34

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Więc, to twoja robota? - spytała doktor Angela Winter zwana Wilczycą i rzuciła mu na kolana wyprasowany czarny garnitur oraz czerwony, niemal bordowy, krawat. Tak jak lubił Feniks.

- Nie wierzysz mi? Myślisz, że zamordowałbym tego pisarczyka z zimną krwią? - Herman zdjął podkoszulek i ostrożnie narzucił na siebie wpierw białą koszulę i zaczął wiązać krawat. Dalej czuł ból spowodowany pobiciem w alejce, co doprowadzało go do szewskiej pasji, bo nie ma nic gorszego niż utrata kontroli nad własnym ciałem. Dodatkowo oko spuchło mu tak, że żadna maść nie pomagała. Zrobił sobie prowizoryczną przepaskę z kawałka gazy i bandaża, bo nie chciał straszyć ludzi na ulicy, dodatkowo opatrunek nasączony w ziołowym naparze autorstwa Wilczycy naprawdę uśmierzał ból.

- Ja ci wierzę, ale co na to twoi kumple po fachu? Elegant i inni?

- Nie mam innych kumpli po fachu - Uśmiechnął się cierpko Herman i zapiął marynarkę. - A nawet jeśli… to tylko dodaje respektu, nie? Pracować, z kimś takim… od razu gacie robią się pełne. A dziś będę potrzebował pełnego dowództwa nad tymi ludźmi. Bo to dziś nareszcie skończą się moje problemy, jak tylko zdobędę Złotą Agawę.

Spojrzał na siebie w lustrze. Czegoś brakowało. Nie chodziło o kaburę, bo ją miał w samochodzie, specjalnie odwiedził wcześniej swój magazyn, skąd pobrał broń. To było coś innego… Angela Winter wyciągnęła z kitla lekarskiego czerwoną kominiarkę i podała mu z uśmiechem.

- Wyprałam ci ją, bo śmierdziała jak gówno. Gdzie ty w niej chodzisz?

- Po najgorszych zakątkach Kribston. - Herman odwzajemnił uśmiech. Wyglądała nieziemsko. Mógłby ją pocałować, choć wiedział, że to tylko próżne nadzieje. Już raz próbowali… 

- Ale możemy spróbować jeszcze raz, Herman. Ty i ja. Mamy jeszcze czas do dwunastej - szepnęła mu na ucho i przygryzła jego płatek. Mężczyzna westchnął i pocałował ją w szyję, delikatnie, o wiele bardziej niż się spodziewała.

- Wiesz, nie po to się ubierałem, by się teraz rozbierać, Angela. - Zaśmiał się i przeszedł do jej niższych partii, do piersi. Przycisnęła go mocniej, opadła na kanapę skromnie wyposażonego mieszkanka tuż nad swoją kliniką. Nawet nie wiedząc kiedy, leżeli nadzy, jedno na drugim, wydając iście zwierzęce dźwięki, jak feniks i wilczyca, a gdy cała energia z nich uszła, po prostu opadli na miękkie poduszki, w których to Herman spędził noc. Teraz gładził ją po ramieniu i palił papierosa.

- To… chcesz spróbować jeszcze raz, Herman?

- Ja… nie wiem, naprawdę. Ostatnio sporo…. Sporo przeżyłem. Muszę się gdzieś przyczaić i kupić sobie nowe imię, do tego jakaś operacja plastyczna… i razem wyjedziemy, ty, ja, twoje dzieci, i moja Lisa… może kiedyś tak się stanie. 

- Ale na razie musisz skączyć, co zacząłeś. Rozumiem cię. To jak przerwana operacja, możesz ją rozłożyć w czasie, ale jeśli w odpowiednim momencie nie podejmiesz decyzji, powikłania mogą być katastrofalne. Ale będę czekać, Herman. Jesteś jednym z niewielu mężczyzn, któremu daję kolejną szansę. I bardzo chcę, byś ją wykorzystał - Wtuliła się w jego tors, pogładziła jego szybko rosnący zarost, bo od kilku dni zaniedbał golenie się. Zegar wybił dwunastą. 

Herman jak oparzony zerwał się z łóżka i włożył baterię do komórki Derricka Dupuis. Nerwowo czekał, aż się włączy i zobaczy kreski zasięgu. Następne minuty noga skakałamu jak oszalała. Czyżby Morfeusz przejrzał, że Derrick nie żyje? Była to utajniona informacja, wiedziała o tyk tylko policja… zobaczył przychodzący SMS.

"13 aleja, numer budynku 18. Stara rozlewnia farby. 30 milionów dolarów w gotówce. Bądźcie za godzinę. Morfeusz."

Herman chwilę patrzył tępo na wiadomość, ale po chwili wykonał telefon na numer, który podał mu tamten glina.

- Co dla mnie masz, Devit? Oby dobre wieści, bo twoja bratanica niedługo stanie oko w oko z sędzią. A dowody i zeznania mówią same za siebie. Więc? - W słuchawce rozległ się głos Fredericka Krohna. Herman zbladł.

- Mam adres. Stara rozlewnia farby, aleja numer 13/18. Nic jej nie rób, jasne? Mieliśmy umowę…

- Umowa dopełni się, kiedy wydasz mi Billa Marone, Devit! A na razie, chcę dostać ten jebany obraz! Ile mamy czasu?

- Godzinę…

Krohn się rozłączył, a Herman opadł na krzesło. Miał mało czasu. A musiał zebrać ludzi i pieniądze… wykonał jeszcze jeden telefon z prywatnego numeru.

- Bill?

- Co tam, Feniks? Ten skurwiel się odezwał?

- Tak. Mam namiary i cenę. Potrzebuję kilku naszych do zabezpieczenia przesyłki.

- Ile chce?

- 30 milionów. 

- Ja pierdolę! Dobra, zrobimy tak… dam ci pieniądze, ale nie dawaj mu ich od razu. Upewnij się, że ma obraz. A gdy to zrobisz… zastrzel sukinsyna. Nikt ode mnie nie kradnie, jasne? Potem oddam obraz klientowi, a ty dostaniesz nowe życie, z kasą, dupami i taką ilością koksu, jaka tylko ci się zamarzy, dobra Herman? Nie spieprz tego.

Znów rozłączył się bez pożegnania.

- Czy każdy, dla kogo pracuję, okazuje się dupkiem? - pomyślał Herman i zaczął ponownie się ubierać. Gdy to zrobił, wsiadł do auta i spotkał się z Elegantem i jego ludźmi, których ten zgarnął z firmy.

- Robota się szykuje jakaś, Feniks? - spytał mężczyzna w granatowej kominiarce, łańcuszek od zegarka dyndał z każdym jego ruchem.

- Jak cholera. Odbierzemy co nasze, a co nam skradziono. Niech będzie jasne, że nikt nie kradnie od Billy'ego Marone. Masz pieniądze? - Herman spojrzał na dwudziestkę uzbrojonych ludzi upchniętą na pace ciężarówki.

- Tak, sam Marone liczył forsę. Czyli co, to twoja ostatnia fucha, Feniks? Skłamałbym, gdybym rzekł że będę tęsknił. 

- Wielkie dzięki. Zajmiesz moje miejsce?

- Jest dobrze płatne. A Billowi przyda się profesjonalista - Elegant wzruszył ramionami, poprawił kamizelkę kuloodporną pod wyprasowanym niebieskim garniturem. 

- Ta, jasne. Też dostanę jedną? - Devit wyciągnął magazynek z pistoletu maszynowego Ingram M10 i sprawdził,czy wchodzi gładko. Wchodził jak masło.

- Sorry, to była ostatnia - Elegant znów wzruszył ramionami, ale pod spojrzeniem Feniksa skinął na jednego z ludzi. - Ty, daj mu swoją.

Mężczyzna spojrzał niepewnie po kolegach, ale ci patrzyli w ziemię albo grzebali pod paznokciami.

- Temu mordercy? - zapytał drżącym głosem, ale na widok lufy sporego rewolweru Rugera-GP100 zdjął kamizelkę i podał Elegantowi, który schował broń do kabury i pomógł Hermanowi ubrać kamizelkę tak, by pod wierzchnim ubiorem była jak najmniej widoczna.

- Masz tu niezły posłuch. - mruknął Herman siadając na miejscu pasażera w kabinie. 

- Trzeba trzymać ich krótko, to prości ochroniarze, nie to co my. Kilka liści na ryj i od razu się subordynują - zarechotał Roger Cooper zwalniając hamulec ręczny. 

Herman oparł się łokciami o tapicerkę. To miała być ostatnia robota, zanim zapadnie się pod ziemię. Zerknął w lusterko na ludzi siedzących na pace. Wszyscy skończą tego dnia w więzieniu. A on?

Uleci jak feniks z klatki.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro