25

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Mam do ciebie dwa pytania, Krohn. Po pierwsze, czemu tak długo? Po drugie, czy nie wydaje ci się, pomimo arogancji która wypełnia twoje złote serce, że pakowanie się z oskarżeniami do paszczy lwa nie jest dobrym pomysłem? 

- Zamknij mordę, Eckland. Sam chciałeś jechać. Co do pierwszego pytania, byłem w kiblu.

- Ale nie sądzisz, że przydałoby się nam, no nie wiem, jakieś jebane wsparcie? Może kilku snajperów byłoby adekwatnych do tej roboty, co?

- Chcesz, to dam ci gnata, jeśli będziesz się z tym lepiej czuć, ale słyszałem że Marone nie lubi, gdy ktoś wychodzi do niego z pistoletem. Ale twój wybór… A ty? Całą konferencję szczerzyłeś zęby jak pies, czyżby twój artykuł zyskał światową popularność? 

- Jeszcze nie, ale stało się coś o wiele lepszego - Eckland rozparł się w fotelu po stronie pasażera. - Udało mi się, Krohn.

- Co? Wiesz, nie żeby od tego zależało moje życie, ale nie chcę spędzić tych dwudziestu minut w ciszy.

- Zaprosiłem ją na randkę. Zrobię spaghetti. 

- Dobra, jednak wolę ciszę - westchnął Fred i skupił się na drodze. Gdy dojechali na miejsce, Edward aż gwizdnął z podziwu.

- Zajebiste biuro, szkoda że ja takiego nie mam… - Oglądał hol z każdej strony i cmokał z zazdrości.

- Chyba jednak pensja gangstera jest większa od pensji knypka z notatnikiem.

- Wypraszam sobie, Fred. Jestem szanowany w dziennikarskiej społeczności…

- Ta, chyba w czasach gdy robiłeś kawę redaktorom i mopowałeś podłogi. Też zrobiłem research.

- Weź się pierdol - Ecklandowi zrzedła mina. Podeszli do sekretarki, która przerwała malowanie paznokci, czy razej tipsów. 

- Tak, panowie? W czym mogę pomóc?

- Ta, jesteśmy… - zaczął Krohn i sięgnął po odznakę, gdy Edward wepchnął się przed niego i oparł się łokciem o szklany blat.

- Jesteśmy dziennikarzami, maleńka. Edward Eckland, mówi ci to coś? Chcemy przeprowadzić wywiad z panem Marone, szefem jednego z największych klubów w mieście, Purple Heaven. Piszę o tym reportaż, i chętnie wspomnę z nazwiska piękną sekretarkę, która umówiła nas na spotkanie - wycelował w kobietę palec wskazujący imitujący lufę i udał wystrzał. Krohn wstrzymał oddech, cały się zaczerwienił ze wstydu. 

Kobieta jakby się ożywiła, przekrzywiła porcelanową twarz i przyglądała im się z uwagą, czy raczej skupiła całą uwagę na Ecklandzie.

- Znam pana, czytałam wszystkie artykuły! 

- No widzisz! Teraz możesz wziąć w jednym udział - Eckland puścił do niej oko.

- No ale muszę zapytać szefa, na pewno rozumiecie… a pan jest? - Spojrzała na Krohna.

- Dźwiękowiec. Będę zajmował się… dźwiękiem - Fred powiedział niepewnie i wyciągnął komórkę ze słuchawkami, jakby był profesjonalistą. Ale chyba ten teatrzyk nie był potrzebny, bo po minucie rozmowy przez telefon sekretarka wskazała im drzwi windy. 

- Kurwa, nigdy nie byłem tak spocony - Fred powachlował się otwartą dłonią.

- Ale tym razem to ja ci uratowałem dupę, Krohn. Podziękuj mi.

- Dzięki. Fajnie, że zostałem specem od dźwięku. Mimo że nie mam sprzętu, doświadczenia i charyzmy.

- Dźwiękowiec jest w tle, każdy ma go w dupie. To ja jestem gwiazdą. Widziałeś tamtą laskę? Jaka sie mokra zrobiła na mój widok? To jest właśnie ten czar, który dostrzegła Tamara, kumasz?

- Tak, ale wolę w to nie wnikać. Grunt, że się dostaliśmy. Potem będzie improwizacja.

Drzwi windy odsunęły się na lewo i stanęli twarzą w twarz z wielkim karkiem o aparycji małpy.

- Puść ich, Grigorij! Zapraszam panowie!

Na te słowa góra mięsa charknęła i odeszła w głąb korytarza, a dziennikarz i policjant weszli do gabinetu Billy'ego Marone. Pokój był spory i ekstrawagancyjny, nawet Fredowi opadła szczęka. Lampa z korzenia i wielkie biurko z wykończeniem jak z jakiegoś elfiego pałacu. W obitym czerwonym pluszem fotelu siedział zwalisty mężczyzna w fioletowej koszuli i ogromnym, platynowym zegarkiem na ręce.

- Panowie! Spocznijcie, proszę! Pan Eckland, jak się cieszę. Podziwiam pana za niesamowite artykuły! A ten o klubach będzie mocną reklamą, oj tak! - Bill Marone wskazał im sardelkowatym palcem krzesła z czarnego drewna, usiedli.

Gdy tylko spoczeli, Marone wyciągnął w ich stronę pudełko z cygarami. 

- Proszę, kubańskie.

- Nie, dziękuję. Przejdźmy do sedna, dobrze? Jakim cudem stał się Pan potentatem ośrodków rozrywki? -Eckland wyciągnął notatnik, a Marone rozłożył ramiona.

- Wiesz, Edward, mogę tak mówić, dobrze? Więc, zaczęło się, gdy jeszcze to wszytko, co tu widzicie, było starą redakcją gazety historycznej, należała do Hectora McKreiga, słyszeliście o nim na pewno… Nasi ojcowie się przyjaźnili, więc z czasem zyskałem stanowisko, zatrudniałem ludzi, a po jego śmierci zapisał mi wszystko. No, ale zostawmy nieboszczyka, chcecie rozmawiać o moim klubie, prawda?

- Tak, na przykład o tym co się wczoraj stało w Demencji. Proszę mi tu nie mydlić oczu, wiem doskonale jakie interesy masz na boku, Marone… - warknął Fred i rzucił na biurko teczkę z dowodem dokumentami.

- No proszę, jaki rozgadany dźwiękowiec, a nie ma nawet sprzętu. Skończymy tę szopkę, dobrze? - Marnone pstryknął palcami, a wielkolud zamknął drzwi na klucz i zostawił ich samych. - Teraz mówcie, czego chcecie, szpicle. 

- Jestem Inspektor Frederick Krohn, to mój współpracownik, Eckland. Mamy kilka pytań o twojego pracownika, Marcusa McArtura. I tego co robił na miejscu zbrodni. - Krohn pokazał odznakę i otworzył teczkę. Wyciągnął kilka kartek z logiem firmy Marone'a. - Ale może teraz oddam ci głos, przestępco.

- Odważnie, panie Krohn. Nie sądziłem, że jeszcze będę miał z tobą do czynienia. Pamiętam cię sprzed roku. Z Kanadą. A ty pamiętasz co się tam działo?

- Skąd. Mnie. Znasz - wyszeptał Krohn, zbladł.

- Trzymaj przyjaciół blisko, wrogów bliżej. Tak się składa, że tamta akcja z Black Eden i ich filią, Czarnymi Żukami nieźle ich podkopała. A ja na tym skorzystałem. Dziękuję ci. Naprawdę. 

- Więc, może dostaniemy coś w zamian? Gdzie jest McArtur?

- Nie wiem. Wyjechał gdzieś do Meksyku, o ile wiem. Ale równie dobrze mógł nigdzie nie pojechać, lubi zmieniać zdanie. 

- Teraz, to ja kurwa stracę cierpliwość! Czy miał coś wspólnego ze Złotą Agawą.

- Nie potwierdzę. Ale dam ci wskazówki. Chodzi w końcu o mojego pracownika, a tym samym moje dobre imię. Powiem tak: Bradzo chciałbym ujrzeć ten obraz u siebie, ale nie aż tak, by dla niego zabić. Wiecie, takie marzenie. Kto by nie chciał mieć obrazu, o którym nikt prawie nie wie? Ekstrawagancja.

- Czyli? Nie ty zleciłeś zabójstwo Thomasa Smith-Ward'a? 

- Nie.

- Ale go wyjąłeś do brudnej roboty u Merlina Dubough, tak?

- Możliwe. Ale nie miałem powodu go zabijać.

- Ale z tego wynika, że nie masz też obrazu.

- Gdyby to była prawda, to nie, niemiałbym tego obrazu. 

- Teraz proszę posłuchać. Czy możliwe, że to Black Eden ma chrapkę na obraz? 

- Nic mi o tym nie wiadomo.

- Na pewno… ale nam wiadomo o masakrze w Demencji. I śmierci Derrick'a Dupuis'a. Ale tobie, Marone, chyba nic o tym nie wiadomo. Ale jego oprawca najprawdopodobniej posiada obraz. Czy ufasz swoim ludziom na tyle, by powierzać im operacje kradzieży sztuki, co?

- Wiesz co, Eckland? Gówniane te twoje artykuły. Wywiad skończony. Grigorij was odprowadzi. Uważajcie na siebie. Nie zadzierajcie z postronnymi siłaczami, bo taki siłacz może nie lubić wtykania nosa w nie swoje sprawy, jasne? - Ton Billa zrobił się bardziej ostry, ściszył głos.

- Ta, jak słońce. - warknął Fred wstając i zbierając dokumenty. - Ale w jednym mnie upewniłeś, Marone. Że ten McArtur tam był. Proszę się zastanowić nad tym, co dziś usłuszałeś. Może jeszcze się spotkamy. 

- Obyś mnie nie spotkał, Inspektorze. Módl się, byś mnie nie spotkał - Uśmiechnął się Billy Marone i odprawił ich machnięciem ręki. Pierwszy wyszedł Krohn, za nim pospieszył Eckland, na nogach jak z waty.

Poczekał aż wyjdą, i gdy drzwi się zamknęły wykręcił numer do Hermana Devita. Musiał z nim poważnie porozmawiać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro