Rozdział 6.2.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Wyleczył ją. Wyleczył! Niech by to szlag! - Idiahia z całej siły uderzyła dłonią o stół.

Nagły wiatr szarpnął zasłonami tak mocno, iż te częściowo zerwały się z karniszy, część przedmiotów stojących na półkach zadrżała. Kilka luźnych kartek papieru spadło z blatu pobliskiego biurka i wylądowało na dywanie, tuż pod stopami kobiety.

- Tak, cóż za tragedia - odparł przepełniony kpiną głos brzmieniem przywodzący na myśl aksamit. Taki, jakich można było słuchać bez znudzenia całymi godzinami, przekonujący do swych racji samym uwodzicielskim tonem.

Na jednym z foteli przy stole siedział mężczyzna, nonszalancko oparty o podłokietnik, z jedną nogą zarzuconą na drugą. Chwycił smukłymi palcami kieliszek wina i upił łyk. Odrobina czerwonego płynu została na jego wardze - praktycznie zlewała się ze szkarłatem ust. Wydawał się być całkowicie na miejscu, tak, jakby te komnaty należały nie tyle do królowej, ile do niego.

- Zniszczył plan! - krzyknęła kobieta, a z jej słów wręcz wylewała się wściekłość. Twarz miała wykrzywioną w wyrazie gniewu, wielkie, niebieskie oczy zmrużyły się, a powieki praktycznie zginęły pod zmarszczonymi brwiami. Na idealnym zazwyczaj czole pojawił się ślad zmarszczek. Odwróciła się do rozmówcy gwałtownie, a zwiewny materiał czarnej sukni zafurkotał w powietrzu.

- To było oczywiste - stwierdził mężczyzna bez większych emocji. W jego mrocznych oczach czaiło się rozbawienie zdenerwowaniem towarzyszki.

- O czym ty... - zaczęła ta podchodząc bliżej. Z trudem powstrzymywała drżenie, gdy ciemne tęczówki skierowały na nią uważne spojrzenie. Nie wiedziała, czy ze strachu, czy może przyjemności. Uwielbiała zwracać na siebie uwagę, nawet jego.

- Ach, moja słodka Idiahio, nigdy nie doceniałaś odpowiednio chłopca, czyż nie? - wymruczał mężczyzna z głębokim, wibrującym chichotem. Uniósł brwi, a na twarzy kobiety pojawił się rumieniec. - Jest znacznie potężniejszy, niż mogłoby się wydawać. To, że sobie poradzi, było oczywiste. Czułbym się wręcz zawiedziony, gdyby nie udało mu się złamać tak słabej klątwy. - Przeczesał palcami włosy.

- Tylko że teraz nie możemy go złapać! - warknęła Idiahia. To nie tak miało się potoczyć. Powinna mieć już u stóp cały kontynent, a zamiast tego utraciła szansę na podporządkowanie sobie Irwanii. - Powinnam kazać go jednak zabić!

- Czyżby?

Idiahia westchnęła i usiadła na wolnym fotelu. Ramiączko sukni ześlizgnęło się w dół ramienia, szrama czerni na alabastrze.

- Nie wiem - powiedziała cicho, jednak zaraz dodała ostrzejszym tonem: - Ciągle stoi nam na drodze. Na drodze do mojego tronu! - Machnęła rękoma, a światło odbiło się od szkarłatnych paznokci. Blask świec stojących przy biurku nadawał jej lokom ciepłej poświaty, ślizgał się po bladej skórze widocznego spomiędzy materiału uda.

- Jaka nerwowa - zaśmiał się mężczyzna. Upił kolejny łyk wina. Sprawiał wrażenie kogoś, kto ani trochę nie przejmuje się całkowitą rozsypką planów - jeśli już, to wręcz przeciwnie. - Przecież niedługo go złapię, a potem zdobędziesz ten swój tron. W końcu nasza kochana Wiewióreczka będzie musiała się ze mną zmierzyć. - Roześmiał się miękko, ale gdzieś na dnie tego przyjemnego dla uszu odgłosu czaiło się echo niebezpieczeństwa, sprawiające, że pragnęło się tylko uciec jak najdalej.

- Rzeczywiście - przyznała Idiahia. Na jej piękną twarz wstąpiła irytacja. - Ale łatwiej byłoby mi go po prostu zabić - dodała, choć z pewną niechęcią. To nie tak, że czuła do swego syna jakiekolwiek matczyne emocje - po prostu szkoda byłoby marnować jego potencjał tylko dlatego, że okazał się trudniejszy do przekształcenia niż się spodziewała. Metal zamiast gliny, wciąż jednak zdolny do wymodelowania przy odpowiednim wysiłku. Poza tym miała słabość do pięknych istot, zabijanie ich było stratą dla świata, raną zadaną estetyce. Królowa lubiła prostotę, jednak czasem musiała się poświęcić i nieco natrudzić.

Miała tylko nadzieję, że będzie warto. Skoro On tego chciał...

- On jest mój - przypomniał ze znudzeniem mężczyzna, a jego spojrzenie nieco stwardniało.

- A nie wolisz innych dzieci? - zapytała Idiahia bez większej nadziei. - Jest dwójka. - Machnęła w stronę jednego z kątów komnaty. Stała w nim niewidoczna na pierwszy rzut oka, prosta kołyska. W środku dało się dostrzec dwa malutkie zawiniątka. Były tak ciche, że nikt nie zwróciłby na nie uwagi, gdyby nie wiedział o ich obecności w pomieszczeniu.

Mężczyzna ledwo na nie spojrzał, a jego niezwykle przystojną twarz wykrzywił grymas pogardy. Prychnął niczym zirytowany kot, którego jedynie sekundy dzielą od wbicia w kogoś pazurów.

- Brudnej krwi, bez królewskiego pochodzenia - rzucił, a obrzydzenie wręcz wypływało z jego tonu tak, jak smoła spływała z dachów niektórych wiejskich domostw, lepką, czarną masą.

Idiahia z trudem powstrzymała zgrzytanie zębami. Wstała i zaczęła przechadzać się po komnacie. Na jej nadgarstkach błyszczały pełne klejnotów bransolety, delikatne, złote łańcuszki otaczały ramiona i łączyły się z materiałem zwiewnej, sukni odsłaniającej nogę oraz kawałek piersi, spiętej na wysokości pasa szerokim, błyszczącym pasem. Wyglądała jak bogini pokusy, z pełnymi, ciemnymi ustami stworzonymi do smakujących trucizną pocałunków.

- Na co mi dziewczynki? - rzuciła z pogardą prawie dorównującą tej, którą okazał jej rozmówca. Nienawidziła dzieci. Nie potrzebowała dzieci. Co za niewygodna część bycia kobietą.

Mężczyzna przewrócił oczyma i spojrzał na nią tak, jakby zadała najgłupsze pytanie pod słońcem.

- Żeby wydać je za mąż chociażby - rzucił, a Idiahia parsknęła. Nie potrzebowała sojuszy, skoro miała rządzić całym kontynentem. Chociaż... - Zresztą zrób z nimi, co chcesz, nie obchodzi mnie to. - Machnął ręką. - Chcę Firmila.

Córka Nocy zazgrzytała zębami. Zaczynała mieć dość takiego traktowania. Gdyby nie ona, w ogóle by go tu nie było, a mimo to zachowywał się często, jakby stanowiła co najwyżej kurz pod jego stopami.

- To go sobie we... au! - zawyła, gdy tysiące niewidzialnych igieł przebiło jej skórę. Chwyciła się kurczowo krawędzi stołu. Po chwili ból zniknął, jednak jego widmo sprawiało, że ledwo stała. Oddychała ciężko.

Powietrze przeszył nagły płacz niemowlęcia. Kobieta gniewnie machnęła ręką i od razu ucichł. Ach, jakże uwielbiała zaklęcia wyciszające.

- Chyba się zapominasz - rzekł mężczyzna z cieniem gniewu. Wciąż jednak pozostawał całkowicie spokojny. - Denerwuj mnie dalej, a wrócisz tam, skąd przybyłaś. I oboje wiemy, że nie będzie to szlachecki dwór. - Uśmiechnął się z kpiną.

Idiahia wypuściła powietrze z sykiem. Jeszcze trochę, a zdobędzie władzę, która jej się należała. Stanie się najpotężniejszą monarchinią w historii. Mogła znieść jeszcze odrobinę haniebnego traktowania.

Szczególnie że towarzysz dawał jej często tyle przyjemności...

- Oczywiście - odrzekła.

- Od razu lepiej. - Na twarzy mężczyzny pojawiło się zadowolenie. - Pozwolimy im przez chwilę myśleć, że wygrywają. Niech dotrą na wyspy bez żadnych kłopotów. A potem... cóż, wezmę tylko to, co moje, a ty będziesz mogła oskarżyć Irwanię o próbę ataku na Elion i zetrzeć ich rodzinę królewską z powierzchni ziemi. A potem kolejny tron będzie twój. Czy to nie brzmi pięknie? - Rozłożył ręce niczym dyrektor teatru zapowiadający najważniejsze przedstawienie roku.

- Doskonale - stwierdziła Idiahia.

Z tyłu niemowlęta machały rączkami z niemym płaczem.

- A jak idą badania? - zmienił temat jej rozmówca. Wziął kolejny łyk wina, a w kielichu została tylko odrobina płynu.

- Badania? - Idiahia uniosła brwi.

- Te, których część zdobyliście z domu jakiegoś nauczyciela - przypomniał jej mężczyzna z pewnym znudzeniem.

Badania, które mogły niezwykle pomóc im w realizacji planu. Oczywiście nie doceniał ich tak, jak powinien, to Idiahia musiała zająć się wszystkim, poprowadzić to w odpowiedni sposób, znaleźć lojalnych ludzi, którzy zajmą się dalszymi doświadczeniami. Szkoda byłoby zmarnować tak duży potencjał pozbawienia wrogów ich największego atutu, którym pozostawała magia. Jak zwykle to na nią spadło wymyślenie i opracowanie wszystkiego, wykorzystanie nadarzającej się okazji. Tak, jakby to do niej należało stworzenie planu, który zapewni im łatwą wygraną.

- Ach, te. Jesteśmy o krok od końca - powiedziała lekkim tonem i machnęła ręką. Chwyciła swój kieliszek wina. Była dumna z tego, jak blisko znajdowali się już utworzenia substancji zdolnej całkowicie powstrzymać magię. Szkoda, że tylko tę związaną z żywiołami, ale to musiało wystarczyć, przynajmniej na razie. W końcu jej najpotężniejsi przeciwnicy posługiwali się właśnie nią. Początkowo nadworni badacze planowali wytworzyć blokujący moc metal, który doskonale sprawdziłby się w roli kajdan. W końcu wpadli jednak na znacznie lepszy pomysł - wszak każdy zamek dało się otworzyć.

Niewiele z kolei można było zrobić z płynem.

Idiahia uśmiechnęła się mimowolnie. Kątem oka dostrzegła wciąż płaczące bezgłośnie dzieci. Westchnęła z irytacją.

- Wezwę do nich służącą - rzuciła obojętnie i ruszyła w stronę drzwi.

Lawarin Eweriet przyspieszył kroku, a jego białe, momentami niemal srebrne włosy zakołysały się lekko. Mijał kolejne regały pełne starych ksiąg, w wielu przypadkach już niemal się rozpadających, tak, jakby leżały tam nietknięte od kilku wieków. W powietrzu unosił się kurz i zapach pergaminu. Mężczyzna z trudem stłumił kichnięcie.

W końcu wziął z półki jedną z książek i ruszył do wyjścia. Złożył szybki podpis w księdze bibliotekarza, a podniszczony tom schował do torby, którą zarzucił na ramię. Z ulgą wyszedł z ogarniętego półmrokiem pomieszczenia, w którym wydawały się śledzić go setki niezadowolonych jego obecności dusz. Nigdy nie lubił królewskiej biblioteki; dziwnej i nienaturalnie wręcz cichej, nawet jak na tego typu pomieszczenie. Jednak potrzebował tej księgi, a nigdzie indziej nie mógł jej tak szybko zdobyć.

- Profesor Eweriet? - Rozległo się zaskoczone pytanie za jego plecami.

Mężczyzna odwrócił się z szumem czarnych szat. Jego oczom ukazała się wysoka kobieta o niezwykłej jak na Córkę Nocy, śniadej cerze i wąskich, oliwkowych oczach. Mimo długiej, pełnej pudroworóżowego tiulu sukni poruszała się niemalże bezszelestnie. Nawet liczne bransoletki na jej nadgarstkach nie wydawały najmniejszego dźwięku.

- Hrabina Berteils - przywitał się z szacunkiem, rozpoznawszy najbliższą damę towarzyszącą królowej Idiahii.

Ta uśmiechnęła się lekko, choć wydawała się wcale nie czuć szczęścia. Sprawiała raczej wrażenie zmęczonej i zestresowanej, jak ktoś, kto od dłuższego czasu żył pod dużą presją. Mimo to prezentowała się jak zawsze nienagannie, choć tak, jakby próbowała za wszelką cenę kosztownościami oraz bogatą suknią zatuszować braki w urodzie i własnym stanie majątkowym. Śmieszyło to wiele osób, a niejeden szlachcic szeptał, że hrabina skazana jest na dożywocie jako dama towarzysząca monarchini.

- Nie spodziewałam się was tu spotkać - odezwała się niezobowiązująco, a Lawarin wzruszył ramionami.

- Przybyłem ze zgłoszeniem do królowej - wyjaśnił poważnym tonem, a z jego przystojnej twarzy zniknęła cała radość. Sprawa, w której przyjechał do zamku tym razem, była naprawdę smutna oraz niepokojąca i tym samym przeraziła sporą część grona profesorskiego z Akademii. Kolejne plotki, jakie tworzyły się w szkolnych korytarzach, również nie ułatwiały uspokojenia sytuacji.

- Naprawdę?

- Rzeczywiście, hrabino - potwierdził. - Dom jednego z naszych najznamienitszych wykładowców, profesora Hedszek, został spalony, a on sam najpewniej zginął w pożarze. Przybyłem z prośbą do Jej Wysokości, by wysłała odpowiednich ludzi do zbadania tej zagadkowej sprawy i znalezienia sprawców tak ohydnej zbrodni - wyjaśnił, a na jego twarzy odmalował się smutek.

Ranhil był jednym z najbardziej szanowanych naukowców, mimo że zajmował się głównie zakresem nekromancji. W dodatku wśród jego darów znajdowały się moce ciemności, które występowały niezwykle rzadko. Strata takiej osoby to niesamowity cios dla grona pedagogicznego Akademii i każdy o tym wiedział.

Kobieta pobladła, zakryła dłonią usta.

- Dobra Olfartich - wyszeptała. - Kto mógł być aż tak okrutny? - zapytała, kręcąc z niedowierzaniem głową.

Profesor Eweriet wzruszył ramionami.

- Mamy nadzieję, że królowa pomoże nam to odkryć - stwierdził.

O ile zazwyczaj podjęcie jakiejkolwiek decyzji zajmowało zarządowi Akademii kilka dobrych tygodni, tym razem wystarczyły cztery dni, aby zdecydowano się wysłać kogoś do królewskiego zamku z oficjalną prośbą. Wybór padł na Lawarina, jako że ten z nich wszystkich pozostawał najbliżej z królem. Wierzono, że królowa spojrzy na sprawę łaskawszym okiem, jeżeli przekaże ją ktoś, kogo jej syn darzył sympatią.

- A tak na marginesie, wiesz, co dokładnie stało się z Jego Wysokością? - rzucił po chwili. W całym kraju dało się słyszeć plotki, często ze sobą sprzeczne. Nikt jednak nie wiedział, co dokładnie spotkało króla. Wierzono tylko, że wciąż żyje, ponieważ nikt nie podał oficjalnej informacji o zgonie.

Hrabina przyjrzała mu się uważnie, mrużąc przy tym nieco oliwkowe oczy.

- Chory - odparła w końcu neutralnym tonem, tak, jakby wyuczyła się tej informacji na pamięć. Jej twarz pozostawała idealnie pusta i trudno powiedzieć, czy kobieta coś ukrywała, czy była naprawdę tak głupia, jak jej przypisywano.

- I co, nie ma go tutaj? - zapytał mężczyzna z powątpiewaniem. Widział przez lata wiele domów oraz dworów, których gospodarz zaniemógł. Żaden nie był pełen takiego spokoju, dało się wyczuć w nich pewną nerwowość, a korytarzami biegali jeśli nie uzdrowiciele i lekarze, to przynajmniej służki zajmujące się chorym. Tu nie dało się tego dostrzec. W powietrzu nie unosiła się aura choroby, wręcz przeciwnie.

Hrabina Berteils spojrzała na niego ze szczerym zdziwieniem.

- Skąd ten pomysł?

- Nie widziałem żadnego znaku, żeby przebywał tu ktoś chory - wyjaśnił Eweriet. Oparł się bokiem o chłodną ścianę.

Tym razem to kobieta wzruszyła ramionami.

- Królowa zdecydowała, że lepiej mu będzie nad morzem. Morskie powietrze jest dobre dla chorych - powiedziała w końcu ze zmęczeniem.

- Dziwne to.

- Hmm?

- Firmil zawsze był zdrowym i silnym młodzieńcem, nawet jeśli drobniutkim jak na swój wiek. Zresztą wyrósł. Tak nagle zachorował? - wyraził Lawarin swe wątpliwości. Obejmował wychowawstwo nad klasą, do której należał chłopak, w tamtym czasie jeszcze młodszy książę. Spędził z nim niemalże dziesięć lat, czasem wręcz zastępując zarówno jemu, jak i reszcie uczniów ojca. Wiedział, kto ma skłonności do chorób i z pewnością nie zaliczyłby do tych osób rudowłosego maga mrozu.

- Choroba może dotknąć każdego - zauważyła całkiem słusznie dama towarzysząca Idiahii.

- Nadal to dziwne. Znam tego chłopaka od szóstego roku życia i nigdy nie miał najmniejszych problemów ze zdrowiem - mruknął profesor. Zaraz jednak westchnął i pokręcił głową. Kobieta zdawała się szczera. - Ale skoro twierdzisz, że rzeczywiście dopadła go słabość, możemy tylko modlić się do bogów, by jak najszybciej wrócił do pełnej sprawności, czyż nie? - Uśmiechnął się krzywo.

Hrabina zgodziła się z jego słowami.

- Rzeczywiście. Nie będę już was zatrzymywać.

- To było bardzo pouczające spotkanie, hrabino. Miłego dnia - powiedział Eweriet z lekkim ukłonem.

- Karwiniter - padła krótka odpowiedź połączona z delikatnym skinieniem głową.

Oboje rozeszli się w różne strony, by zająć się swoimi sprawami.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro