36

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kobieta wyjrzała spod kołdry, gdy rozległo się pukanie do drzwi i krzyki jej sąsiadki, pani Jones. Była straszną plotkarą, już od rana chciała się dobić do mieszkania nieszczęsnej policjantki, która cały dzień spędziła płacząc w poduszkę. Jej towarzyszem niedoli był kot czarny Salomon, który wyczuł nastrój swojej właścicielki i nawet stanowczo nie nalegał na jedzenie i pieszczoty, jak to miał co dzień w zwyczaju.

Po raz kolejny Tamara musiała wrzasnąć, by stara jędza poszukała sobie wolnego miejsca na cmentarzu i dała jej spokój. Tym razem podziałało i wśród pomruków stara zeszła na swoje piętro. Ale dobijanie się do drzwi wybiło Tamarę z równowagi i wstała ze swojego barłogu złożonego z pościeli i pudełek po pizzy. Rozejrzała się po swoim zagraconym mieszkaniu, którego nigdy nie sprzątała, w myśl zasady że "może kiedyś się przyda". Miała więc mnóstwo kubków, butelek, ze dwa parasole, ubrania upchnięte w szafie jak żołnierze w okopach. Spojrzała na siebie w lustrze. Po nieprzespanej nocy i ciągłym płaczu, na początku z niepokoju o Edwarda, a potem przez to, co jej zrobił, twarz była zaczerwieniona a powieki spuchnięte. Nosiła brudny podkoszulek z Haną Montaną, prezent od Krohna na urodziny, oraz czarne stringi, te same w których była u Ecklanda, nie miała siły by je zmienić. 

Nalała sobie szklankę wody, aż po samą krawędź i zaczęła pić, najpierw łapczywie, by w połowie zwolnić, a na końcu odetchnęła zmęczona. Woda ją orzeźwiła, na tyle by pomyśleć nad swoją przyszłością. Po tym, czego dopuścił się Eckland i po tym, jak Święty upublicznił nagrania jej i innych kobiet wiedziała, że w tym mieście jest skończona. Myślała, że jak tylko skończy się sprawa Agawy, wyjedzie w cholerę, może na południe, w cieplejsze rejony Ameryki i zacznie od nowa, z czystą kartą. Marzenie ściętej głowy. Do końca życia zapamięta traumę, która spotkała ją w Kribston nad jeziorem Michigan... Ale nie ma smutków, których nie można utopić w alkoholu i prochach przeciwbólowych. 

Spojrzała jeszcze raz na swoją koszulkę, i przypomniał jej się pierwszy dzień w pracy:

- Ty jesteś nowa, tak? Lobster? - mruknął Inspektor Frederick Krohn znad gazety z nogami opartymi na biurku. Zamarła. Niepewnie skinęła głową, ale zrozumiała, że tego nie usłyszał, no bo jak, usłyszeć skinienie głowy?

- T-tak... Jestem Tamara. Przyjechałam z Indianapolis, przeniósł mnie...

-Nie interesuje mnie, kto cię przeniósł, ale zainteresuje mnie oprowadzenie cię po naszym wspaniałym mieście. - Przerwał jej mężczyzna i zwinął gazetę. - Gotowa? 

Znów skinęła głową, ale bardzo wolno.

- A... nie mamy jakiejś pracy? Czy coś...

- Daj spokój, jest sobota. Jestem Frederick Krohn, ale mów mi Fred. Jeśli mamy razem pracować, muszę cię przetestować, a przy okazji zobaczysz nieco okolicy. A warto znać miejsca, gdzie może być potrzebna interwencja. Gdzie robiłaś wcześniej?

- Ja... młodsza inspektor...

- To przy mnie zrobisz karierę na inspektora. Ale u nas jest względnie spokojnie, ja mam, hmm, tak czy siak taryfę ulgową, jestem bliskim znajomym naszego komendanta, a więc i twoje życie tutaj powinno być spokojne. Ale wracając... pokażę ci miasto.

I tak się stało. Zobaczyła prawie całe Kribston, a przed końcem przerwy zawiózł ją przed Solibius Atrium, sporego centrum handlowego z sekcją rozrywkową, którą była między innymi kręgielnia.

- Zawsze zabieram tu partnerów pierwszego dnia by się przekonać, czy są w stanie mnie pokonać. A wierz mi, jestem w to cholernie dobry - Krohn nie krył samozachwytu nad swoimi umiejętnościami, co nieco zestresowało Tamarę. Bo czy można pokonać Boga?

Fred wykonał pierwszy rzut. Strike. I jeszcze jeden. Potem był spare, kolejny strike, open frame za cztery punkty, strike, spare, strike, open frame za trzy i jeszcze jeden za dwa. 

Tak minęło dziesięć rund Krohna. Na widok wyniku Tamarze ugięły się nogi, sama grała ostatnio jakieś osiem lat temu... mimo to podjęła rękawicę rzuconą przez rudzielca. Nie będziemy się rozwodzić, ile miała punktów, starczy powiedzieć, że do poprzeczki ustawionej przez wspólnika stanowczo jej sporo brakowało. Fred zobaczył jej gorycz i poklepał ją przyjaźnie po plecach. 

- Nie martw się, nawet mój były wspólnik, Mark Domino ze mną przegrał, a łapy miał jak koparka... ale ogrywam wszystkich na komendzie, więc nie jesteś wyjątkiem. No, głowa do góry, świat się nie skończył! Powiedz lepiej, w czym jesteś dobra. 

- W łapaniu przestępców - Tamara sączyła wolno colę z puszki, cała czerwona ze wstydu i zmęczenia. 

- Nie o to pytam, w tym mogę ci nawet uchylić kapelusza, mówię o takich... no codziennych rzeczach. Jak kręgle. Nie wiem... pin-ball? Pacman? Ping-pong? 

- Karaoke - wycisnęła z gardła i znów zalała je słodkim napojem. Krohnowi opadła szczęka i wskazał na bar nieopodal, skąd leciała muzyka i stały automaty z mikrofonami.

- Pierdolisz. Udowodnij.

- Oszczędzaj szczękę, bo za chwilę wypadnie ci z zawiasów - zaśmiała się Tamara mentalnie pokrzepiona i wyrzuciła puszkę do kosza. Zamierzała go zgnieść mocą swojego głosu, ale również nie dawać mu żadnych szans. Zapłacili i wybrali piosenkę, specjalnie dla jaj Hannę Montanę. Z początku szli łeb w łeb, ale z czasem on tracił dech w piersiach i w połowie wymknął się do toalety. Gdy wrócił, Tamara pokazała swój wynik. Szczęka nie wypadła mężczyźnie z zawiasów, jednak jego mina była bezcenna. Na swój wynik nawet nie spojrzał, tak był żałosny. 

Po tym incydencie zaczęli wspólną pracę, jeździli na interwencje, zajmowali się papierologią i tak dalej, ale temat powrócił na jej urodziny kilia miesięcy później, kiedy Krohn ofiarował jej koszuklę z brokatowym napisem "Hanna Montana". Gardło jej się co prawda ścisnęło, ale powstrzymała wzruszenie i obiecała, że w zamian jemu kupi karnet na kręgle. 

Jednak po tym wszystkim, co przeżyła, naprawdę chciała płakać. Kto by przypuszczał, że to ją spotka? Takie nieszczęście? Znów będzie musiała uciekać z miejsca, które nazywała domem przez swoje błędy i niedoszłych miłosnych partnerów. A ona... ona chciała tylko spokoju. Takiego jak obiecywał Krohn pierwszego dnia pracy.

Rozległ się brzęczyk w telefonie. Już kilkukrotnie John Grant próbował się z nią skontaktować, jednak ona nie była gotowa na przyjęcie wypowiedzenia w celu tak zwanego "damage control", czyli pozbywania się brudów by ocalić resztki honoru policji. Wiedziała, że to konieczność, ale bała się jak cholera. Dlatego odetchnęła z ulgą, gdy zobaczyła, że to nie jej szef. Ale zdziwiła ją treść wiadomości. Informowała ona o kurierze z przesyłką z poczty kwiatowej. Sama ich nie zamówiła, a tylko niewielu znało jej adres. Może Krohn? Albo sam Grant, chcąc ją wspomóc w tym trudnym czasie? Usłyszała pisk domofonu, podniosła słuchawkę. Nosowy i spokojny głos kuriera oznajmił kim jest i w jakim celu przybywa. Na wszelki wypadek wyjrzała za okno, które wychodziło na ulicę i ujrzała człowieka w kombimezonie firmy kurierskiej. Bo zawsze mogli to być jacyś podstępni dziennikarze, chcący przperowadzić z nią wywiad. A ona miała dość dziennikarzy. Wpuściła kuriera przez bramę i nasłuchiwała jego kroków na skrzypiących schodach. Otworzyła drzwi zawczasu, by widzieć, jak wchodzi na jej piętro, całą górnę część ciała zasłaniał mu wielki bukiet białych róż, taki duży, że obawiała się czy kurier da radę z nimi dojść pod jej drzwi. 

Ale po minucie ostrożnej wspinaczki stanął przed nią pół człowiek, pół bukiet.

- Pani... Lobster? - spytał tamten pociągając nosem.

- Tak - westchnęła i sięgnęła po bukiet. - Z jakiej to okazji, wie pan może?

- Z okazji twojej komunii. Nareszcie zostaniesz oczyszczona z grzechu, dziecino. Zadbam o to osobiście.

Nim Tamara zareagowała, wiązki tasera wystrzeliły spomiędzy łodyg i ugodziły ją w pierś, powalając mocą prądu elektrycznego na podłogę. Jeszcze mięśnie jej drżały, gdy mężczyzna w dziwnej masce zakrywającej twarz przemówił zmodulowanym głosem:

- Nie ma dobrych ludzi, są tylko grzesznicy. A ja jestem Świętym.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro