Wspomnienia 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

//NamJoon//

Mój ból niedługo zamienił się w otępienie. Fala bólu, podobnego do uderzenia rękojeścią miecza w potylicę, rozlewała się po całym moim ciele. Próbowałem zrozumieć skąd się on bierze, gdzie są jego początki by móc się go pozbyć, rozmasować zbolałe miejsce, jednak niemalże co sekundę dostawałem inne informacje od własnego mózgu.

Wiedziałem, że postanowił mnie zdradzić choć może i on był zdradzony przez mój organizm. Czując powalający ciężar w końcu przestałem płakać. Moje napuchnięte oczy pomimo tylu łez zdawały się być całkowicie wysuszone. Położyłem się powoli u boku mojego ukochanego wtulając delikatnie jego nieruchome ciało w siebie.

Znów byliśmy razem w naszym namiocie, w naszym łóżku, jednak nigdy nie czułem się tak samotnie. Przymknąłem oczy całując delikatnie lodowatą skroń mojego największego skarbu. Nie byłem wstanie obronić go przed tym światem. Nie byłem w stanie zapewnić mu niczego co obiecałem...

Wspólny powrót, mieszkanie w moim dworku, wspólne spokojne życie, kury, gęsi, krowy. Pragnąłem dać mu to wszystko. Spełnić każde jego najskrytsze marzenie, a nie dałem rady nawet utrzymać go przy życiu.

Pojedyncza łza pociekła po mojej twarzy. Gdybym tylko wiedział, gdybym pomyślał, że jest choćby cień szansy, że jednak na froncie może być bezpieczniejszy nigdy bym nie namawiał go na zostanie tutaj.

Żyłem jednak w nadziei, że ta wojna będzie uczciwa, a nawet jeśli nie to zawsze się pilnowaliśmy. Pozostał z całym legionem i wieloma dowódcami. Nie mogłem sobie nawet wyobrazić co mogło tu zajść by możliwa była taka rzeź.

Ból pulsował coraz mocniej w moim ciele podczas gdy zimne ciało leżało obok. Morfeusz jednakowo w końcu zlitował się nade mną porywając mnie w swe ramiona na jakiś czas. Śniłem o nim, o nas, razem. Biegliśmy po polu ku rzece na skraju miasta, w której była najlepsza pitną woda.

Przebudzają się pierwsze kilka sekund napełniało moje serce werwą. Czułem leżącego obok siebie Z i wiedziałem, że wszystko będzie w najlepszym porządku. Mimo to ten zdradliwy stan zniknął szybko, zbyt szybko. Położyłem na nim dłoń, a nieprzyjemny chłód przeszył moją skórę. Zagryzlem wargę pragnąc stłumić krzyk bólu. Pozwoliłem natomiast fali łez opuści moje ciało. Ból na nowo mieszał się w szybko rozszerzająca się pustką, która ziała w moim wnętrzu. Pożerała ona wszystko co stało na jej drodze. Moje nerki, wątrobę, żołądek, płuca, a nawet serce.

Sam stawałem się tak zimny jak pusta skorupa człowieka, którego tak kochałem.

Nie otwierałem oczu, nie chciałem się obudzić. Nie byłem gotowy na rzeczywistość, która mnie czekała. Uspokoiłem delikatnie oddech przykrywając nas jakimś materiałem po czym na nowo usnąłem licząc, że jak uwczesniej będę śnić o nas.

Mijał jakiś czas, być może dni, możliwe, że nawet tygodnie, jednak ja się nie ruszyłem nawet o milimetr. Moje ciało zamieniło się w kamienny posąg, zapewne powinienem czuć dyskomfort leżąc tak długo w zbroi na boku, jednak ziejąca pustka zabrała mi nawet to. Nicość pochłonęła wszystko co czułem nie zważając, czy było pozytywne, czy może negatywne.

- Dowódco. - Pewnego dnia do namiotu wtargnął ktoś obcy, od razu go znienawidziłem. Jego głos oraz wszystko co robił i czym był. - Dowódco - powtórzył stawiając nowe, kolejne kroki w moim namiocie. Ja nadal się, jednak nie ruszyłem, nie miałem zamiaru zniszczyć mojej małej kruchej rzeczywistości.

- Dowódco minęło już wiele dni... - odezwał się mój wojenny kompan przez co delikatnie się spiąłem. Nie otwierałem jednak oczu.

- Wyjdźcie, zostawcie nas samych - odparł po dłuższej chwili głuchej ciszy mój sekundant. Szmer kroków rozdzierał ciszę, której tak pożądałem by w końcu na nowo mi ją po chwili zwrócić. - Nam... Proszę... Proszę chodź chociaż zjeść z nami strawę. - Jego głos zdawał się być nieco wyższy niż zapamiętałem. Jakąś część mnie pragnęła jego pomocy. Pragnęła by został i mówił dalej, aczkolwiek niemal cały krzyczałem z bólu pragnąc by pozostawił mnie znów. Chociaż na kilka minut, na dzień... Na chwilkę.

Spróbowałem otworzyć usta ale moje ciało nie reagowało. Leżałem w bezruchu całkowicie zamrożony niczym martwe ciało.

- Nam... Może przyniosę ci jedzenie?- szepnął siadając przy mnie. Jego silną dłoń spoczęła na moim odsłoniętym boku i dopiero w tym momencie zdałem sobie sprawę jak zimny byłem. Możliwe, że sam byłem już trupem, możliwe, że wcale nie żyłem.

- Staram się zrozumieć jak się czujesz, jednak jest to dla mnie naprawdę ciężkie. Nie chcę cię zostawiać... Musisz też coś zjeść... - jego zatroskany głos umożliwił mi w końcu przebudzenie chociaż dłoni. Złapałem go za nadgarstek w niemal błagalnym geście by pozostał przy moim boku. By pomógł mi umrzeć jak najszybciej dając ukojenie cierpieniu pustoszącemu moje ciało i umysł.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro