#2#

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

//Namjoon//

Dźwięk muzyki granej na smyczkach wypełniał ogromną salę balową, a ja pilnowałem by sztuczny uśmiech ukrywał moją niechęć do przebywania w tak dużym tłumie. Nie wiedziałem, jak z tymi ludźmi rozmawiać, ostatnie lata spędziłem na wydawaniu rozkazów a osoba, z którą normalnie rozmawiałem opuściła mnie rok temu...
Moja dłoń ponownie zacisnęła się na ukrytym skalpelu pod czarną zbroją.

Jeszcze chwila... Muszę tylko wytrzymać do przemówienia króla i będę mógł uciec. Nie ważne jak bardzo starałem się nie patrzeć na zegar czas mijał niezmiernie wolno. Każda minuta trwała jak rok, a każda rozmowa pogłębiała pustkę w mojej duszy. Czując jak tracę wszelką nadzieję na uwolnienie się z tej męki ku mojemu zbawieniu, na sali w końcu pojawił się cesarz.

Ze stoickim spokojem wysłuchałem całe przemówienie, a nawet kiedy zostałem wywołany nie zmieniłem wyrazu twarzy. Stałem całkowicie skupiony na swojej grze, dopóki za oknem nie pojawiła się ruda czupryna. Moje mięśnie powoli się spięły, gotowe do wyrwania się spod mojej własnej skóry. Nie mogłem oderwać wzroku od rudego chłopca, który niósł dwa wiadra wypełnione wodą na swoich barkach. Obserwowałem go czując jak ziejąca pustka w mojej piersi powoli zaczyna wypełniać się motylami. Zagryzłem wargę ledwo co powstrzymując moje ciało od odruchowego wybiegnięcia do niego.

Musisz poczekać.
Musisz wysłuchać króla do końca.
Jeszcze chwila.
Jeszcze tylko chwila.
Zaczekaj.
Zaraz go dogonisz.

Czułem się jakbym widział ducha, jakbym ze zmęczenia a być może z rozpaczy wpatrywał się w fatamorganę. Czy to możliwe, żeby ktoś tak podobny do niego przechodził akurat koło mnie?

Kiedy król skończył swoją przemowę rzuciłem się pędem przez tłum przepraszając wszystkich po drodze. W głowie posiadałem jedynie obraz tego chłopaka. Tylko jego.

Ogrody królewskie przemijały obok mnie, a ich legendarne piękno nie równało się nawet z ideałem, do którego właśnie pędziłem. Kiedy tylko młodzieniec był ponownie w zasięgu mojego wzroku zwolniłem normując dzięki temu swój oddech. Nie chciałem go wystraszyć.

Jego twarz pobladła, kiedy w końcu na mnie spojrzał. Uśmiechał się, choć widziałem po jego oczach jak bardzo spłoszony był. Nie miałem, jednak zamiaru odpuścić. Ciągnąłem rozmowę i czując, że powoli mi się wymyka - zaryzykowałem. Nachyliłem się nad jego uchem szepcząc, że to tak naprawdę on pomoże mi, a nie ja jemu. Zobaczyłem jak cały się spina zastygając w bezruchu i od razu wykorzystałem ten fakt. Złapałem za wiaderka odsuwając się delikatnie od niego. Przyjemna, otaczająca młodzieńca, leśna woń opuściła moje nozdrza kiedy był już pół metra ode mnie. Uśmiechnęłam się ciepło i... O dziwo po raz pierwszy od bardzo dawna, szczerze.

Coraz więcej motyli wypełniało moją wewnętrzną pustkę. Czułem się jakbym na nowo znalazł cel w życiu, jakby moje słońce wyłoniło się ponownie zza horyzontu po bezkresnej nocy. Zerknąłem jeszcze raz na mężczyznę czując, że z każdym kolejnym spojrzeniem moja dusza śpiewa coraz głośniej budząc się z letargu.

— A więc prowadź młodzieńcze — pilnowałem by mój głos był delikatny, niegroźny. Traktowałem go wręcz jak dzikie zwierzę, wiedząc, że łatwo jest go spłoszyć.

Drogę przez niemal całe miasto przebyliśmy w całkowitej ciszy, jednak nie przeszkadzała mi ona. Wystarczyła mi jego obecność. Co jakiś czas przyłapywałem go na tym jak na mnie zerka, dla tego dumnie nie przestawałem napinać mięśni. Sam nie ukrywałem, że na niego patrzę, szczerze, to nie mogłem po prostu uwierzyć w tak cholernie mocne podobieństwo. Byli jak dwie krople wody i choć wiedziałem, że to nie jest mój ukochany to nie mogłem pohamować swojego organizmu, który świętował coraz to głośniej.

Nawet nie zauważyłem, gdy wyszliśmy z centrum zaczynając brnąć w obrzeża miasta. Domki tutaj stawały się nieco mniejsze i często przechylone. Ludzie siedzieli w grupach między chatami, a ich rozmowy cichły, gdy ich mijaliśmy. Nie pasowałem tutaj, tylko ślepiec by tego nie zauważył, jednak nie miałem zamiaru się tym przejmować.

— Um... dziękuję — zaczął nie pewnie, wyglądający na młodszego rudzielca, sięgając od razu po wiaderka. Natychmiast odsunąłem się od niego z lekkim uśmiechem.

— Nie tak szybko. Zdradź mi, chociaż swoje imię młodzieńcze.

— Ja... u-um nazywają mnie Jin, Kim SeokJin — odparł niemrawo, jednak tyle mi wystarczało. Posiadam każdą potrzebną mi na razie informację na temat mojego wschodzącego słońca nadziei. Oddałem mu wiaderka uśmiechając się dość szeroko.

— W takim razie dziękuję za pomoc Kim SeokJin. Jestem ci winny przysługę. — Nie przejmując się zdziwieniem, które malowało się na jego twarzy odszedłem w stronę mojej posiadłości z szerokim uśmiechem na twarzy. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro