Szósty

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kubek parującej kawy zbożowe niemal parzył mnie w dłonie. Kiwałam się smętnie na krześle z trudem powstrzymując pragnienie ulozenia głowy na stole i przesłania się jeszcze chwilę. Nie zdążyłam jeszcze zjeść śniadania. Wyglądało to zapewne jak  poranna buddyjska medytacja...nad miską rozmiękających płatków. 

Tata nie zwracał większej uwagi na mój stan. Czytał jakiś magazyn popijając kawę z dużego żółtego kubka. Zdążył już przywyknąć do tego, że wyrwana ze snu potrzebuje dłuższej chwili żeby w pełni się rozbudzić.  W przeciwieństwie do niego. Codziennie wstawał przed wszystkimi, kilka razy słyszałam jak podśpiewuje pod prysznicem o nieludzko wczesnej godzinie. Zwykle jednak budził mnie dopiero zapach świeżo zaparzonej kawy. Tata potarł zarośnięty podbródek i spojrzał na mnie znad gazety.

- Córuś? 

-Hmmm?- mruknęłam .

Oczy same mi się zamykały, mimo wszelkich wysiłków nie potrafiłam powstrzymać ziewnięcia.

- Wiesz, że nie musisz wstawać tylko po to żeby ze mną posiedzieć przy śniadaniu?- Tata uśmiechnął się patrząc jak heroicznie zmagam się z sennością.

- Ale chcę- odpowiedziałam i wepchnęłam sobie do ust łyżkę rozmięknietych płatków

- Przecież masz wakacje naprawde nie musisz.-przekonywał dalej.

- No własnie mam wakacje i będę robić co chce ! -odpowiedziałam tak stanowczo jak tylko może osoba z policzkami wypchanymi jak u chomika

   Dla potwierdzenia moich słów wykonałam bliżej nieokreślony gest prawą ręką

  Łokciem strąciłam pudełko ze stołu. Płatki rozsypały się po podłodze.

 - o chorobcia 

Schyliłam się żeby posprzątać. W lewej dłoni wciąż trzymałam kubek pełen kawy. Gorący płyn niebezpiecznie przechylił się do brzegu naczynia pod wpływem tych manewrów. Sięgnęłam po leżący na posadzce kartonik. Gorący napój solidnie chlusnął mi na koszulkę od piżamy.

Tata parsknął rozbawiony.  Zarumieniłam się z zakłopotania jednak, żeby do reszty nie stracić twarzy, zachowałam kamienną minę. Oparłam się plecami o krzesło i spojrzałam na tatę. Próbował ukryć rozbawienie ale jak zawsze zdradzały go roześmiane oczy. 

-Tu piszą, że nie ma w nich glutenu- oznajmiłam niewzruszona wskazując na znaczek na kartoniku-widzisz?

-Widzę że ktoś tu potrzebuje jeszcze trochę pospać. - odsunął krzesło wrzucił naczynia do zlewu.

Odchyliłam się na krześle i westchnęłam. Pajęczyna zwisająca z klosza lampy drgała w powiewie pachnącego latem powietrza. Okna były uchylone. Ptaki w ogrodzie ćwierkały i ganiały się między splątanymi gałązkami bzu.

Wykorzystywały  te kilka godzin między świtem a momentem kiedy świat zamieni się w podgrzewane słońcem piekło. Właściwie nie szczególnie mnie to martwiło. Nie miałam zamiaru opuszczać  domu. Zapowiadał się leniwy dzień z kawą i dobrą książką. Nigdzie się nie spieszyłam więc jeszcze godzinka lub dwie snu na pewno by mi nie zaszkodziły. 

Wczoraj z Brisem do późna rozmawialiśmy przez skype przeczesując internet w poszukiwaniu jakiejś wakacyjnej pracy. Brise zbierał na kurs prawa jazdy i chociaż teoretycznie miał już odłożoną odpowiednią sumę wolał się ubezpieczyć na wypadek "nieprzewidzianych zakupów najwyższej potrzeby".  Kilka lat temu zbierał na bilet i wyjazd na koncert swojego ulubionego zespołu. Wszystko było na najlepszej drodze żeby się udało. Jednak ukulele wystawione w witrynie lokalnego lombardu pokrzyżowało jego plany. 

Ja w instrumencie nie widziałam nic szczególnego. Był brudny i brakowało mu jednej struny. Do tego poprzedni właściciel wyraźnie wyżywał się na nim artystycznie. Robił to raczej nieudolnie, źle nałożony lakier zaczynał się kruszyć. Warstwy czarnej farby były nierówne i miejscami przebijał poprzedni kolor. Zwykłe ukulele, które ktoś chciał upięknić ale ambicje przerosły umiejętności i wyszło raczej kiepsko. Nic dziwnego, że oddał je za parę groszy, pewnie bez większych wyrzutów sumienia.

 Za to Brise zakochał się w nim od pierwszego wejrzenia. Postanowił je "uratować "za wszelką cenę. Nawet nie jęknął kiedy przyszło mu wydać połowę pieniędzy przeznaczonych na bilet. Zapierał się potem, że oczywiście nie żałuje. Pomagałam mu doprowadzić je do przyzwoitego stanu. Z wielkim trudem założyliśmy brakującą strunę. Musiałam przyznać, że miał dobre przeczucie, głęboka barwa dźwięku po nastrojeniu wskazywała na instrument z wyższej półki cenowej. Kiedy zmyliśmy paskudna czarną warstwę okazało się ze poprzedni, czerwony kolor jest prawie nienaruszony. Po całkowitym oczyszczeniu naszym oczom ukazał się misterny rysunek róży wiatrów i sylwetki jakiegoś drapieżnego ptaka. Brise uparł się, że to jaskółka. Cóż, ornitolog był z niego żaden ale po kilku tygodniach gra szła mu całkiem nieźle. Na ukulele wyrwał swoją pierwszą dziewczynę. Nadal pamiętam jaka byłam zazdrosna i zła, że postanowił nauczyć grać ją a nie mnie. W sumie nadal trochę jestem.

Tata wyszedł z pomieszczenia jednak po chwili wrócił się jakby czegoś zapomniał. Zerknął na mnie. Wypił resztę kawy prosto ze stojącego na blacie kuchennym dzbanka. Pogłaskał mnie po głowie i wyszedł do pracy. Usłyszałam ciche skrzypnięcie zamykanych drzwi.

 Ciepłe słoneczne światło, pocięte przez rolety w paski, wpadało do kuchni. Z westchnieniem wstałam posprzątałam po sobie i powlekłam się z powrotem do łóżka.

 Położyłam się dosłownie na kilka chwil. Przez mgiełke snu przebił się dźwięk przychodzących wiadomości. Normalnie pewnie bym to zignorowała. To na pewno nie Brise- przemknęło mi przez myśl, jest za wcześnie - w takim razie kto?  Podniosłam się i sięgnęłam po telefon.

>zastanawiam się czy jakaś zacna panienka nie zechciałaby wybrać się ze mną do biblioteki.

Markus. Uśmiechnęłam się i odpisałam szybko całkiem już rozbudzona.

>Zacna? Kto w ogóle używa takich słów? Hah

>No...Ja

Odpowiedział po dłuższej chwili. Miałam wrażenie, że odrobinę go uraziłam. Wciąż nie mogłam się przyzwyczaić do tych dziwnych fraz wyciętych żywcem z powieści SIenkiewicza, które wplatał do swoich wiadomości. To jego ''zacne'' albo '' szczeznąć'' "ongiś''  rzucające się w oczy jak dinozaur spacerujący po galerii handlowej. Podobnie sam Markus. Nie umiał się wtopić w tłum. W tramwaju pełnym ludzi gapiących się w swoje telefony on byłby jedynym czytającym książkę. Moi znajomi wychodzili do kina i jedli w fastfoodach. Marcus raczej chodził ''odchamić się'' do teatru niż odmóżdżyć się na jakiejś slapstickowej komedii. Miałam też wrażenie, że nie je nic poza ciastkami i mocną czarną kawą. Było w nim coś ...innego.  Niósł ze sobą ducha pokrytych patyną zwyczajów i idei wyznawanych przez pokolenie naszych dziadków. 

   Nie myślałam zbyt długo nad odpowiedzią. Ostatecznie nie codziennie zdarza się taka propozycja. 

>W takim razie idę z waćpanem :P

   Zdziwiłam się kiedy Marcus zaproponował na spotkanie się w parku oddalonym dwadzieścia minut jazdy autobusem od mojego domu. Przecież nie dalej jak trzy ulice dalej jest oddział biblioteki miejskiej. Czemu chciał jechać aż do centrum? Nie byłam pewna czy w okolicy jest jakakolwiek biblioteka. Może chłopak chce mnie czymś zaskoczyć? Poza tym zastanawiałam się czemu nie pojedzie razem ze mną skoro mieszkamy tylko kilka przystanków od siebie. Zapytałam o to ale wywinął się od odpowiedzi. Potrafił być śliski jak węgorz kiedy przychodziło do odpowiadania na niektóre pytania. Uznałam w końcu, że to nie takie ważne i poszłam się umyć. Wytarłam zaparowane lustro poplamioną koszulką od piżamy. Po wysuszeniu suszarką, włosy za nic nie chciały się ułożyć. Spuszone złote kosmyki tworzyły wokół mojej twarzy złotą splątaną aureole. Rozczesałam je i splotłam w luźny warkocz. Zimny prysznic trochę pomógł i nie wyglądałam już na taką zmęczoną i niewyspaną. Wiedziona jakąś nagłą myślą sięgnęłam do szuflady po tusz do rzęs mamy. Nie malowałam się zbyt często i nie miałam w tym wprawy. Na powiekach pozostały mi czarne rozmazane smugi. Kilkakrotnie zmywałam i nakładałam tusz, nie mogłam się powstrzymać od mrugnięcia zanim wysechł. Miałam wrażenie, że moje rzęsy, naturalnie dość długie ale bardziej brązowe niż czarne, tak naprawde utrudniały mi zadanie. 

    Po jakiś dwudziestu minutach udało mi się uzyskać zadowalający efekt. Zeszłam do pokoju z łazienki przemierzając dom w samej bieliźnie. W końcu tata wyszedł do pracy a mama i Adrian na pewno spali. Pomyślałam o bracie zwiniętym na materacu w gwiazdki w swoim łóżeczku. Zawsze rozbrajał mnie ten obrazek. Położenie go spać było prawdziwym wyzwaniem. Rzadko kiedy udawało się uśpić go przed północą więc budził się późno. Często śmiał się przez sen. Mamie za to zupełnie nie było do śmiechu kiedy w tygodniu szła do pracy po nieprzespanej nocy. 

  Założyłam czerwoną koszulkę z krótkim rękawem i wytartym kolorowym nadrukiem i kremową plisowaną spódnice za kolano. Zwykle nie miałam dylematu pod tytułem "w co się ubrać'', nie przykładałam do tego zbyt wielkiej wagi. Chociaż, czasem idąc ulicą, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że wyglądam fatalnie. Zdarzało się, że moje przeczucia potwierdzała Viktoria. Brunetka zawsze była mocno krytyczna co do mojego stylu. Lubiła powtarzać, że ubieram się jak jej babcia za młodu. Często się przez to sprzeczałyśmy. Twierdziła, że wyglądanie ładnie i modnie wcale nie wymaga tyle zachodu. Łatwo było jej mówić, w przeciwieństwie do mnie, miała idealną figurę i każdy ciuch zdjęty z wieszaka w sklepie pasował na nią  jak szyty na miare. Na szczęście nie było jej dzisiaj ze mną. Pomyślałam, że nie mam się czym przejmować w końcu idę tylko do biblioteki. Wychodząc nie zatrzymałam się nawet by przejrzeć się w lustrze. 

  Idę do biblioteki z MARCUSEM! Pomyślałam po czym odwróciłam się na pięcie i wróciłam do domu. W pośpiechu wyrzuciłam z szafki wszystkie koszulki. W większości z nich pomagałam tacie w warsztacie, były poplamione i stanowczo nie wyjściowe. Ubrania były teraz wszędzie. Karo zagwizdał w proteście kiedy wymięty T-shirt rzucony  w kąt przykrył jego klatkę. W końcu znalazłam cienką niebieską koszulkę w białe kropki. Nie nosiłam jej wcześniej. Wciąż miała metkę, oderwałam ją zębami. Wypadłam z domu jak burza i popędziłam na przystanek.

 Kiedy biegłam do autobusu sandały o mało nie spadły mi ze stóp. Zdyszana dopadłam do drzwi. Kierowca właśnie wyłączył przyciski. Autobus wytoczył się powoli z zatoki na jezdnię. Wydawało mi się, że w lusterku błysnął złośliwy uśmieszek mężczyzny za kierownicą. Westchnęłam i wróciłam sprawdzić rozkład. Następny dopiero za piętnaście minut. Spóźnię się jak nic. Usiadłam na ławce zrezygnowana.

Odnalazłam Marcusa siedzącego w cieniu drzewa o oklapniętych z gorąca liściach. Mimo że zaczynało robić się nieznośnie ciepło miał na sobie długie spodnie, tenisówki i koszulkę z długim rękawem. Ciemne włosy zaczesał na bok tak żeby nie wpadały mu do oczu. Zawzięcie skrobał coś ołówkiem w grubym czarnym notesie marszcząc brwi. Był na tym tak skupiony, że byłam pewna iż mnie nie widzi. Kiedy jednak zbliżyłam się na odległość kilku kroków podniósł na mnie swoje błękitne oczy.

- Myślałem, że już nie przyjdziesz -zamknął swój zeszyt i wsunął go do czarnej torby przewieszonej przez ramię.

Przeprosiłam go i wyjaśniłam, że uciekł mi autobus nie wspominając dlaczego wyszykowanie się zajęło mi tak długo. Ruszyliśmy ścieżką, ocienioną gęstym zielonym murem strzyżonych grabów, przy ceglanym murze parku. Marcus otworzył przedemną furtkę i wyszliśmy na zalaną słońcem ulice. Zatrzymałam się zdezorientowana mrugając i mrużąc oczy. Nigdy nie byłam w tej części miasta. Bezchmurne niebo odbijało się w niezliczonej ilości okien. Budynki skąpane w oślepiającym białym świetle wyglądały obco. Widząc moją niepewność Marcus złapał moją rękę i delikatnie ale stanowczo pociągnął mnie za sobą. Jego dłoń była niespodziewanie chłodna. Całe moje ciało przeszedł dziwny prąd. Puścił mnie niemal natychmiast ale nie mogłam się otrząsnąć jeszcze dłuższą chwilę. Szłam obok niego a serce biło mi mocniej niż zazwyczaj. Poczułam, że się rumienię. Chłopak wskazał budynek po drugiej stronie ulicy.

- To tutaj -oznajmił i szybkim krokiem wszedł na jezdnię nawet się nie rozglądając

-Biblioteka uniwersytecka?- spytałam truchtając za nim w kierunku wejścia

- Moja szkoła współpracuje z uniwersytetem. Osiemnastka nie ma własnej biblioteki - otworzył przede mną przeszklone drzwi i skinieniem głowy zaprosił do środka- wszyscy uczniowie wypożyczają książki tu.

-Ale super- rozejrzałam się po wypożyczalni.

Na wprost znajdował się długi blat a za nim kilka regałów. Marcus skierował się najpierw właśnie tam. Po naszej lewej stronie znajdowało się wejście do szatni i rząd komputerów, po prawej winda i schody na kolejne piętra. Wyjął ze swojej torby cztery opasłe tomy i położył je przed jedną z siedzących przy blacie bibliotekarek. Była około czterdziestoletnią grubiutką kobietą. Jej krótko ostrzyżone włosy miały intensywny wiśniowy kolor. Zamienił z nią parę słów przyciszonym głosem. Kobieta poprawiła okulary i wskazała mnie ruchem głowy. Marcus obejrzał się przez ramię. Cały czas szłam kilka kroków za nim starając się nie tupać. Usłyszałam stłumiony śmiech bibliotekarki. Musiałam wyglądać komicznie kiedy tak skradałam się po szarym dywanie. Jak na złość wykładzina w ogóle nie tłumiła stukania twardej podeszwy moich sandałów. Uśmiechnęła się i wprowadziła do komputera numer ostatniej z książek Marcusa. Chłopak podszedł do mnie.

-Często tu bywasz co?- spytałam chociaż widząc zachowanie bibliotekarki właściwie znałam już odpowiedź.

Przynamniej raz w tygodniu. Czasami trochę częściej. Gdybym kupował wszystkie książki, które chcę przeczytać moja mama by chyba zbankrutowała - wydawał się odrobinę zakłopotany -  Pójdziemy poszukać ci czegoś do czytania?- zaproponował

-Chętnie się rozejrzę - ruszyłam za nim po schodach- tylko wiesz... nie mogę nic wypożyczyć.

-Weźmiemy ci jedną na moją kartę. Nikt przecież nie sprawdzi kto ją czytał.

 Koło klatki schodowej ze ściany wystawała wąska ławeczka. Nieco dalej przy oknie stały  automaty z kawą i przekąskami i kilka stolików. Usiąść można było na niskich parapetach, leżało tam jeszcze kilka poduszek.  Resztę piętra wypełniały regały pełne książek. Chłopak poprowadził mnie przez pachnący starym papierem labirynt. Zatrzymał się dopiero w alejce z fantastyką. Nie czytałam za fantazy od kiedy poszłam do liceum. Mój polonista uważał, że w większości mało poważne dzieła i szkoda na nie czasu. Przesunęłam dłonią po wytartych grzbietach. Wiedziałam, że Marcus przyprowadził mnie tutaj nie bez powodu. Czytał tytuły książek na środkowej półce przekrzywiając głowę ale widziałam, że zerka na mnie ukradkiem.  Czy to jakaś próba? Sięgnęłam po książkę o intrygującym tytule '' Wojna w niebie'' i zaczęłam czytać opis na na odwrocie okładki. 

-Inklingowie..?- przeczytałam na głos. Słowo brzmiało znajomo ale nie mogłam go z niczym skojarzyć

-Nieformalna grupa oksfordzkich intelektualistów -Marcus zbliżył się cicho jak cień. Niemal podskoczyłam kiedy się odezwał- z lat trzydziestych i czterdziestych dwudziestego wieku. Głównie pisarze fantastyki Tolkien, C.S Lewis ,Charles WIlliams- stuknął palcem nazwisko autora na okładce książki którą trzymałam. - to oni zapewnili Inklingom sławę . Poza tym było wielu innych na przykład Adam Fox, Hugo Dyson, Robert Havard, Nevill Coghill. Nawet jedna kobieta, Sayers...- zmarszczył brwi- Dorothy, o ile się nie mylę

-Ranyy- patrzyłam na niego z szeroko otwartymi oczami- Marcus, jesteś żywą Wikipedią.

Przez jego twarz  przemknęło coś jakby odbicie uśmiechu. Brunet uśmiechał się dość rzadko. Poważny czasem wydawało się że wręcz przygnębiony, nieczęsto dawał wyraz swoim emocjom. 

-Czytałaś cokolwiek C.S Lewisa?- zapytał sięgając nad moją głową po książkę w szaroburej obwolucie 

-Emmm- wysiliłam pamięć- chyba tak. Opowieści z Narni?- rzuciłam niepewna 

-Hm - Marcus włożył mi w ręce książkę którą trzymał- Spróbuj tego - powiedział 

Zupełnie jakby dawał mi  coś do jedzenia, pomyślałam rozbawiona. Jest takim pożeraczem książek, może powinnam potraktować jego słowa dosłownie? 

-''Dopóki mamy twarze''? - spojrzałam na niego pytająco- o czym to jest ?

-Przekonasz się - musnął moje ramię kiedy mnie mijał i zniknął za sąsiednim regałem.

Jakieś pół godziny później zeszliśmy z powrotem to wypożyczalni. Marcus położył stosik pięciu dość grubych książek przed kobietą o wiśniowych włosach. Jej cienkie brwi uniosły się ale nic nie powiedziała. Kiedy wychodziliśmy minęło nas trzech licealistów. Dwóch miało na sobie czerwone T-shirty z tarczą szkoły numer jedenaście, imienia Marii  Skłodowskiej-Curie, a trzeci przypinkę z logiem szkoły wpiętą w klapę marynarki. Była połowa lipca więc ich ubiór wydał mi się co najmniej dziwny. Marcus stanął jak wryty kiedy ich zauważył. 

-To przecież jawna prowokacja- powiedział jakby do siebie

-Co?

-Wszystko ci powiem- Obejrzał się na tamtych.- tylko nie tutaj. Chodź- popchnął mnie lekko w kierunku szatni. 

-Co? O co chodzi?-spytałam kiedy staliśmy ukryci za przymkniętymi drzwiami

-Pomożesz mi?

-Jasne ale...-byłam już mocno zdezorientowana- w czym właściwie mam ci pomóc?

-To długa historia - oznajmił - Oprócz mojej szkoły, Osiemnastki, na ulicy jest jeszcze jedna, prawie tak samo dobra. 

-Jedenastka.-domyśliłam się.

-Dokładnie. - skinął głową- To nasi najwięksi rywale. Spotykamy się często na różnych konkursach, rywalizujemy o stypendia, nagrodę dziekana... I mamy dostęp do jednej biblioteki. Widziałaś ich ? Sami proszą się o nauczkę.

-Przecież mają takie samo tu przychodzić jak wy- zdziwiłam się

-Oczywiście. Jest niepisane prawo które zapewnia naszym największym wrogom nietykalność na terenie biblioteki. Chyba, że...- w jego oczach pojawił się łobuzerski błysk

-No właśnie -przerwałam mu- może przyszli tylko wypożyczyć coś do czytania.

-Oh jasne, przyszli tu po coś do czytania i żeby wypowiedzieć wojnę 

-Nie rozumiem co masz na myśli

-Widziałaś jak byli ubrani?- spytał Marcus wychylając się za drzwi szatni- Już, poszli sobie -powiedział po czym wyszedł z powrotem do wypożyczalni- jest środek wakacji a oni byli w szkolnych koszulkach. Gdyby chcieli tylko poczytać nie nosiliby symboli szkoły i nikt by ich nie tknął. Owszem, mają takie samo prawo do przebywania tu jak my ale nie wolno im myśleć, że biblioteka jest tylko ich. To oczywiste pogwałcenie zasad. P r o w o k a c ja - kontynuował swój wywód idąc w kierunku schodów- Myślą może, że w wakacje mogą się bezczelnie rządzić bo nikogo tu nie ma. Oj to się pomylili- odsłonił zęby w czymś co można by było nazwać uśmiechem gdyby nie to, że nie było w nim ani krzty wesołości. -Jedenastka zawsze czuwa.

-Dobra, rozumiem, że musisz dać im nauczkę 

-Oj wiesz- spojrzał na mnie z tym swoim cieniem uśmiechu na ustach- to taka tradycja 

Wyszliśmy na piętro. Marcus szybko wypatrzył chłopaka z przypinką Jedenastki idącego główną alejką. Skręciliśmy w lewo i szliśmy w ukryciu równolegle do niego aż zatrzymał się przed jednym z regałów i zaczął czegoś szukać. Obeszliśmy go niezauważeni tak że znaleźliśmy się po stronie głównej alejki. Marcus przykucnął i rozwiązał buty. 

-Wiem co zrobimy - wyciągnął sznurówki ze swoich tenisówek po czym związał razem ich końce - potrzymaj to. -podał mi jeden koniec powstałego sznurka

Przeskoczył cicho na drugi koniec przejścia między regałami. Ułożył sznurówke na wykładzinie i trzymał swój koniec nasłuchując kroków chłopaka. Zrozumiałam co miał zamiar zrobić. Ścisnęłam mocniej mój koniec sznurówki. Nasza ofiara chyba znalazła chyba to czego szukała i ruszyła w naszą stronę. Prosto w pułapkę. Spojrzałam na Marcusa. Zaczął odliczać bezgłośnie. Trzy...był może z metr od nas.Dwa zobaczyłam czubek jego buta, Postąpił jeszcze krok i...Trzy! Pociągneliśmy za linkę w tym samym momencie. Chłopak runął jak długi w pół kroku. Marcus wyszarpnął sznurówkę spod jego nóg i odbiegł jak najciszej i najszybciej jak mógł w butach bez sznurówek. Spotkaliśmy się kilka regałów dalej. Był odrobinę zdyszany ale wyraźnie zadowolony

-Ale to było wredne- roześmiałam się

-Ciiii- nie wiem czy mi się zdawało czy może wreszcie się uśmiechnął.- zostali jeszcze dwaj

Wyciągnął ze swojej torby czerwony krawat z logiem swojej szkoły i rozwiązał go.

     -Hana - spojrzał mi prosto w oczy i z powagą oznajmił- zostałaś właśnie honorowym wojownikiem Osiemnastki. 

Zawiązał mi krawat wokół głowy jak jakąś wojowniczą opaskę z filmu o karatekach. Pobiegliśmy na kolejne piętro z wypiekami na twarzach. 

    Kiedy chłopak w niebieskiej koszulce zobaczył Marcusa i mnie z krawatem nagle stracił chęć walki. Rzucił się do ucieczki. Kluczył między regałami próbując nas wyminąć i przedostać się do schodów. Rozdzieliliśmy się. Kiedy zrozumiał, że nie ma ucieczki postanowił się ukryć. Położył się na podłodze za regałem w dziale z książkami do fizyki. Szybko jednak znaleźliśmy jego kryjówkę. Zagrodziłam mu drogę ucieczki wózkiem na książki. Zanim zdążył się podnieść, stojący po drugiej stronie regału, Marcus wypchnął z trzeciej półki rząd książek. Kolejny wróg został pokonany. Zajęczał przygnieciony ciężkimi podręcznikami akademickimi do fizyki. Przybiłam z Marcusem piątkę. Szybkim krokiem ruszyliśmy w stronę klatki schodowej. Mogliśmy zostać otoczeni przez mających przewagę liczebną nieprzyjaciół, ze względów taktycznych postanowiliśmy więc użyć windy.

-To chyba musiało boleć- skomentowałam nasz ostatni udany atak

-Trudno powiedzieć- Marcus wzruszył ramionami- wyglądał mi na Mat-fiza. Oni chyba to lubią.

-Cierpieć?

-No, a z jakiego innego powodu wybrali rozszerzenie z matematyki?

Parsknęliśmy śmiechem. Winda zatrzymała się na piętrze z automatami. Wyszliśmy usiedliśmy na ławce przy klatce schodowej. Postanowiliśmy przeczekać chwilę by zmylić wrogów. Okazało się, że mieliśmy rację nie używając schodów. Usłyszeliśmy kroki i poirytowane głosy dwóch pozostałych chłopców z jedenastki. 

-Nie ma ich - przystanęli tuż koło drzwi

-Poczekaj chwilę 

Rozległy się pojedyncze kroki.  Najwyraźniej pokonany chwilę wcześniej wróg zdołał się uwolnić z pod ciężaru wiedzy.

-Widzieliście ich?

-Nie- zaprzeczył jeden z nich- a ty?

-Urządzili mnie,że szkoda gadać- warknął i rzucił kilka niecenzuralnych słów pod naszym adresem - i pewnie jeszcze windą zwiali 

-Dobra, wiecie co, bez sensu to jest - rzucił ten któremu jeszcze nie dać nauczki - skocze jeszcze do automatu  i widzimy się..

-Boże, Ned, czy ty musisz cały czas żreć - przerwał mu inny

-Nie widzicie, że zajadam stres? Z resztą...-nie słuchałam go już dłużej

Szturchnęłam Marcusa w ramię. Wzdrygnął się.

-Mam pomysł- szepnęłam- chodź za mną- tym razem ja pociągnęłam jego

Wciągnęliśmy się między automaty z jedzeniem a ścianę. Było tam pełno kurzu. Przylgnęłam plecami do ściany za automatem do kawy. Usłyszałam stłumione kichnięcie Marcusa. Chłopak z koszulką Jedenastki mimo oporu kolegów przyszedł na małe co nieco. Usłyszałam brzęk monet wrzucanych do automatu z kawą i piknięcie kiedy wybierał napój. Z automatu z turkotem wypadł kubek. I wtedy wyrwałam wtyczkę z kontaktu.

-Cholera co jest?- grubasek w niebieskiej koszulce potrząsnął automatem ale zasilanie nie powróciło

Wygrzebał z kieszeni jeszcze kilka drobniaków i wybrał sobie coś w sąsiednim automacie. Kiedy jego batonik już-już miał wypaść Marcus odłączył maszynę od prądu. Światło w gablotce zgasło. Chłopak kopnął automat parę razy. Pomstując pod nosem odwrócił się i odszedł. Nie mogłam sobie wyobrazić w tym momencie lepszego marszu triumfalnego niż jego przekleństwa rzucane pod nosem, cichnące w miarę jak się oddalał.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro