29

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Bradley Malahiash obudził się. Czuł pulsujący ból głowy, nie tyle z powodu spotkania egzekutorów długów i bliskiego zapoznania się z drzwiczkami sejfu, ale przez zbyt dużą dawkę morfiny.

- Ja już nie chcę… - wymamrotał smętnie, nie zdając sobie sprawy z tego, że nie znajduje się w szpitalnym łóżku.

- Ale przecież to lubisz, prawda? Bardzo lubisz narkotyki Bradley - zaśmiał się jakiś zniekształcony głos i ktoś go szturchnął. Wtedy otumaniony mężczyzna zorientował się, że wisi na haku w ciemnym pomieszczeniu. Kolejne szturchnięcie.

- Kim jesteś? Feniks? To ty? Nic nie powiedziałem policji, przysięgam! - krzyknął Bradley błagalnym tonem. Tajemniczy mężczyzna wyłonił się zza pleców Bradley'a, ściskał spory klucz francuski, zlustrował go rozbieganymi oczyma, które błysnęły spod kaptura szarego dresu. Trącił wisielca czubkiem klucza z odrazą, niczym doktorzy plag długimi laskami dotykali zarażonych dżumą pacjentów, bądź zwłoki. 

- Feniks? Nie znam. Ale chętnie poznam. To on cię tak urządził, co? - zagadnął metalicznym głosem oprawca znów trącając Bradley'a, którego wzrok zaczynał przyzwyczajać się do ciemności. Zobaczył coś w rodzaju wydzielonej przestrzeni przy pomocy siatki, było tam biurko i komputer, zapewne pracownia a zarazem centrum dowodzenia tego zwyrodnialca…

Bradley nie wiedział, co odpowiedzieć. Skoro to nie był Feniks, to kto? Skinął niepewnie głową.

- Ja urządzę cię jeszcze gorzej… co to było, drzwiczki od mikrofalówki? Sejfu? Co prawda czytałem twoją kartę pacjenta i policyjny raport, nie pytaj nawet, skąd mam takie dane, jednak pamięć ludzka jest zawodna…

- Czemu ja? Co ja ci zrobiłem? - zapytał cicho Bradley kołysząc się na łańcuchu.

- Bo jesteś grzesznikiem. Ale kto nie jest? Ja nie jestem, tak dla przykładu. Jestem po to, by karać takich jak wy, zboczeńców, ćpunów, niegodziwców nadużywających władzy… i wielu, wielu innych. Ale pytałeś o swoją rolę w tym wszystkim! Każdy potrzebuje religii, czegoś ponad śmiertelnymi sprawami, kogoś, kto ich oceni i pozwoli wejść do Raju. Jezusa. A ty, Bradley, ty będziesz ich Jezusem. Chyba nawet cię szukają. Szkoda, że nie ujrzą twojego zmartwychwstania, ale bądźmy poważni. Nie potrafisz wrócić do żywych. Ale jeśli uda ci się ta sztuka, to brawo! Puszczę wolno takiego Jezusa.

Odgłos lateksu. Rękawiczki. I huk odrzucanego klucza francuskiego. Bradley poczuł, że coś wbija mu się w skronie i zrywa skórę z czoła - wianek z drutu kolczastego. Jego własna korona cierniowa. Wrzasnął z bólu, gdy ostrze długiego noża wbiło mu się w bok, ale chusteczka wepchnięta w usta skutecznie wytłumiła wszelkie krzyki. Zdołał wypluć materiał i ryknąć ile tylko miał sił w płucach. Uderzenie kluczem francuskim w gardło, zmiażdżona krtań.

- Ciekawe, co cię zabije? Upust krwi, czy brak tchu? - zapytał Święty, usiadł na składanym krześle i założył nogę na nogę, zdjął urządzenie zmieniające głos. - Jestem tego bardzo ciekawy, Bradley. Pamiętaj, nie ma dobrych ludzi, są tylko grzesznicy. A ja jestem Świętym.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro