Anglia otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz Francja z premedytacją go zignorował. Podszedł do Kanady, który stał nieopodal nich, jak gdyby nigdy nic. Uśmiech dawno spełzł z jego twarzy, zastąpiony troską, smutkiem, ale również czymś na kształt dumy. Francja wziął go w ramiona w opiekuńczym, niemal ojcowskim geście, a chłopak oparł zdrowy policzek na jego ramieniu.

- Jesteś pewny? – szepnął, na co jego towarzysz pokiwał tylko głową. – Wiesz, co będzie się tu zaraz działo.

- Wiem – kiwnął głową. – Ale ja i oni to jeden naród. Nie spojrzę więcej w lustro, jeśli ich teraz zostawię.

- Kiedy stałeś się taki szlachetny? – parsknął Kanada, lecz słychać było, że jego głos drży, a śmiech przepełniony jest desperacją.

Francję rozbolało serce na samą myśl, że nie zobaczy go przez... najpewniej bardzo długi czas. Rozbolało go serce i miał ochotę krzyczeć z bezsilności, gdy dopadła go bolesna świadomość, że właśnie w tym momencie porzuca bycie człowiekiem, by móc z czystym sumieniem nazywać siebie Państwem. Nadeszły czasy, gdy nie było już miejsca na bliskich, rodzinę, ani miłość. W chwilach takich, jak tamta, musiał przede wszystkim skupiać się na narodzie. Musiał być symbolem, którego tak bardzo potrzebował i pilnować, by nigdy do końca nie zabito w nim ducha.

- Pilnuj, żeby Arthur za bardzo nie dramatyzował – poprosił, rzucając okiem na Anglię, który stał obok nich, nie odzywając się nawet słowem. Wyglądał, jakby mocno się nad czymś zastanawiał; jakby analizował, rozważał wszelkie za i przeciw i usiłował za wszelką cenę, zupełnie na ostatnią chwilę, wymyślić jakiś plan. – I żeby twój brat nie narobił głupot. Uściskaj go ode mnie, kiedy już się spotkacie.

- Nie wiem, czy to w ogóle możliwe, żeby upilnować Alfreda – odparł Kanada i uwolnił się z objęć Francji. – Ale uściskać go mogę.

Wymienili jeszcze po jednym, smutnym uśmiechu, a potem Francja odwrócił się do Anglii. Wiedział, że będzie miał mu tę decyzję za złe i spodziewał się kolejnej tyrady albo ostatniej, desperackiej próby, by nakłonić go do zmiany zdania. Ku zdumieniu Francji, jego towarzysz odetchnął tylko ciężko, a potem odezwał się z zaskakującym spokojem:

- De Gaulle – powiedział, ale Francja kompletnie nie zrozumiał do czego zmierza.

- Co?

- Charles de Gaulle, twój człowiek, mianowali go generałem brygady – wyjaśnił Anglia.

Brzmiał, jakby był zirytowany, że Francja nie wywnioskował co ma na myśli choćby i po samym spojrzeniu.

- Co z nim?

- Gdzie teraz jest?

- Chyba w Bordeaux – odparł Francuz, wciąż niewiele z tego wszystkiego rozumiejąc.

Jego towarzysz wyglądał jednak na naprawdę zaaferowanego. Chwycił Francję za rękę, a potem popatrzył na niego z czymś w rodzaju determinacji, pomieszanej ze strachem, niepewnością i szaleństwem. Było tam coś jeszcze; coś, czego żaden z nich nie odważył się jeszcze nazwać po imieniu.

- To mądry człowiek – ciągnął. – Mówiłeś, że mu ufasz.

- Bo ufam.

- Więc skoro ufasz mu ty, zaufają mu też inni. Kiedy będziemy już w Londynie, porozmawiam z Churchillem, żeby pomógł ewakuować go do Anglii. Londyn, Fran. Zapamiętaj to. Będziemy tam na ciebie czekać. Ja, de Gaulle i twoi ludzie.

Musiała minąć chwila, nim Francja dopasował wszystkie elementy na właściwe miejsca. Nagle dotarło do niego, co wymyślił Anglia i ta świadomość uderzyła w niego jak grom. Nagle, zamiast bezsilności w jego sercu zakwitła nadzieja. Nagle odzyskał wiarę i gdy spojrzał swojemu towarzyszowi prosto w oczy, nabrał pewności, że nigdy nie będzie w stanie mu się za to wszystko odwdzięczyć. Anglia wierzył w niego nawet, kiedy był słaby, przegrany i kiedy zmierzał na niechybne zatracenie. Wierzył w niego, kiedy cały świat, włącznie z nim samym zdawał się wątpić.

To było znacznie więcej, niż kiedykolwiek miałby śmiałość oczekiwać.

- Nie wiem, czym sobie na ciebie zasłużyłem, Angleterre – choć starał się brzmieć tak beztrosko, że niemal żartobliwie, w rzeczywistości wcale nie było mu do śmiechu. Mówił śmiertelnie poważnie i był pewien własnych słów, jak jeszcze nigdy w życiu.

Cokolwiek się między nimi nie wydarzyło i jakkolwiek dużo nie było między nimi żalu albo niedopowiedzeń, Anglia bezsprzecznie był najlepszym, co go w życiu spotkało.

- Po prostu... – odparł tamten, a jego głos natychmiast się załamał. Spuścił wzrok, całkiem jakby bał się popatrzeć Francji prosto w oczy. – Zrób, jak mówiłeś i nie pozwól im się poddać. I sam się nie poddawaj, czegokolwiek by ci nie zrobili. Ja w tym czasie zrobię co w mojej mocy, żeby twoi ludzie byli gotowi do walki.

Nim Francja zdążył odpowiedzieć, z jednego z kutrów rozległo się wołanie na pokład. Anglia odwrócił w tamtą stronę głowę, a jego przyjaciel poczuł ukłucie w sercu na myśl, że lada moment przyjdzie im się rozstać. Owszem, był w stanie czekać. Nie mógł tylko znieść świadomości, że nie miał pojęcia, jak długo to potrwa.

Jak długo potrwa, nim nareszcie powiedzą sobie to, co powinno zostać powiedziane już bardzo dawno temu?

Gdy ich spojrzenia na powrót się skrzyżowały, Francja dostrzegł, że oczy Anglii są zaszklone i lśniące.

- Pamiętaj o Londynie – powtórzył, jakby wszystko zależało właśnie od tego. Być może, naprawdę tak było. – Przysięgnij mi, że się tam spotkamy.

Francja wiedział, że złamie mu serce, jeśli tego nie zrobi. Wolał rozerwać na kawałki własne, składając obietnicę, co do której nie miał żadnej pewności i dając samemu sobie nadzieję na coś, co mogło nigdy nie nastąpić.

- Przysięgam. A teraz wsiadaj, zanim zmuszą cię, żebyś gonił ich wpław. Wiem, że byś tego nie przeżył.

Anglik wzdrygnął się, a potem, nim Francja zdążył dodać coś jeszcze, chwycił jego twarz w dłonie i złączył ich usta w pocałunku. Był krótki, nieporządny i zostawił Francuza oszołomionego, z tłukącym się sercem. Żal, pomieszany z tęsknotą, bólem i żarem tylko utwierdził go w przekonaniu, że ten gest to pożegnanie.

- Twoja cholerna Francja będzie wolna – usłyszał jeszcze, nim dał radę całkiem dojść do siebie. – I zapamiętaj to sobie, żabojadzie.

Mężczyzna wiódł wzrokiem za Anglią i Kanadą, aż nie zniknęli za linią horyzontu. Dopiero wtedy, naprawdę dotarło do niego, co to wszystko znaczy. Francja była wolna i nie mógł zwątpić w to, nie ważne, jak wielu ludzi, ani jak wiele narodów uważałoby inaczej.

„Londyn" powtarzał sobie w myślach, niczym mantrę, jak gdyby mógł w ten sposób sprawić, że złożona nie tak dawno przysięga sama się ziści.

Powtarzał to dopóty, dopóki w zasięgu jego wzroku nie pojawiły się niemieckie niszczyciele.

***

9 czerwca 1940, Rzym, faszystowskie Włochy

Romano wparował do sypialni swojego brata jak burza. Targał nim gniew, a złociste oczy płonęły wściekłością. Sam nie miał już stuprocentowej pewności, co tak właściwie czuje. Nie wiedział, czy to frustracja, czy żal, czy po prostu ślepa nienawiść do samego siebie i wszystkich dookoła. W tamtej chwili, gdy cały świat zdawał się być przeciwko niemu, a to co znał – przekłamane i nieprawdziwe, nienawidził własnego brata, szefa, nienawidził Niemiec, jego wodza i każdego, kto miał jeszcze śmiałość i czelność rozstawiać go po kątach. Nienawidził swoich ludzi, swojego kraju i tego, że był tak potwornie, obezwładniająco samotny. Nie miał zielonego pojęcia, komu może jeszcze ufać, ani czy jest ktokolwiek, kto jeszcze nie ma go za nic.

- Fratello! – pisnął Włochy, podskoczył na krześle i o mały włos nie wylądował na podłodze. - Per l'amor di Dio!1 Co się stało?!

Romano nie miał siły na uprzejmości, ani owijanie w bawełnę. Szarpnął swojego brata za lewe ramię i zmusił, by stanął z nim twarzą w twarz. Oczy Veneziano, tak podobne do jego własnych, były przepełnione lękiem. Bał się, tak jak zwykle. Potrafił tylko się bać.

- Twój ukochany Niemcy i jego ukochany führer mają dla nas rozkaz – zakomunikował, piorunując Włocha wzrokiem. Miał doskonałą świadomość, że jego towarzysz kompletnie nic z tego nie rozumie. – Chcą, żebyśmy wypowiedzieli wojnę Francji.

- Co z tego?! – jęknął Veneziano, a potem, mobilizując wszelkie siły, które drzemały w jego drobnym ciele, wyrwał się z uścisku brata. – Jeśli Ludwig uważa, że to będzie dla nas dobre, to na pewno ma rację!

- Rację? – zaśmiał się histerycznie. – Rację?! Słyszysz co mówisz?! Sądziłem, że ten... cretino Francja to twój przyjaciel!

Włochy wyglądał na zagubionego. Objął się ciasno ramionami i najwyraźniej przerażony krzykiem, przylgnął plecami do najbliższej ściany. Spuścił wzrok, jakby zastanawiał się, co odpowiedzieć, a Romano poczuł, że wzbiera w nim zupełnie nowa fala złości. Usiłował zaakceptować to, jaki jest Veneziano; to, że nie ma pojęcia o świecie i boi się wyrazić własną opinię (jeśli w ogóle jakąkolwiek ma), a we wszelkich jego decyzjach ostatnie zdanie zawsze ma Niemcy. To, że powierzyłby mu życie własne i całego swojego narodu, nieświadomy, że lada moment to naiwne zaufanie może sprowadzić na niego zgubę.

Prędko dotarło do niego, że nie potrafi. Nie potrafił oswoić się z samotnością, ze zniewagą i tym, że wszyscy traktują go jak cień, choć jako jedyny za wszelką cenę usiłował działać. Własny brat nie chciał albo nie potrafił mu pomóc, własny naród miał go za nic, a sojusznik sądził, że ma święte prawo rozstawać go po kątach.

Wreszcie nadeszła chwila, że Romano miał w głowie tylko jedną, jedyną myśl.

Dosyć.

- To prawda, ale... fratello... – w tym samym momencie, Veneziano zrobił kilka niepewnych kroków w stronę starszego brata i ułożył dłonie na jego ramionach. Był przerażony, zdesperowany i Romano wiedział, że za nic w świecie nie przemówi mu do rozsądku. – Musimy robić to, czego chce od nas szef Ludwiga, bo sami sobie nie poradzimy. Bez Niemiec oni zrobią nam krzywdę. Proszę cię, po prostu róbmy to, co do tej pory.

- Nie.

- Fratello, błagam cię.

- Nie! – syknął Romano i odsunął się, jakby dotyk brata wprawiał go w obrzydzenie. – Mam gdzieś Francję. Powiedziałem im nawet, że to zrobimy, wiesz? Że wypowiemy tą cholerną wojnę, pod warunkiem, że dostaniemy teren pod okupację. A wiesz, co oni na to?!

Veneziano nie wiedział.

- Że dostaniemy pod okupację tylko to, co sami sobie podbijemy!

Chłopak jęknął i ukrył twarz w dłoniach. Romano sądził, że jeszcze chwila, a wybuchnie płaczem albo położy się na podłodze i wczołga pod łóżko. Był wściekły, wyprowadzony z równowagi, a jego cierpliwość właśnie osiągała swoje granice. Niewiele myśląc, nie zastanawiając się nad tym, czy krzywdzi i straszy swojego nadwrażliwego braciszka, wyciągnął z kabury niemieckiego Mausera i wcisnął Veneziano w dłoń.

- No dalej! – krzyknął. – Proszę bardzo, jedź tam i podbijaj, skoro tego chce twój ukochany Niemcy! Jedź i morduj ludzi, bo to nas uratuje! Bądź ich cholerną marionetką tak długo jak chcesz, ale ja nie zamierzam! Dość!

Pistolet upadł na podłogę z głuchym hukiem, a po policzkach Włoch popłynęły łzy. W tej samej chwili, coś ścisnęło Romano za serce i uświadomił sobie, że posunął się za daleko. Poczuł się podle, lecz wciąż był zbyt zagniewany, by okazać bratu, jakiekolwiek ciepłe uczucia. Schylił się, podniósł swoją broń i schował ją, a potem cofnął się o kilka kroków, by dać Veneziano trochę przestrzeni. Chłopak potrzebował dłuższej chwili, by doprowadzić się do porządku.

- A więc co zamierzasz? – zapytał, a jego wysoki głos nadal drżał.

Romano zawahał się. Wiedział doskonale co zrobi, ale obawiał się, że jeśli zdradzi bratu prawdę, ten lada moment popędzi do Niemiec i wszystko mu wypaple.

- Nie będę godzić się, żeby nami dyrygowali – odparł wymijająco. – Nie po tym, do czego nas zmusili. Niemcy to nie nasz sojusznik, tylko... dittatore.

Kiedy skończył mówić, coś ścisnęło go za gardło. Poczuł, że łzy pieką go pod powiekami, a na żołądku zawiązuje się supeł. Doskonale pamiętał zniszczenie i niewinnych ludzi, którzy ginęli w męczarniach tylko i wyłącznie za ich przyczyną. To było tak, jakby sam przyłożył komuś lufę do głowy i nacisnął spust. To, do czego przyłożył rękę, było bestialskie, niesprawiedliwe i wyrządziło krzywdę jedynej osobie, której kiedykolwiek, naprawdę na nim zależało. Romano nie potrafił przebaczyć tego za nic w świecie.

Ani Niemcom, ani samemu sobie.

- Wiesz, że sami sobie nie poradzimy – powiedział Włochy, a w tonie jego głosu dało się dosłyszeć błaganie. – To było straszne i to, co mamy zrobić, też będzie straszne, ale... Ludwig naprawdę chcę nam pomóc. I Ludwig i duce... Nie mamy pojęcia o wojnie, nie mamy innego wyjścia...!

Romano zacisnął dłonie w pięści, a potem odkręcił się do brata plecami. Wiedział, że patrząc mu w oczy, zapewne nie da rady wydusić z siebie wszystkiego, co miał do powiedzenia.

- Nie wierzę już ani Ludwigowi, ani duce.

- O czym ty mówisz?

- Może i nie miałem pojęcia o wojnie, ale zacznę mieć – ciągnął, a gdy zacisnął powieki, łzy spłynęły także po jego policzkach. – I nie chcę... nie będę już dłużej posłuszną owieczką na usługach Hitlera. Jeśli duce chce być... Jeśli ty chcesz być, proszę bardzo. Może jeszcze na to za wcześnie, ale zerwę ten sojusz i nic mnie nie powstrzyma.

W tej samej chwili, Veneziano rzucił się na kolana i szarpnął brata za brzeg munduru. Płakał, lecz Romano pozostawał niewzruszony.

- Błagam, nie rób tego – zaszlochał, a jego towarzysz musiał powstrzymywać się, by nie okazać emocji.

- Król mnie poprze i twój duce skończy się raz na zawsze.

- Błagam cię, fratello, nie zostawiaj mnie samego!

- A więc przyłącz się do mnie – powiedział i przez jedną krótką chwilę, naiwnie liczył, że Włochy się na to zgodzi.

Zderzenie z rzeczywistością nastąpiło znacznie prędzej, niż oczekiwał. Nagle dotarło do niego, że nigdy nie będzie na pierwszym miejscu; ani dla własnego narodu, ani dla własnego brata. Jedyną osobę, która traktowała go poważnie, kochała i szanowała, zawiódł jeszcze, nim rozpoczęło się całe to piekło.

Teraz nie miał już nikogo.

- Nie każ mi tak wybierać – Veneziano oparł czoło na jego plecach i za wszelką cenę usiłował tłumić wzmagający się szloch. – Nie mogę zdradzić Ludwiga. Nie chcę.

Romano zacisnął pięści na tyle mocno, że zbielały mu knykcie i przygryzał wargi tak długo, aż nie poczuł na języku smaku krwi. Miał wielką ochotę odwrócić się, wziąć swojego młodszego braciszka w ramiona, a potem przeprosić, że był dla niego taki ostry. Chciał, żeby było między nimi tak, jak dawniej. Chciał tylko mieć przy sobie rodzinę i tych, na których mu zależało. Chciał tylko, żeby ktoś go kochał.

Niestety nadszedł czas, by pogodzić się, że został zupełnie sam i że musiał dokonać wyboru pomiędzy lojalnością, a tym, co słuszne.

Że skoro nikt nie potrafił zająć się, ani być tym krajem jak należy, musiał wziąć sprawy we własne ręce.

- Skoro nie chcesz, podejmę tę decyzję za ciebie – powiedział, odnajdując siłę, by wyrwać się bratu i podejść do drzwi. – Powiem ci coś teraz. Mogą mnie lekceważyć, mogą nazywać mnie tymi wszystkimi głupimi imionami... Romano, Lovino, ale wiesz co? Jestem... Jestem Włochy i nie pozwolę, żeby ktoś dłużej prowadził mnie na smyczy, jak psa. A ten twój Ludwig, twój ukochany niemiecki naród zapłaci za to, że traktował mnie jak kukiełkę na swoich usługach.

- Fratello... fratello, błagam cię...

Romano zacisnął dłoń na klamce, a jego serce na krótką chwilę stanęło w miejscu.

- I zapłaci mi za Guernicę2.

***

14 czerwca 1940, Berlin, siedziba Naczelnego Dowództwa Wermachtu, Trzecia Rzesza Niemiecka

Francja nie miał pewności, gdzie tak dokładnie się znajduje. Przewieźli go w kajdankach, z zawiązanymi oczami, a potem wtrącili do pustej celi, zamykanej na kratę. Brak okien mógł świadczyć, że przebywa w podziemiach, lecz najprawdopodobniej nie zwykłego zakładu karnego, a kwatery rządowej. Czas, spędzony w odosobnieniu, ciągnął się niemiłosiernie, a Francja mógł myśleć tylko o tym, że oddzielili go od jego ludzi, a kraj stał na granicy upadku. Nie otrzymywał żadnych wieści i nie mógł być nawet stuprocentowo pewny, ile dni minęło, odkąd opuścił Dunkierkę. Raz zjawił się tylko jakiś mężczyzna w mundurze policyjnym i zostawił pod celą blaszaną miskę z jedzeniem. Nie otworzył kraty, nie przyniósł łyżki, a Francja po samym zapachu domyślił się, że jego posiłek to mąka zagnieciona z wodą. Nawet nie ruszył się z miejsca, skupiony jedynie na panicznym lęku przed nieznanym. Nie bał się już nawet o siebie; nie mógł umrzeć, a całe cierpienie spoczywało na barkach jego nieszczęsnego narodu – ludzi, których najpewniej pozamykano w więzieniach albo wywieziono do obozów. Do tej pory nie mówiono o nich zbyt dużo, ani zbyt często. Stanowiły raczej przesadnie ubarwianą historyjkę albo plotkę, przekazywaną z ust do ust, w której ciężko było odróżnić prawdę od konfabulacji. Owszem, istniały obozy, skazani jeździli do nich na kilka lat w ramach „resocjalizacji" i ciężko było ocenić, czym tak właściwie różnią się od więzienia.

Gdzieś w głębi serca, Francja czuł jednak, że to dwa, całkowicie różne światy. Na początku 1940 miał okazję rozmawiać z niejakim Rumkowskim, działaczem z Polski, który kilka miesięcy wcześniej zbiegł do Paryża z obozu w Buchenwaldzie. Zachowywał się jakby postradał zmysły i nie poprawiło mu się nawet mimo pomocy od samego marszałka. Powtarzał tylko w kółko, że każdy ma to, co mu się należy. Któregoś dnia, gdy Francja przyszedł go odwiedzić, mężczyzna zamilkł i zaczął przypatrywać mu się przerażającym, pustym wzrokiem.

W pewnej chwili otworzył usta i Francja rozpoznał, że mówi coś po niemiecku.

Hölle.3

 I to w zupełności wystarczyło.

W pewnej chwili w korytarzu dało się usłyszeć kroki. Nie były głośne, ani zbyt charakterystyczne, więc nie mogły pochodzić od oficerskich butów i Francja przyjął to z ulgą. Jakie było jego zdumienie, gdy ujrzał spomiędzy krat twarz Prus. Był ubrany po cywilnemu; w trzewiki, materiałowe spodnie na szelkach i luźną, białą koszulę ze sztywnym kołnierzem. Francja wysilił się na blady uśmiech. Nie był pewien, czy zniósłby oglądanie go w mundurze Wermachtu.

- Strajk głodowy? – zapytał, rzucając okiem w kierunku miski, porzuconej pod celą.

W tym samym momencie Francja dostrzegł, że jego przyjaciel trzyma w dłoniach zupełnie nowe naczynie, tym razem z czymś przypominającym ugotowane ziemniaki.

- Ta breja nie przeszłaby mi przez gardło – odrzekł, a Prusy nie mógł powstrzymać cichego parsknięcia.

Ukucnął, a potem zacisnął dłonie na metalowych prętach i oparł się o nie czołem.

- Wybacz stary, nie załatwię ci lepszych frykasów, ale mogę spróbować skołować jakiegoś halbtrockena4.

- Lepiej obaj się nim udławcie.

Prusy zdawał się nie brać owych słów na poważnie i Francja wcale tego nie oczekiwał. Wbrew pozorom, widok dawnego druha napełnił go czymś na kształt nadziei, pomieszanej z melancholią. W innych okolicznościach, na pewno nie wahałby się go uściskać.

- W ogóle nie powinno mnie tutaj być – szepnął Prusak i rozejrzał się, jakby w obawie, że ktoś może ich podsłuchiwać. Całe lata temu, jeszcze za czasów wojny o sukcesję austriacką, zwykł mawiać, że lepiej mieć się na baczności, bo ściany mają oczy i uszy. – Ale wolę żebyś dowiedział się tego ode mnie, niż od Westa.

Kiedy skończył mówić, serce Francji na moment się zatrzymało. Jego przyjaciel miał w zwyczaju bagatelizować problemy i traktować wszystko z przymrużeniem oka. Tymże jednak razem, sprawiał wrażenie śmiertelnie poważnego, czy wręcz przejętego i to wystarczyło, by Francja doszedł do jednej, oczywistej konkluzji.

Było bardzo źle.

- To koniec?

- Jeszcze nie – odrzekł Prusy, wzniecając we Francji maleńki, ledwie odczuwalny płomyk nadziei, który zgasł jednak równie prędko, co zapłonął. – Ale klęska waszej kampanii to tylko kwestia czasu. Cztery dni temu Włochy wypowiedziały wojnę wam i Wielkiej Brytanii, a dzisiaj, wojska niemieckie wkroczyły do Paryża.

Francja poczuł ucisk w klatce piersiowej i momentalnie zabrakło mu powietrza. Odkąd wybuchła wojna, przetrwał już naprawdę wiele. Mógł znosić klęski, upokorzenia, a nawet niewolę, lecz sama myśl o zajęciu stolicy sprawiała, że tracił zmysły. Wprawiała go w żal, rozgoryczenie i słabość, niemożliwe do opisania, ani ogarnięcia rozumem.

Sama myśl wystarczyła, by go złamać.

By odniósł wrażenie, że ktoś właśnie wyrwał mu serce.

- Przełamanie Linii Maginota to czysta formalność – ciągnął Prusak. Nie patrzył swojemu przyjacielowi w oczy, jak gdyby obawiał się, że w przeciwnym wypadku zadrży mu głos i nie da rady wypowiedzieć choćby słowa więcej. – Twoi ludzie się bronią, ale tylko przedłużają w ten sposób swoją agonię. Wasz kraj upadł, Fran. Ludwig i jego ludzie przygotowują już pod okiem führera warunki rozejmu.

- Rozejmu? – prychnął Francja, usiłując za wszelką cenę nie stracić rezonu. Resztki godności były ostatnim, co mu jeszcze w tamtej sytuacji pozostało. – Wasz führer to naprawdę niezły numer! Prawdziwy znawca eufemizmów!

Miał doskonałą świadomość, co w ustach narodu niemieckiego oznaczać będzie owy „rozejm"; zostaną im postawione twarde warunki, niemożliwe do zakwestionowania, nie mając innego wyboru, podpiszą się pod nimi, a potem trafią pod okupację, pozbawieni armii, sprzętu wojennego, ludzi i przede wszystkim, chociażby skrawka nadziei.

- Führer nalega, by podpisano go w Compiègne5 – dodał Prusy, brzmiąc przy tym zupełnie, jakby składał swojemu towarzyszowi raport albo zeznawał przed sądem. Nie wspominał o niczym, poza suchymi faktami i usiłował zabrzmieć przy tym tak, jakby nie targały nim emocje. Francja widział jednak, że powstrzymuje się zaledwie ostatkami sił i samozaparcia. Widział, że kosztuje go to nie mniej, niż jego samego.

„Compiègne" pomyślał Francja i mimowolnie zacisnął dłonie w pięści. Miał wtedy w głowie tylko jedną, jedyną myśl.

„Upokorzenie".

- To nie wszystko. Wojska niemieckie...

- Przestań – Francja wszedł Prusakowi w słowo. Ten zamrugał tylko i popatrzył na przyjaciela bez zrozumienia. – Dlaczego cały czas tak mówisz? „Wojska niemieckie"? To przecież też twoje wojska. To, że pofatygowałeś się do mnie po cywilnemu nie sprawia, że...

- Nie – odparł Prusy, nie pozwalając mu dokończyć myśli. Było widać, że jest wzburzony, a słowa Francji ukłuły go dokładnie tam, gdzie bolało najbardziej. – Nie jestem „Niemcy" i nigdy nie będę. Nie przyłożyłem ręki do wybuchu tej wojny, ani do jej przebiegu i nie zamierzam przyłożyć jej też do waszej klęski albo do Holocaustu. To nie moja walka, Fran. Prusy nie istnieją i skoro nie mogę być już państwem, chcę tylko, by traktowano mnie jak człowieka. Ludwig to mój brat, a ty jesteś moim przyjacielem. Nie dbam o nic innego.

Wyraz jego twarzy stężał, a szkarłatne oczy zaszły mgłą i przez krótki moment, Francja czuł się z jego powodu winny. Prędko dotarło do niego, że jakiekolwiek sentymenty nie mają już większego znaczenia. Ani one, ani nic innego, nie mogło go już uratować.

- Co jeszcze się wydarzyło? – zapytał, sprowadzając swojego rozmówcę na ziemię. – Może być w ogóle gorzej?

Gdy Prusak popatrzył na niego ze współczuciem oraz czymś na kształt smutku, pojął, że owszem, mogło być gorzej. Znacznie gorzej.

- Twój kraj tak naprawdę już nie istnieje. Jego upadek został uznany przez społeczność międzynarodową.

W tamtym momencie, zabrakło Francji słów. Zacisnął wargi i ukrył twarz w dłoniach, usiłując powstrzymać wybuch emocji, lecz na nic się to zdało. Łzy, które potoczyły się wtedy po jego policzkach, były gorętsze i bardziej bolesne, niż cokolwiek, czego w życiu doświadczył. Parzyły, a ich smak przywodził na myśl gorzką truciznę.

Francja jak niczego innego, żałował wtedy, że nie jest zdolny umrzeć.

- Nie wiem, czy w obecnej sytuacji cię to pocieszy, mein Freund, ale jest jedno państwo, które oświadczyło, że nie przyjmuje tego do wiadomości6 - dodał Prusy. Gdy Francja podniósł wzrok, by na niego spojrzeć, dostrzegł, że w kąciku jego warg błądzi blady, ledwie dostrzegalny uśmiech. – To było oczywiste, że twój Brite wystąpi przeciwko całemu światu, żeby stanąć po twojej stronie.

Niespodziewanie, po sercu Francji rozlała się fala przyjemnego, kojącego ciepła. Rozprostował palce, zamrugał, a potem popatrzył na przyjaciela tak, jakby oczekiwał potwierdzenia, że się nie przesłyszał.

Prusy uśmiechnął się nieco szerzej.

- Przecież kocha cię i to aż do bólu – parsknął. – Gdybym był na twoim miejscu, już dawno padłbym przed nim na kolana i dziękował, że nadal mnie znosi.

Francja był przekonany, że gdyby miał Anglię przy sobie, nie wahałby się przed tym nawet przez krótką chwilę. Wiedział jednak, że żadne słowa, ani gesty; żadne padanie na kolana, ani całowanie po rękach, nigdy nie oddałyby tego, jak bardzo był mu wdzięczny. Anglia uczynił dla niego niewyobrażalne i Francja nie miał pojęcia, jak mu się za to wszystko odpłacić.

Ani czy to było w ogóle możliwe.

- Są od niego jeszcze jakieś wieści?

- Tak, ale nie spodobają ci się – westchnął Prusy i po raz pierwszy od dłuższego czasu, popatrzył swojemu towarzyszowi prosto w oczy. – Führer sądził, że po waszej klęsce Brytyjczycy wycofają się z wojny i zaproponował im pokój.

Choć Francja nie wierzył, by Anglia mógł choćby rozważać przystanie na coś podobnego, jego serce na ułamek sekundy się zatrzymało.

- Odmówili z całą stanowczością i dlatego führer zaczął już przygotowywać inwazję. Chce zniszczyć ich lotnictwo, flotę, odizolować od kontynentu, a potem zmusić do kapitulacji – to powiedziawszy zamilkł i uniósł wzrok do sufitu, jak gdyby próbując zebrać myśli. – Führer nie lubi, gdy ktoś gryzie wyciągniętą przez niego rękę. Anglia ugryzła i zapłaci za to.

Ulga, która ogarnęła wcześniej Francję, rozpłynęła się w przeciągu jednego mgnienia oka. Słowa, wypowiedziane przez Prusaka kotłowały się w jego głowie razem z krwią, a on powtarzał je w myślach, niczym mantrę. Z każdą sekundą ogarniała go coraz większa panika, a strach o bezpieczeństwo Anglii zapierał dech w piersi. W całej tej niepewności i całym przerażeniu, najgorsza była jednak świadomość, że nie jest w stanie mu pomóc. Był bezsilny i zmuszony do siedzenia z założonymi rękami w chwili, gdy Anglia potrzebował go najbardziej.

W tamtej chwili modlił się o siłę, sojuszników i o to, by Niemcy popełniły na swojej drodze jakiś fatalny błąd.

Przede wszystkim, modlił się jednak o cud.

- Nie – wyszeptał, jakby w nadziei, że jego cichy sprzeciw poniesie za sobą jakąkolwiek moc sprawczą. – To się nie może tak skończyć.

- Skończy się – odrzekł gorzko Prusy, a jego wargi wygięły się w nienaturalnym, rozżalonym grymasie. – Jeśli Stany nie przyłączą się do wojny, a Niemcy zachowają sojuszników, tak właśnie się to skończy. Najpierw ty, potem Anglia, a po was cała reszta. Jeśli wasza jedyna nadzieja zawiedzie, rozpęta się piekło.

Francja domyślił się do czego zmierza. Alianci znaleźli się na przegranej pozycji i mogli liczyć już tylko na zachłanność oraz pychę führera. Że zapragnie rozciągnąć swoje wpływy na wschód, łamiąc tym samym układy ze Związkiem Radzieckim.

W przeciwnym wypadku, czekała ich niechybna zguba.

Żołnierze pojawili się pod celą Francji jakby znikąd. Oznajmili, że Herr Beilschmidt chce porozmawiać, a potem zakuli go w kajdanki i wyprowadzili na korytarz, żądając, by Prusy zrobił im miejsce. Ten odsunął się, lecz jego spojrzenie podążało uparcie za spojrzeniem Francji. Gdy nareszcie się spotkały, Prusak zmarszczył brwi i poruszył wargami.

Jego przyjaciel rozróżnił dwa, krótkie wyrazy, przepełnione żalem, goryczą i niewyobrażalnym poczuciem winy.

„Przykro mi".

Po dotarciu do gabinetu, należącego do Niemiec, nie oswobodzono Francji rąk, ani nie pozwolono mu usiąść. Zamiast tego, został pchnięty na kolana i zmuszony, by spoglądać na swojego oprawcę z podniesionymi oczami; jak ofiara, przegrany albo ktoś, komu nie pozostało już nic.

Wbrew temu, co przedtem sądził, Niemcy nie wyglądał ani na usatysfakcjonowanego, ani pewnego siebie. Przypominał raczej swojego starszego brata – przygnębionego i nie do końca pogodzonego z losem. Zupełnie, jakby ktoś zmusił go do tego, co miał za moment uczynić. Jakby robił to, bo wymagały tego od niego okoliczności, wódz oraz naród.

Francja w pewien sposób to rozumiał.

W końcu w tej wojnie nie było już miejsca na żal, przyjaźnie, ani osobiste odczucia. Naród stanowił wartość, przewyższającą wszystkie pozostałe.

Żadne z nich nie miało w tamtej sytuacji wyboru.

- Jestem przekonany, że mój brat zdradził ci już nieco na temat sytuacji, w której się znalazłeś – powiedział Niemcy, przerywając ciągnące się milczenie.

Siedział za biurkiem, w fotelu obitym czarną imitacją skóry i popalał cygaro, raz na jakiś czas zduszając je w szklanej popielniczce. Nie potrzeba było ani skupienia, ani wprawnego oka, by dostrzec, że jego dłonie drżą, a popiół osypuje się na dębowy blat.

- Wiem aż nadto – odrzekł Francja.

- Gilbert nie zna jednak postanowień rozejmu, dlatego, oczywiście jeśli pozwolisz, odczytam ci je teraz.

Francja musiał powstrzymywać się przed okazaniem emocji. Choć jego serce pulsowało bólem, a ciało odmawiało posłuszeństwa, nie mógł dać wyrazu słabości, ani pozwolić się złamać. Jeszcze nie w tamtej chwili. Nie, gdy wciąż drzemały w nim jeszcze ostatnie resztki honoru.

Mimo to, drżał z przerażenia przed tym, co miał zaraz usłyszeć.

- Ależ nie krępuj się. Słucham uważnie.

Niemcy zerknął na przygotowany wcześniej plik dokumentów, a potem spojrzał Francji w oczy i odezwał się. Wbrew temu, co przed momentem oznajmił, nie czytał, a mówił z pamięci, ubierając co ważniejsze punkty w krótkie, żołnierskie słowa. Całkiem, jakby chciał oszczędzić swojemu gościowi dodatkowych zmartwień.

Jakby tamten wcale nie spodziewał się już najgorszego.

- Wraz z podpisaniem rozejmu, północ oraz z zachód Francji, wraz z całym wybrzeżem Atlantyku trafią pod niemiecką okupację. Oczekujemy polubownej współpracy, wydania całego uzbrojenia i łożenia środków na utrzymanie armii niemieckiej. Jednocześnie, wydajemy zgodę na utworzenie podstawowych jednostek sił zbrojnych, w liczbie nie większej, niż stu tysięcy żołnierzy. Do ich użytku nie zostaną dopuszczone czołgi, broń przeciwpancerna, przeciwlotnicza oraz ciężka artyleria. Jednocześnie, wasza flota pozostanie uzbrojona i niezależna od marynarki wojennej Rzeszy. Żołnierze, zatrzymani w niewoli stanowić będą siłę roboczą państwa niemieckiego, a niezdolni do pracy, zostaną wysłani do obozów koncentracyjnych.

Kiedy Niemcy skończył mówić, zapadło między nimi ciężkie milczenie. Francja nie potrafił odezwać się, poruszyć, ani spojrzeć swojemu ciemiężycielowi w oczy. Był wtedy jak robak albo kundel, uderzany pańskim butem i raniony w ten sposób do krwi. Nabrał pewności, że gdyby spróbował się odezwać, jego głos natychmiast by się załamał. To było więcej, niż spodziewał się kiedykolwiek doświadczyć i więcej, niż był w stanie znieść.

Zawiódł swoich ludzi; swój naród i ta świadomość uderzyła w niego ze zdwojoną siłą.

Świadomość, że niewinni będą zmuszeni płacić za jego porażkę.

Był pewien, że nie zdoła wybaczyć sobie tego choćby i do końca świata.

- To nie wszystko – dodał Niemcy, najwyraźniej przypominając sobie, że zlekceważył to, co najważniejsze. – Południe nie będzie okupowane. To od teraz twoje państwo i udasz się do niego niezwłocznie.

Jak na znak, żołnierze zjawili się przy Francji ponownie i poderwali go do pionu. Gdyby nie oni, najpewniej upadłby na podłogowe deski, kompletnie pozbawiony sił.

Wtem, powróciły do niego słowa, wypowiedziane przez Anglię w dniu, gdy widzieli się po raz ostatni. Powróciła obietnica i wiara, którą rozbudził w nim chwilę przed tym, nim wszystko zdawało się skończyć bezpowrotnie. Tylko świadomość, że nie jest sam pozwoliła mu ustać na własnych nogach i nie załamać się.

Anglia rozpalił ostatni płomyk nadziei, który wciąż uparcie tlił się w jego sercu, rzucając bladą poświatę na spowijający je mrok.

Francja wiedział, że musi spełnić własną przysięgę i nie poddawać się bez względu na okoliczności.

Nie, póki wciąż istniał na tym świecie ktoś kto na niego czekał i w niego wierzył.

Gdy dowlókł się do drzwi, niski głos Niemiec rozległ się w powietrzu po raz wtóry.

- Jeszcze jedno – oznajmił. Kiedy Francja odwrócił głowę, ich spojrzenia na moment się skrzyżowały. Błękitne tęczówki Niemca lśniły wtedy niewypowiedzianym bólem. – Nie jesteś już République française.

Mógł się tego spodziewać.

Kiwnął więc tylko głową. Jakby na pożegnanie.

- Allemagne.

Niemcy odpowiedział mu identycznym gestem.

- Vichy.

***

1 Na miłość boską!

2 Bombardowanie Guerniki – atak lotniczy przeprowadzony na baskijskie miasto Guernica 26 kwietnia 1937 roku w czasie wojny domowej w Hiszpanii przez lotnictwo niemieckiego legionu Condor oraz 3 samoloty włoskich sił powietrznych .

3 Piekło

4 Niemieckie wino półwytrawne

5 Na żądanie Adolfa Hitlera układ został podpisany w tym samym miejscu i w tym samym wagonie salonowym (wagon z Compiègne), w którym 11 listopada 1918 Cesarstwo Niemieckie  podpisało zawieszenie broni, kończące I wojnę światową.

6 Po klęsce kampanii francuskiej, Francja Vichy została oficjalnie uznana za kontynuację III Republiki przez większość społeczności międzynarodowej, z wyjątkiem Wielkiej Brytanii.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro