40

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Opustoszałe ulice w dzielnicy robotniczej były świadkami pościgu, może nieco komicznego, przez udział w nim czerwonej Toyoty Yaris z nalepką na zderzaku "Jedź ostrożnie". Jednak nikt z nielicznych przechodniów nie podejrzewał, że znaleźli się o krok od seryjnego mordercy, który napastował ich miasto od tygodnia. Uznali pewnie… w sumie nie wiem, co uznali. Może, że to jakiś nielegalny wyścig? Może.

Ale Frederick Krohn naprawdę się ścigał, trzymał gaz do przysłowiowej dechy, starając się również nie zatrzeć silnika. Pick-up miał nad nim przewagę nie tylko techniczną, ale też odległości, bo wyruszył o wiele wcześniej spod zrujnowanej kamienicy. Mimo to Krohn się nie poddawał, a gdy zobaczył, że dzwoni do niego ktoś z telefonu Tamary Lobster, natychmiast odebrał. Usłyszał charczący głos, najwidoczniej sprawca starał się go zmienić, by dalej pozostać anonimowym Świętym, ale Fred go poznał.

- Jeszcze rano byłeś martwy Eckland. Czy doświadczyłem cudu, skurczybyku? - Zdenerwowany inspektor ledwo mógł pohamować wściekłość.

- Cud? Ha - Edward Eckland już przestał udawać, przybrał swój ironiczny ton i, jak podejrzewał Krohn, rozparł się wygodniej w fotelu. - Cudem będzie, jeśli mnie złapiesz, Krohn! Zabawa w religijnego fanatyka trochę mnie znudziła, wiesz? Może teraz zostanę ubogim farmerem w Kentucky? Umiem zmieniać skórę, wiesz przecież! Miałem wszystko gotowe, nawet walizkę spakowaną… bo skoro Edward Eckland umarł, potrzebuję nowego imienia.

- Wiesz co? Gówno czułem, gdy pakowałem w twojego tatuśka kilka ołowianych kulek. Złe miejsce i pora. A ty… jak teraz na to patrzę, żałuję, że nie zrobiłem tego wcześniej, może by nie zapłodniłby jakiejś biednej kobiety, z której urodziła się taka menda. - rzekł Frederick spokojnie, nie spuszczając oczu z pick-upa, który skręcił na drogę prowadzącą do lasu. Uśmiechnął się z satysfakcją, gdy usłyszał jak Eckland wciąga powietrze ze złości.

- Ty kurwo! Nie masz prawa tak o niej mówić! Była moją mamą! A on tatą!

- A ty? Ilu ojców zabiłeś? Ile dzieci osierociłeś? Ile kobiet przez ciebie zostało wdowami? Nie wiesz, bo myślałeś tylko o swoim pustym pragnieniu zemsty! Zrozum to, zwyrodnialcu: nie jesteś lepszy od nas, choć na takiego się w swoim popapranym łbie kreujesz! - krzyknął Krohn do słuchawki i skręcił gwałtownie w boczną dróżkę, by odcinała ich ściana drzew. Toyota podskoczyła na wybojach.

- Byli grzesznikami! Grant… zasłużył na śmierć! Ty też!

- A Tamara? Co ci zrobiła? Zgwałciłeś ją, użyłeś tabletki, znaleźliśmy je w twoim domu! Ile kobiet tak wykorzystałeś i wyruchałeś, swoim grzesznym fiutem, co, fiucie?! 

- Zamknij ryj! Ja nie zabiłem… - Eckland się zająknął, ale po chwili dokończył. - Ja nie zabiłem niewinnych! 

- Od karania złych ludzi jest policja! Jakie masz prawo stawiać się na piedestale sędziego? - Krohn usłyszał z daleka gwizdek pociągu towarowego, niedługo odetnie im drogę…

- Widząc, jaką mamy policję, postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce! Pamiętasz, kim jestem? Vox populi! Głos, pierdolonego, ludu! Jak mają się czuć bezpiecznie, gdy gangi gasują na ulicach, gdy kradną sztukę? Gdy mordują się dla pieniędzy? 

- Dla twojej wiadomości, nad tym też pracuję, nie jesteś moim prioryetem!

Pociąg był coraz bliżej.

- Pierdol się, glino! Powaliłem Kribston na kolana! Jestem Święty! Niewinni mi podziękują!

- Nie ma ludzi dobrych, Eckland! Jak to mówiłeś? Są tylko grzesznicy? Czyli nikogo nie zbawiłeś. Uwolniłeś tylko piekło od kilku pobocznych diabłów, podczas gdy ja zgarnę samego Lucyfera! Bill Marone, mówi ci to coś? Nigdy nie będziesz dobrym człowiekiem, Ed! A ja choć staram się jak mogę!

- Ty… - Eckland nie dokończył, bo nadjechał pociąg. Dosłownie urwał pick-upowi cały tył, oszczędzając tylko kabinę, która wpadła między drzewa. Krohn skręcił na główną drogę i zatrzymał samochód z piskiem opon. Nie mógł czekać, aż pociąg znów ruszy, nie miał też czasu objeżdżać go naokoło. Wydobył ze schowka latarkę i zapasowy rewolwer Colt Peacekeeper, odziedziczył go po ojcu. Sprawdził, czy jest naładowany i wysiadł z Toyoty. Wspiął się na pusty wagon bez kontenerów i zeskoczył z drugiej strony. Poświecił snopem światła na resztki wozu, który zarył maską w drzewo, zobaczył otwarte drzwi kierowcy. Pusto.

Przełączył latarkę na tryb ultrafioletowy, dojrzał dokładnie, gdzie kierowca rozbił sobie głowę i jak się wyczołgał z wraku w stronę gęstego listowia. 

- Idę po ciebie, skurwysynu - szepnął Frederick Krohn i ruszył między drzewa. Prowadził go ślad krwi, aż do małej polany, gdzie jasna plama otaczała mężczyznę, któremu noga ugrzęzła w pułapce na dzikie niedźwiedzie. Inspektor wyłączył latarkę i celując w jęczący krztałt podszedł powoli.

- Podnieś ręce do góry, tak bym je widział, gnido. 

Eckland zrobił, jak mu kazano, twarz wykrzywiał mu grymas bólu i żalu.

- Złapałeś mnie, detektywie. Brawo. Czapki z głów… teraz możesz mnie zabić, podłożyć broń, masz przecież dwa gnaty, widziałem u ciebie w samochodzie… nic prostrzego. Zastrzeliłeś groźnego przestępcę w środku lasu, z dala od ludzi, maszynista pewnie potwierdzi, jak zignorowałem gwizdek i znaki, jak rąbnąłem w drzewa… A ty? Znajdą cię z moim ciałem, wepchniesz mi gnata i opowiesz bajeczkę jak to ubiłeś największego mordercę z Kribston, co? Dobry pomysł? Jak z Kanadą. Co ci szkodzi?

- Chcę poznać całą prawdę, Eckland. Ale tym zajmiemy się, jak wyjdziesz ze szpitala. Karetka już jedzie. Poskładają cię, i wtedy pogadamy, tylko ty i ja. Cieszysz się? - Zagadnął Krohn kopiąc Ecklanda w zatrzaśniętą nogę, by zęby pułapki wbiły się głębiej. 

- Ha ha ha! Czekam jak cholera!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro