Wspomnienia 3

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Następne dni były dla mnie najgorszym okresem jaki kiedykolwiek przeżyłem. Ciągły ból wewnętrzny rozrywa moje wnętrzności i nic nie mogłem na to poradzić. Z dnia na dzień jednak pojawiało się coraz więcej tych krótkich chwil podczas, których zapomniałem o tym, że Z już nigdy więcej się do mnie nie uśmiechnie. Świadomość jednak zawsze wracała uderzając mnie niczym obuch powalając na ziemię. Starałem się nie padać na ziemię przy moich poddanych, choć pomimo moich starań nie raz zdarzyło mi się położyć nawet w błocie nie mogąc dalej kroczyć.

Jedyne co pomagało mi w przeżyciu każdej minuty to G, który nie odstępował mnie na krok. Zdarzało się nawet, że dawał radę złapać mnie kiedy zaczynałem opadać na kolana. Fale smutku przychodziły nieregularnie i zawsze całkowicie porywały mnie na głębokie wody rozpaczy.

Na spotkaniach dowódców, które rozpoczęły się dopiero kiedy wszystkie legiony wróciły z frontów, starałem się ich słuchać. Pragnąłem moc im pomóc w przygotowaniu się na odsiecz. Wszystkim poległym należała się pomsta, nie mogliśmy pozwolić by umarli na marne. Wiedziałem też, że mamy braki w pomocach. Nie mieliśmy zbyt wielu medyków nie mówiąc już o kucharzach czy czymkolwiek takim. Niemal każdy musiał przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości gdzie obejmował dodatkowe stanowiska czy przyuczał się na medyka. Jedynie ja tkwiłem non stop w przeszłości. Pochłonięty koszmarnymi marami w nocy bądź przytłaczająca tęsknotą za dnia.

Musiałem się pozbierać, mijał już ponad tydzień, a ja nie pomogłem w żaden sposób. Nie dawałem jednak rady, musiałem spać w namiocie G na prowizorycznym łóżku z siana nie mając siły nawet myśleć o powrocie do mojego pustego namiotu.

Podczas gdy sam walczyłem z każdą sekundą, czując jak mój własny organizm przestaje akceptować wyłączany w niego oddech życia, moi kompani próbowali ustalić kto przejmie główne dowodzenie. Wojowników nadal pozostało wiele, część z nich stało się nagle podrzędnymi dowódcami oddziałów i grup. Nadal jednak nie ustaliliśmy kto będzie głównodowodzącym oraz głównym strategiem i konsulatem. Potrzeba było wybrać trójkę ludzi o różnych poglądach. Najlepiej takich, którzy już dowodzili własnymi legionami od jakiegoś czasu.

Jako najmłodszy przy stole pozostawałem w całkowitej ciszy przytłoczony świadomością, że jeszcze ostatnio jak tu byłem naprzeciw mnie siedział mój ojciec jako głównodowodzący całej tej maskarady. Feralnego dnia był on w obozie, z resztą jak zawsze. Podczas tej wojny nie spędził nawet sekundy na froncie i tym razem ta wygoda obróciła się przeciw niemu.

Jego głowa wylądowała w rzędzie innych głów tuż przed moim namiotem. Niemal każdy składał mi z tego powodu kondolencje choć osobiście nie odczułem tej straty. Jego śmierć wywołała u mnie chwilową ulgę. Nie wisiało już nade mna widmo oczekiwań i wymagań stawianych przez niego. Nigdy go nie zadowoliłam w swoim życiu, nawet gdy zostałem dowódcą własnego legionu. Dla niego zawsze znalazł się niezadowalający we mnie faktor.

Jego śmierć oznaczała dla mnie wolność, już nie musiałem się starać być idealny bo i tak nigdy by tego nie zobaczył. Istniał jednak problem, ostatnia przeszkoda, niechciany prezent, który pozostawił mi po sobie.

Oczekiwania ludzi.

Niemal każdy rozważał moja kandydaturę na głównego dowódcę. Domyślam się, że gdyby nie moje obecne zachowanie już dawno usiadłbym na środku stołu będąc głównym zainteresowanym wszystkich pomysłów i planów. Ja jednak tego nie chciałem. Dowodzenie tej masakrze byłoby dla mnie czymś obrzydliwym, wręcz odstręczający.

Wspomnienia twarzy Z, który patrzył na mnie bez obrzydzenia, a nawet bez lęku, widząc kogoś dobrego zalały mój umysł wsiąkając do nawet najmniejszego neuronu. Nieprzyjemny dreszcz przeszył moje ciało pozostawiając mnie w chłodzie. Pomimo słońca, które grzało niemiłosiernie już drugi miesiąc od paru dni non stop czułem paraliżujący chłód.

Możliwe, że moje ciało pragnęło dopasować się do mojej martwej duszy. Możliwe, że nie rozumiało, że nadal żyje choć wewnętrznie moja dusza odpłynęła razem z tą Z.

Ułożyłem głowę na drewnianym stole przymykając oczy, nie mogłem płakać. Nie przy tych wszystkich ludziach.

— Zabili za dużo naszych — odparł ktoś przerywając szum panujący w mojej głowie. Poczułem się jakbym na kilka sekund wynurzył się na powierzchnię łapiąc oddech. Zamrugalem delikatnie powoli siadając ponownie tak by spojrzeć w ich twarze.

— No i? — odezwałem się, a nagła cisza opanowała moje uszy. — Nie możemy podejmować w związku z tym pochopnych decyzji. — Dziwek mojego własnego głosu wydawał mi się taki obcy, niemal karykaturalny. Odchrząknąłem pragnąc pozbyć się chrypy.

Każdy wpatrywał się we mnie oniemiały sprawiając tym samym, że czułem się jak dziwoląg w cyrku. Dzięki chwilowej przejrzystości umysłu nie przejmowałem się tym jednak. Tak jak kiedy po prostu postanowiłem zabrać głos nie mogąc już ich słuchać.

— Zaatakowanie ich teraz nie ma sensu. Minął tydzień, na pewno są już przegrupowanie i gotowi na nasz szturm. Poczekajmy. Domyślam się, że możemy mieć też szpiega dla tego nie mówcie nic swoim ludziom. O wymarszu poinformujemy tylko wybranych godzinę przed. Dodatkowo myślę, że wymarsz będzie dobrym pomysłem dopiero za kilka tygodni. Niech pomyślą, że czekamy na ludzi bądź może prowiant. Jak chcecie to możecie mówić swoim przełożonym. — Wziąłem głęboki wdech dając im chwilę przemyśleć moje słowa — Niech stracą czujność. Dodatkowo my dzięki temu odpoczniemy, prze grupujemy się i ustalimy nową strategię. — skończyłem swój wywód ponownie kładąc głowę na drewnie. Ociężałość wraz z gęstą mgłą na nowo zapanowały w moim ciele i umyśle uniemożliwiając nawet najmniejszy ruch.

— To... To nie jest głupie — odparł ktoś w końcu podczas, gdy blondwłosa kobieta wyciągnęła papier z zapisana ilością naszych zasobów.

— Dodatkowo faktycznie moglibyśmy poprosić królestwo o wcześniejsze wysłanie wszystkich potrzebnych rzeczy — odparła zaczynając zapisywać coś na kartce.

— Gdyby to było głupie nie marnowałbym czasu na proponowanie takiego rozwiązania — mruknąłem nadal leżąc na stole z zamkniętymi oczami.

Dopiero po chwili kiedy wszyscy dali radę przeanalizować swój szok wrócił gwar. Teraz jednak nie był on bezsensowny, tylko faktycznie zdawał się być ukierunkowany w stronę rozwiązania problemu przed, którym stanęliśmy. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro