17

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Herman był otumaniony lekami i dwoma styropianowymi kubkami kawy z automatu, ale umysł miał trzeźwy. Wiedział, że to co stało się na terenie klubu odbije się mu czkawką, podobnie jak Billowi. Wtedy zadzwonił telefon. Muzyka dobiegała z kieszeni marynarki, z pozoru spokojna, ale dla naćpanego umysłu przypominała wiercenie pnia przez dzięcioła. 

Ściskając się za głowę wychylił się z łóżka na tyle, by włożyć rękę do kieszeni. Natrafił na dwie podobne bryły. Zdziwił się, bo tylko jedna z nich wibrowała, ale po chwili przypomniał sobie wszystko. Telefon Derrick'a Dupuis, brodacza z Black Eden. Ostatnie co pamiętał to to, że wypadł na ulicę gdzie dostał rurą po plecach tal mocno, że zwalił się na ziemię. Potem kopali go i rzucali wyzwiska. Gdy otworzył oczy, nad nim stała Lisa i jacyś jej znajomi, Rebecca i Alvin. Potem obudził się tutaj. 

Przyłożył swój telefon do ucha.

- Co to, kurwa, miało znaczyć? - Głos był spokojny, choć Herman wiedział, że pod tym płaszczykiem opanowania szaleje burza wściekłości.

- Bill, słuchaj…

- Nie, to ty posłuchaj, Feniks. Zapraszamy ludzi z konkurencji, wysyłają Dupuis'a, a wiedz że to nie byle kto, a ty urządzasz im piekło? Wzywając policję? Wszczynając bójkę? I o co to było? O jakieś niedojrzałe żarty?

- Chodziło o Angelę. Chcieli wymusić ustępstwa, grozili…

- To interesy, Feniks! Dlatego ty jesteś człowiekiem od mokrej roboty. Już raz spierdoliłeś sprawę ze Złotą Agawą. Lepiej żebyśmy wyszli z tego na plus…

- Ech, nie wierzę… mam telefon Dupuis'a. Chcieli kupić obraz od jakiegoś "Morfeusza". Znasz go?

- Pierwsze słyszę. A po chuj ci telefon Dupuis'a?

- Za dwa dni Morfeusz ma zadzwonić w sprawie sprzedaży. To może być nasza szansa. Skoro ma obraz, to znaczy że to on zabił Smith-Ward'a. Albo ma bliskie powiązania z kimś, kto go zabił.

- Może. Ale tą kwestię zostaw mnie. Dasz mi ten telefon i będziesz czekać na dalsze instrukcje, jasne? I unikaj tych z Black Eden. Spróbuję to jakoś załagodzić, ale, kurwa, łatwo nie będzie, rozumiesz? I to twoja wina, Herman.

- A co z Angelą? 

- Nie wiem, nie jestem jej niańką. I po tej rozrubie, mało mnie to interesuje…

- Przecież pracujemy razem, nie? Jesteśmy przyj…

- Przyjaciółmi? Ha! Ludzie są przyjaźni, gdy czegoś od ciebie potrzebują. Tak to działa w tym świecie. Jeśli chcesz przeżyć, trzeba przedłożyć interesy nad osobiste relacje. Wiesz, że nauczyliśmy się tego na własnych błędach…

- Tak… - Wtem rozległo się pukanie do drzwi i w szparze między drzwiami a futryną pokazała się głowa lekarza z lakimś plikiem papierów pod pachą. 

- Pan… Devit? - spytał, gdy Herman pośpiesznie schował telefon.  

- Tak, to ja.

- Sprawdzę, czy mogę pana wypisać. Jak się pan czuje?

- No, dobrze jak na kogoś komu spuszczono niezłe lanie.

- Proszę oddychać, użyję stetoskopu…

Po zakończonym badaniu medyk pokiwał głową, zapisał coś na podkładce i wyrwał kartkę z bloczka z listą lekarstw.

- Proszę brać przez tydzień, a te przez dwa i będzie dobrze. Jeszcze dam panu maść na opuchliznę… - podczas gdy lekarz grzebał w przeszklonej szafce ze słoiczkami, Herman mimowoli zerknął na podkładkę z kartą pacjenta, która spoczywała na komódce.

"Bradley Malahiash [...] sala 24"

Po minucie, Herman ze słoikiem maści w kieszeni marynarki stał przy recepcji i wpisywał się do księgi gości. Podał oczywiście fałszywe dane, nie był głupi. Liczyło się zatarcie wszelkich śladów, a persona Marcusa McArtura nadawała się do tego idealnie. Zanim wszedł do pokoju, założył maseczkę chirurgia, którą zgarnął z kosza na śmieci, uprzednio wykładając środek papierem toaletowym by ograniczyć kontakt z zarazkami. Prawda, było to nieco obrzydliwe, ale nikt nie mówił, że ta praca jest przyjemna. Nie mógł ryzykować jakiegokolwiek rozpoznania ze strony Malahiasha, więc założył też okulary przeciwsłoneczne by ukryć swoje spuchnięte oko. Na koniec wdział czepek na włosy. Wiedział, że to niewiele, ale tylko tyle miał.

Wszedł. Uśmiechnął się pod nosem, gdy zobaczył mężczyznę, któremu spod bandaży wystawał tylko nos i oczka. Gdy zamknął drzwi, Bradley poruszył się niespokojnie.

- Cześć, Brad. Pamiętasz mnie? 

Herman zobaczył, jak oddech tamtego przyspiesza, jak nerwowo rozgląda się po pomieszczeniu. 

- Kim jesteś? Jak tu…

- Wiesz, kim kurwa jestem… 

- Feniks.

- Właśnie - Devit przysiadł na krawędzi łóżka, podczas gdy Bradley podkulił nogi i przyparł plecami do oparcia. - Zabawne, że spotykamy się właśnie tu, prawda? Ale mniejsza o to. Co powiedziałeś policji? 

- Nie było tu…

- Nie pierdol, musieli tu być. Po prostu - Herman zaczął odwijać bandaże z twarzy Malahiasha, robił to powoli, napawał się strachem tego człowieka, tym bardziej, że po rozmowie z Billem stracił humor i musiał odreagować. - Po prostu powiedz mi. Bo jeszcze bardziej obiję ci mordę, chcesz? 

- Nie.

- Więc znajdź język w gębie, nim stracę cierpliwość… - Hermanowi zaczynały puszczać hamulce, zacisnął drugą ręką na barierce przy łóżku, aż knykcie zrobiły się białe. Braldey musiał to zauważyć, bo po chwili kołdra zrobiła się mokra i zaśmierdziało moczem. Herman nie wytrzymał, złapał go za krocze, wzdrygnął się z obżydzenia, gdy dotknął wilgotnej części ciała przez plastikowe rękawiczki. Ścisnął.

- Nie dosłyszałem, Bradley - syknął i wykręcił mu jądra. - Co. Im. Powiedziałeś.

- Samochód! Powiedziałem o samochodzie - jęknął Bradley wierzgając i miotając się w zasikanej pościeli. 

- Jakim.

- O Bmw! Tylko tyle! Puść…

Herman puścił. Poczuł ulgę. Fałszywy trop. Auto już jest w kawałkach gdzieś na wysypisku razem ze wszystkimi potencjalnymi dowodami. Uśmiechnął się pod maską. 

- Jeśli jeszcze coś chlapniesz glinom, wspomnę o tobie Elegantowi. Chyba się za tobą stęsknił. Więc morda w kubeł, rozumiesz?

Bradley Malahiash rozumiał aż nadto, tego Devit był pewny. Wyszedł z pokoju, wyrzucił od razu śmierdzące rękawiczki, zdarł maseczkę i czepek i cisnął wszystko do metalowego kosza. Wtem zza rogu wyszedł policjant. Herman błyskawicznie wyciągnął rachunek za leczenie i studiował go tak dokładnie, jakby uczył się do pracy dyplomowej. Skinął głową czarnoskóremu policjantowi, który coś mruknął i zajął miejsce siedzące przed pokojem numer 24. 

Herman spokojnie wyszedł ze szpitala i wsiadł do nowego forda. Ręce mu się trzęsły tak bardzo, że ledwo zdołał zacisnąć je na kierownicy. Było blisko. Cholernie blisko. Ale głupi ma zawsze szczęście. 

- Kurwa… czemu wszystko musi się tak pieprzyć? - zapytał sam siebie, gdy dostał SMS. Lisa pytała jak się czuje. Musiała robić projekt, więc napisała że zostanie na noc u Alvina. Tym lepiej dla nich. Herman wiedział, że coś do siebie czują. Nie chciał dawać jej żadnych ojciwskich rad, po pierwsze nie był jej ojcem, a po drugie niedługo będzie osiemnastolatką, na tyle odpowiedzialną, że Herman powierzyłby jej właśne dzieci, gdyby je miał. Odpisał że czuje się lepiej i żeby nie siedzieli po nocach nad nauką. Uśmiechnął się w duchu, bo wiedział że zakochani nastolatkowie naukę mają ostatnią w głowie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro