Wspomnienia 5

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Miesiąc upłynął szybko, niemalże zbyt blisko. Całkowicie pochłonięty nawałem pracy mało kiedy spałem czy myślałem o przeszłości. To na pewno mi pomogło by zagłuszyć szum rozpaczy panujący w mojej głowie.

Już coraz rzadziej łapałem się na leżeniu w przypadkowych miejscach. Bezsilność łapała mnie raczej kiedy zostawałem sam pod przykryciem nocy. Zmuszałem się w tedy jednak do treningów czy zwyczajnego powrotu do obowiązków. Ich nigdy nie brakowało przez ten okres.

Płacz czy krzyk starałem się ukrywać w tafli kojącej wody, która była już zbyt zimna dla większości ludzi. Mi natomiast nie przeszkadzała, miała podobna temperaturę do mojej duszy. Martwej duszy.

— Jutro wyruszamy — oznajmiłem kiedy większość osób rozprawiali na temat zapasów.

— Co? Ale jeszcze nie przybyli ludzie!

— Mają być za dwa tygodnie! Poczekajmy chociaż chwilę!

Głosy sprzeciwu wywołały we mnie fale agresji. Uderzyłem pięścią w stół tworząc w nim lekkie wgniecenie.

— Taką wersję znacie wy oraz wasi poddani. — Mój głos był stanowczy — Pamiętacie jak mówiłem, że mamy szczura? Nadal tak uważam.

— Myślisz, że nikt z nas by się nie zorientował, że ktoś taki jest wśród nas? — głos jednego ze starszych dowódców przetoczył się między ludźmi.

— Tak, to o dziwo nie jest trudne.

— Uważasz nas za idiotów?! — jego agresywny ton nie przypadł mi do gustu. Nie podnosząc się spojrzałem mu prosto w oczy pozostając dalej wygodnie rozłożony na krześle.

— Nie — mój głos na nowo stał się spokojny, możliwe, że wręcz protekcjonalny przez co żyłka na jego czole lekko mu wyszła.

— To w takim razie cze-

— Zauważ, że ja również go, bądź jej, nie odkryłem. — Nie miałem zamiaru dać dokończyć mu tej dziecinady. Po moich słowach zamilkł lekko się kuląc. Kiwnąłem delikatnie głową. — Ja mówię wam teraz o naszej jutrzejszej wyprawie, jednakże wy przekażcie te informacje swoim ludziom dopiero o świcie. Dokładnie godzinę przed wyjściem z obozu.

— Ale... Czy oni zdążą?

— Muszą. — Nie pozostawiłem tej kwestii dyskusji dalej kontynuując. — Pierwsza fala wojska przysłana z miasta dołączy do nas jutro atakując ich miasto od strony północnej. My natomiast zajmiemy się stroną południową chwilę po tym jak rozlegną się dzwony. Będziemy wtedy wiedzieć, że niemalże całe wojsko zbiera się przy głównej bramie. Prawdopodobnie będziemy mieć czyste przejście. Skończą osaczeni. Uwierzcie mi. W tej walce zdobędziemy to graniczne miasto ich sojuszników i pozostanie nam jedynie główna siedziba. Podejrzewam, że wygranie wojny w obronie Mersurji zajmie nam maksymalnie rok. Czas już kończyć tą dziecinną wojnę i wracać do domu.

Po moich słowach zapadła chwila ciszy, po której niemal każdy kiwnął głową. Wiedzieli, że mam rację.

*

* *

Krzyki ludzi rozlewały się po mieście zagłuszane odnośnymi dzwonami, które informowały wszystkich śpiących tej nocy o ataku na mieście. Nie poddawałem się jednak adrenalinie, cierpliwe czekałem aż nadejdzie odpowiedni moment na atak.

Wyczuwając odpowiedni moment posłałem swoich ludzi samemu ruszając w ciszy w stronę miasta.

Jak przypuszczałem, tylnie wejście nie było w ogóle bronione dzięki czemu bez problemu otoczyliśmy ich całkowicie nie przygotowaną do walki armię. Nasi łucznicy zajęli wygodnie dla siebie pozycję na wierzch.

Bez wąchania rzuciłem się w wir walki od razu odcinając kończyny przeciwnikom. Pozwoliłem swojej agresji i bólowi opuścić całkowicie moje ciało. Niekontrolowane krzyki rozrywającego mnie przez ostatni miesiąc bólu opuszczały moje gardło. Kiedy ponad tuzin ludzi umarło z mojej ręki, a ich krew pokrywała moja twarz oraz zbroje większość ludzi schodziło mi z drogi. Nie zamierzałem jednak nikomu odpuścić.

Każdy kto znalazł się chociaż w zasięgu dwóch metrów ode mnie umierał lądując na ziemi u moich stóp. Krzyki bólu wdzierały się w moje uszy podczas, gdy ich kończyny padały z głuchym dźwiękiem na piach. Nie interesowało mnie to kim byli, ich błagania, czy krzyki. Pragnąłem by wszyscy nie żyli. Pragnąłem by zapłacili za to co zrobiło Z. Mojemu niewinnemu, cudownemu kochankowi. Zabrali mu oczy torturując go aż umarł całkowicie bezbronny. Nie miałem zamiaru im tego po prostu odpuścić.

Czułem jak ogień zemsty pływa mi w żyłach, a każda kolejne ofiara zamiast go ukoić jedynie go pobudza.

Wydarłem się stojąc na środku pola bitwy wyzywając ich dowódcę. Potrzebowałem prawdziwego przeciwnika, takiego, który byłby godny mojego miecza.

Widząc olbrzymiego mężczyznę z czarnymi jak smoła włosami uśmiechnąłem się złowieszczo odsłaniając przy tym zakrwawione zęby.

— Słyszałem, że mnie wzywasz — odparł, podczas kiedy nasze armię na chwilę zastygły. Nikt nie zbliżał się do nas, z zapartym tchem obserwując co się wydarzy. Sam bez przerwy wyszczerzał zęby się idąc do niego niespiesznie. Zacząłem go mierzyć wzrokiem.

— Wzywałem najlepszego wojownika, nie najgrubsze- — wyśmiałem go przerywając, jednak w połowie kiedy mój wzrok spoczął na jego oświetlonym ogniem torsie. Sporych rozmiarów słój, w którym leżał wykuty ze srebra pierścień. Krew odpłynęła mi z twarzy kiedy zauważyłem, że tuż nad nim unosiło się zielone oko.

Cudowne, łagodne, wręcz anielskie zielone oko. Kolor świeżej trawy na dzikiej łące w leśnym zagajniku. Takiej, która w letni poranek błyszczy dobijając pierwsze promienie słoneczne.

— Oh więc w końcu zauważyłeś — zadrwił ze mnie poprawiając swój miecz oburęczny w dłoniach

Krew zagotowała się w moich żyłach, a przerażający, zwierzęcy ryk opuścił moje usta. Wszyscy otaczający nas ludzie, nawet ci moi odsunęli się przerażeni. Czułem jak napina się każdy mój mięsień wręcz nakazując mi rozszarpanie go na strzępy. Ten potwór. Ten potwór!

Jak mógł śmieć spojrzeć nawet na moje słońce?! Na moje jedyne ukojenie?!

— Rozumiem, że podobał się prezent — zadrwił choć było widać w jego oczach ukrytą iskrę strachu. Nie sprawiło mi to jednak żadnej satysfakcji, jego strach nie mógł się równać niczym w porównaniu co musiał czuć Z.

Nie mając zamiaru przeciągać tego ani chwili dłużej rzuciłem się w jego stronę. Zazwyczaj pilnowałem się by działać taktycznie, ale nie tym razem. Moje odruchy i gorycz przejęła całkowitą władzę nad moim ciałem kiedy nasze miecze się skrzyżowały.

Dźwięk uderzanego o siebie metalu zagłuszał jedynie mój ciągły ryk. Napierałem na niego nie dając mu nawet chwili wytchnienia. Domyślam się, że gdyby nie adrenalina i te wszystkie emocje nie mógłbym się równać z nim siłą. Mając ze sobą to wszystko napieranie na jego miecz sprawiało mi tylko lekki problem.

Odparowałem każdy jego atak, aż w końcu nieświadomie odsłonił swoje lewe ramię. Bez chwili zawahania odciąłem mu je używając do tego całej swojej siły i ciężaru ciała. Jego ryk rozlał się po raz pierwszy po polu bitwy, a obrzydliwe mlaśnięcie upewniło mnie, że jego lewa ręką opadła na kamień. Zadowolony odsunąłem się ścierając pot z czoła. Nie chciałem kończyć tego tak szybko.

Łzy pociekły mu po twarzy dzięki czemu uśmiech rozlał się szerzej na tej mojej. Widziałem jak ból oraz utrata krwi sprawia, że jego twarz staje się blada niczym śnieg. Dumny wpłynąłem krwią na ziemię w jego stronę gdy ten na nowo podniósł swój miecz by kontynuować walkę.

Nacierał na mnie z większą rozwagą ale zarazem też mniejszym natężeniem. Poczułem kolejne rozcięcie na łydce i boku, jednak ja w przeciwieństwie do niego nie czułem bólu. Mój organizm sprzeciwiał się by zauważyć tak niewygodne wydarzenia. Nie czułem też zmęczenia. Nacierałem ciągle z taką samą agresją jedynie widząc jak moje ręce drżą coraz bardziej. Ryczałem niczym niedźwiedź już nie tylko by wyładować frustracje ale by też pobudzić własne ciało. Krew ciekła mi w wielu miejscach znacząc tym samym ziemię, na której mieszała się z ogromną ilością tej jego. Wiedzieliśmy oboje, że nie ma wiele czasu. Jego ruchy zwalniały, a światło w oczach powoli gasło. Po raz pierwszy nie mogłem oderwać wzroku od oczu mojego przeciwnika. Zabrał je mojemu ukochanemu.

Nie miałem zamiaru stracić nawet sekundy z tego cudownego widowiska jakim była jego dusza uciekająca z jego ciała. To wszystko widziałem w jego czarnych oczach, które stawały się coraz bardziej szare. Traciły swój blask napawając mnie za razem ukojeniem. Z każdą sekundą czułem coraz większy wewnętrzny spokój.

Złapałem jego ogromny rzemień sprawiając, że on wraz ze słojem wbiły się w jego grubą szyję. Mężczyzna stracił równowagę opadając na ziemię podczas, gdy charakterystyczne charczenie wydobyło się z jego ust, a ja jedynie przycisnąłem jego plecy stopą do ziemi tak by dusił się mocniej. Jego głowa odchylała się w tak nienaturalny sposób, że mogłem z boku spojrzeć mu w oczy nadal obserwując to cudowne widowisko.

Kiedy jego mięśnie przestały już nawet drżeć puściłem rzemień pozwalając mu opaść całkowicie na ziemię. Splunąłem na niego krwią, która przez wcześniejsze uderzenie jego rękojeści w moją klatkę piersiową regularnie napływała mi do ist. Zawyłem czując jak ogień powoli gaśnie w moich żyłach przez co organizm zaczął sygnalizować mi ogromne spustoszenie, które wywołała ta walka.

Opadłem na kolana wspierając się jedynie na mieczu i dopiero wtedy zarejestrowałem panującą w około nas ciszę. Niemal każdy przeciwnik złożył broń w geście poddania naszej woli.

Zdjalrm rzemień z szyi martwego przeciwnika zakładając go od razu na siebie. Odzyskałem jedno oraz pierścień... Czułem, że duch Z był teraz bliżej mnie.

Rozejrzałem się po już nielicznych wrogach stojących wśród moich ludzi, którzy nie wiedzieli co zrobić. Podniosłem się powoli i ruszyłem ku głównej bramie kulejąc na prawą nogę.

— Zabić. Zabić ich wszystkich. — Złapałem się za bok i nie zerkając za siebie odszedłem ku wyjściu.



Jak na razie to tyle! Co myślicie? Mam nadzieję, że wam się podobało Ryże <3 Kocham was

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro