14

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Światła, muzyka, dym, ciemność. To wszystko i wiele innych rzeczy ściskało się, kopulowało, wsiąkało i odchodziło od siebie nawzajem w klubie "Demencja", należącym do Billy'ego Marone. Nazwa była adekwatna do stanu osoby, która budziła się następnego dnia w łóżku, niekoniecznie swoim. Mianowicie nie miała bladego pojęcia gdzie podziały się wszystkie pieniądze, które wydała na alkohol, panie bądź panów do towarzystwa i narkotyki. Ale był to również jeden z największych tego typu przybytków w centrum, toteż bogata młodzież, studenci, nauczyciele, prawnicy, bankierzy, bogate dzieciaki przedsiębiorców i każdy z odrobiną wolnej gotówki wszedł do budynku przynajmniej raz. I doświadczył demencji.

Herman zerknął na mężczyznę siedzącego naprzeciw monitorów, gdzie mógł widzieć wszystko i wszystkich, niczym Bóg oceniający postępki każdego z nas. Afroamerykanin szturchnął Devita w ramię i wskazał na migoczący ekran, mając na myśli wchodzących mężczyzn. Herman skinął mu głową i wyszedł z pokoju ochrony. Był tu swego rodzaju nadzorcą, teoretycznie nie miał władzy ani stanowiska, na wypadek nalotu policji, ale wszyscy podświadomie wiedzieli że on tu trzęsie klubem w imieniu Billy'ego Marone. To oznaczało, że wszyscy pracownicy są mu podlegli jak baranki. 

Gdy tylko wyszedł na otwartą przestrzeń parkietu, uderzyła go muzyka, oczy zaszczypał dym sączący się ze specjalnych maszyn, a nozdrza pochłonęły zapach potu, alkoholu i szeroko pojętej imprezy. W lożach dostrzegł cienie ludzi, owianych białym dymem przez który prześwitywały różnokolorowe światła, całowali się w trójkątach, palili marihuanę i wciągali kokainę od jednego z wielu tutejszych dilerów zarabiających bezpośrednio dla Marone'a. Ktoś się o niego otarł. Rozpoznał jej perfumy, pomimo długiego odwyku…

- Hej, jak się bawisz? - spytała Angela Winter i rozchyliła pomalowane czarną pomadką usta w grymas przypominający uśmiech.

- Chciałem spytać o to samo. To nie miejsce dla ciebie. Tym bardziej przy nich - Herman wskazał głową na ludzi, którzy przyszli. - Black Eden, konkurencja. Wiesz co by było, gdyby Bill się dowiedział?

- Nie pracuję dla Billa, zresztą nawet gdyby miał coś do gadania w tym temacie, to ja zaopatruję go w leki. Więc ostatecznie, nie ma nic do gadania. Wynajęli mnie w formie przewodnika, bo widzisz, nie wiedzą czego się po tobie spodziewać. A tym bardziej po negocjacjach. Zapewniłam ich, że jeśli będą spokojni, nie skończy się rozlewem krwi. Mimo wszystko jestem na to przygotowana. - Wilczyca poklepała torebkę. Nosiła ciemnoczerwoną sukienkę i prostą, srebrną kolię, włosy upięte były w kok. Wyglądała pociągająco, Herman musiał to przyznać. Ale obiecał sobie, że więcej za te drzwi nie zajrzy. A tym bardziej w nie nie wejdzie.

- Dobra. Ale jeśli zjawią się gliny…

- Nie pouczaj mnie, co robić gdy przyjdą gliny, dobra, Devit? - przerwała mu ostro. - Teraz się ogarnij, bo Derrick Dupuis nie ma tyle cierpliwości co ja. 

Derrick Dupuis, podobnie jak jego towarzysze, nosił skórzaną kurtkę nabitą ćwiekami, miał gęstą, czarną brodę pełną jakiś kłaków i okruchów, zapewne po chipsach. Z twarzy wszyscy wyglądali na mało rozgarniętych, ale w ich robocie brak intelektu to nie jest jakaś duża przeszkoda. Mimo wszystko Herman przeczuwał najgorsze, dlatego wziął z baru butelkę Jacka Daniels'a i niepostrzeżenie wzniósł ją w stronę oka kamery. Po chwili w całym budynku zgasło światło, ale tylko na chwilę. Tym sposobem kamery nie działały, a Herman Devit był gotowy stanąć oko w oko z drugim najsilniejszym gangiem z Kribston.

- No no no! Kto to przyszedł? Sam Feniks, jak mniemam - Pogardliwy śmiech Derricka ukuł go w ucho jak osa. - Chyba Marone jest w chuj zdesperowany, że potrzebuje naszej pomocy, co nie chłopaki? 

Jego przydupasy mruknęły coś porozumiewawczo i pokiwali głowami jak cholerne klony z serii Star Wars, w ciemności byli nie do odróżnienia. Herman wskazał im sofę, na której rozparli się z zadowoleniem, zgarniając butelki z piwem przygotowane zawczasu przez obsługę, tylko Derrick Dupuis nie spuszczał oka z Hermana, który postawił na szklanym stoliku butelkę amerykańskiej whisky.

- Słyszałem, że lubisz. Na koszt firmy. Teraz przejdźmy do interesów…

- Zgadzam się. Gdzie Bill Marone, wielki szef? Bo chyba nie będę gadał z jakimś żołnierzykiem, prawda? - Derrick wbił kolejną szpilkę w rozmówcę, który nie tracąc fasonu odparł: 

- Jest bardzo zajęty, wiesz jak to szefowie… ciebie też tu wysłał Poulsenn.

- Jens Poulsenn jest moim wspólnikiem, właśnie tym różnią się nasze, hmm… organizacje. Wasza jest patriarchalna, macie szefa nad szefami. My poszliśmy w stronę federacji. Na dłuższą metę, opłaci się to nam.

- Nie opłaciło się z Kanadą w 2015, prawda?

- Odłóżmy pogaduszki o tym, kto ma większego penisa, Feniks. Mamy dla was informację. 

- No nie pierdol, a ja jestem Świętym Mikołajem. To chyba logiczne, że masz dla nas informację. 

- Pytanie tylko, ile jesteście w stanie za nią zapłacić, bo chyba nie myślałeś, że wydamy ją za darmo.

- W żadnym razie. Proponujemy sto tysięcy.

- Pesos czy dolarów? - Zainteresował się nagle jeden z bandziorów Derricka, odstawiając na stolik pustą butelkę i od razu sięgając po nową. Ta wypowiedź zbiła Hermana z tropu, zamrugał.

- No, dolarów.

- I dobrze, pilnuj się, bo jeśli chciałeś nas orżnąć po kursie pesos, skurwielu… - Wypowiedź draba przerwało plaśnięcie spowodowane uderzeniem otwartą dłonią w potylicę wąsacza, który zwalił się z kanapy wśród salwy śmiechu jego towarzyszy. 

- Zamknij mordę, gdy rozmawiam o interesach, jasne! - Derrick strzepnął parę razy dłoń, bo zapiekła go przy uderzeniu. Po chwili odwrócił się znów do Hermana. - Mam lepszą propozycję. Zatrzymajcie kasę, a dajcie nam trzy magazyny w porcie, dwa transportowce i znieście podatek dotyczący naszych ciężarówek. Wtedy wyśpiewam wszystko, jak na spowiedzi.

Herman prawie zachłysnął się pitym drinkiem.

- Pojebało was - wykrztusił i głęboko odetchnął. - Nie ma, kurwa, mowy. 

- Nie ma umowy, nie ma informacji, takie życie, Feniks. Bo wiesz, słyszałem że byłeś w związku z pewną lekareczką, Wilczycą, pewnie ją minąłeś. Nie pytaj skąd to wiem. Może przez wzgląd na nią zgodzisz się na nasze warunki, co? 

- Uważaj na słowa, cwelu, bo zrobi się nieprzyjemnie. To sprawa między naszymi organizacjami. Nie mieszaj w to postronnych. Rozumiesz?

- Bo co? Jeśli tak bardzo zależy wam na tej informacji, to czemu szanowny wielki kurwa szef, Bill Marone, nie zaszczycił nas swoją obecnością, ha? Może nas nie szanuje? Jak myślicie, chłopaki? 

Chłopaki mruknęły, tym razem bardziej wrogo.

- To ostatnia oferta, dupku. Sto pięćdziesiąt tysięcy.

- A spierdalaj - Derrick dobył noża sprężynowego i już miał wstać, gdy rozbita na jego czole butelka Jacka Daniels'a wytrąciła go z równowagi i runął na stół przewracając opróżnione butelki po piwie. Jego ludzie siedzieli sparaliżowani tylko chwilę, żeby pochwali z rykiem skoczyć w stronę Devita. Wtedy przez drzwi loży dla VIP-ów wpadła ochrona i rozpętała się bijatyka. Herman dostał pięścią w oko, zatoczył się do tyłu i uderzył w lustro, które z ogłuszającym brzękiem rozpadło się na kawałki.

Udało mu się wypaść na parkiet, gdy za sobą usłyszał strzały ochrony, próbującej poskromić członków Black Eden. Ćpuny nagle przejrzały na oczy, pijanym w sztok wyostrzyły się zmysły, i nagle wszyscy rzucili się do wyjścia. Herman dostrzegł doktor Angelę Winter, która przedzierała się w stronę bijatyki. Złapał ją za ramiona i obrócił ją do siebie.

- Co tam się stało, Herman? Co do cholery?! Puść mnie…

- Słuchaj, to przeze mnie cię wynajęli. Chcieli mnie zaszantażować i zmusić do układu. Ale żadnego układu nie będzie. Uciekaj i przez jakiś czas się nie wychylaj, ja tu posprzątam… 

- Cholera… pozwól sobie pomóc…

- Nie mam czasu, muszę dopaść tego gnoja… obiecaj, że się zmyjesz nim przyjadą gliny!

- Dobrze. To oko nie wygląda dobrze, przyłóż potem do niego lód. Potem je obejrzę. Uważaj na siebie - szepnęła i pocałowała go. Herman czuł smak jej ust jeszcze przez chwilę, nim dobył Glocka i przedarł się do loży gdzie trwała największa jatka. Od razu dostrzegł Derricka, gdy światło neonu oświetliło jego brodatą, teraz zalaną krwią twarz. Herman padł na dywan, gdy zobaczył wycelowaną lufę pistoletu i ściana za jego plecami zyskała nową dziurę. Zaczął czołgać się w stronę nadal otumanionego Dupuis'a, aż złapał go za kostkę. Ten jednak zdołał się wyswobodzić i kopnąć Devita w twarz i zerwać się na nogi. Biegł w stronę wyjścia ewakuacyjnego, jednak w ostateczności zmienił zamiar bo wparował do toalety.

Herman kopnął drzwi oznaczone jako WC i ruszył na sprawdzenie kabin w poszukiwaniu zbiega. Jednak uderzenie kijem od mopa w wyprostowane ręce spowodowało że wypuścił pistolet i upadł na kolana. Kolejny cios chybił, a Dupuis stracił równowagę i wyrżnął o umywalkę. Herman momentalnie chwycił mopa i uderzył na odlew w odsłonięte plecy. Mężczyzna wrzasnął i osunął się na podłogę. Devit złapał go za gardło.

- Mów, kurwa, kto chciał wam sprzedać ten obraz! - ryknął Herman i zacisnął palce.

- Hrrr...Pierdol się, trzeba było przyjąć propozycję…

- Chyba śnisz… gadaj! - Herman zacisnął mocniej.

- Morfeusz! Taką miał ksywkę!

- Wiem co to ksywka, Derrick. Gdzie i kiedy się umówiliście?!

- Za dwa dni, mówił że zadzwoni… 

- Podaj PIN!

- Co…

- Do telefonu, gnido!

- 55432, ty skur… - Derrick Dupuis nie dokończył, bo jego potylica spotkała się z zimnymi kafelkami. Po chwili Herman Devit, uzbrojony w Samsunga Galaxy S4 zniknął za drzwiami ewakuacyjnymi, podczas gdy ochrona zakuwała w kajdanki gangsterów z Black Eden. 

W tym całym zamieszaniu, po minucie wstrzymywania oddechu, ktoś wyszedł z kabiny najbliżej drzwi. Czarne buty przeskoczyły nad ciałem, a dwa palce sprawdziły puls. Po chwili ciało zostało wywleczone przez te same boczne drzwi do alejki, gdzie czekał pick-up. 

Ciało Derricka Dupuis, ukryte pod brezentem zostało wywiezione w nieznanym kierunku...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro