42

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Edward Eckland, urodzony 18 grudnia 1988 roku w Nowym Jorku. Studiował dziennikarstwo, kulturoznawstwo z naciskiem na religie świata, praca końcowa napisana z wyróżnieniem… opowiedz mi swoją wersję, Eckland. Od początku do końca - Frederick Krohn rozparł się na niewygodnym krześle. Przed nim, na wózku inwalidzkim z jedną nogą wyprostowaną na specjalnej podpórce siedział rzeczony mężczyzna. Ubrany był w lekkie ubrania pacjenta szpitalnego, którym jeszcze przed godziną był, jednak naciski inspektora, by przewieziono go na przesłuchanie zmusiły lekarzy do przyspieszenia operacji. Mimo to po przesłuchaniu pacjent musiał powrócić do łóżka ze względu na utratę sporej ilości krwi. Eckland postukał palcem w kroplówkę, tak jak stuka się w tarczę zegarka, który przestał chodzić.

- Moją wersję już mówiłem, Krohn. 

- Zrób mi tą przyjemność, dobrze? Tym razem śledzi nas Wielki Brat - Fred wskazał za siebie na lustro weneckie, za którym stała kamera nagrywając całą rozmowę.

- Skoro tak, to nie wypada odmawiać. Zaczęło się rok temu, gdy z Kanady wrócił tylko jeden agent. Na skutek jego działań, zmarł mój ojciec. To może wyprowadzić człowieka z równowagi, wiesz, Krohn? A mnie wyprowadziło jak cholera… Najpierw płakałem, modliłem się, a w końcu przeklinałem Boga za to, co mi zrobił. Ale zobaczyłem, że nie przynosi do żadnego efektu, więc postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. Na początek potrzebowałem alibi, a praca przy boku śledczych była idealnym. Później tak czy siak miałem "umrzeć", więc był to dobry moment na napisanie wielu artykułów, bo znałem sprawę zawczasu, wiesz co mam na myśli?

- To, że pisałeś sam o sobie?

- Tak.

- To może zacznij od pierwszego morderstwa, jak na to wpadłeś?

- To był czysty przypadek. To znaczy nie, to było zaplanowane… nie jestem już pewien. Od pewnego czasu interesowałem się sprawą Billa Marone i jego konkurencją, Black Eden, miałeś już z nimi do czynienia, inspektorze. Obserwowałem każdy ich ruch, z czasem nauczyłem się podsłuchiwać telefony i zrozumiałem, że 5 października to ten dzień. Bo Marone wystawi pośrednika do kradzieży obrazu, a kozioł ofiarny bardzo by mi się przydał. Śledziłem Smith-Warda, jednak ktoś mnie uprzedził, zgarniając i jego, i tajemniczy pakunek. Śledziłem ich. Zatrzymali się w małej przyczepie na uboczu, Thomas Smith-Ward był torturowany, a gdy sprawca dowiedział się wszystkiego, wyrzucił go w środku lasu i odjechał z przyczepą. I obrazem. Jako dobry Samarytanin wziąłem tego pobitego człowieka i wycisnąłem z niego informacje jak z cytryny. Złota Agawa. To był bardzo piękny obraz w jego relacji. Postanowiłem pozostawić po sobie coś, co nieco nakieruje was na trop tego Devita, więc podrzuciłem ciało do portu, tam gdzie nie sięgało oko kamery. Pogoda mi sprzyjała, padało. Zostawiłem swój autograf i wróciłem do domu na kakao.

- A obraz? Gdzie jest Złota Agawa? 

- Nie wiem. Tak po prawdzie, to nigdy jej nie widziałem. Ale to mi nie przeszkodziło w zabawie, wprowadzenie was w pole było łatwiejsze niż myślałem.

- Przyznajesz się więc do utrudniania śledztwa mającego na celu znalezienie obrazu Miclosha von Gurta? 

- Tak.

- I do morderstw "Świętego"?

- Tak, z podniesioną głową stawię czoła sprawiedliwości. Wy też.

-Co masz na myśli? - zapytał Krohn prostując się, bo poczuł wibracje w kieszeni. Był to John Grant, napisał, że czeka przed salą przesłuchań. - Poczekasz tu na mnie, Eckland? 

- Nigdzie się nie ruszę, inspektorze, masz moje słowo. - Uśmiechnął się Edward i wskazał zapraszająco na drzwi. Grant siedział ciężko na długiej ławie i pocierał gardło, na którym miał sine pręgi po pętli.

- Wychujał nas, Fred. Wszystko ustawił… już wszyscy wiedzą… - szeptał Grant, Fred przysiadł obok niego i spojrzał na telefon. Była to strona Ecklanda. I cały artykuł o Kanadzie z 2015 roku. Zdjęcia akt, notatek, planów, wszystkiego, co tajne. 

- Jak… - zaczął Krohn, ale Grant mu przerwał.

- Ty jesteś bezpieczny, jesteś wymieniony tylko jako agent. Wykonywałeś rozkazy. Ale ja? Ja to zaproponowałem, ja się pod tym podpisałem… już o tym myślałem, Fred, przeczuwałem, że może się stać najgorsze… zwolnią mnie dyscyplinarnie. 

- Szefie… przykro mi. Nie chciałem…

- Nie "szefuj" mi tu, Krohn. I nie przepraszaj. To ja cię do tego namówiłem, na tą fałszywą akcję. Mam dosyć tego miasta. Już wystarczająco zrobiłem, a mogę jeszcze zejść ze sceny z podniesioną głową, Fred. Skorzystam z tego, nawet chętnie. Kiedyś trzeba powiedzieć sobie "dość". A moje serce ma już dość. Przejdę operację i za resztę pieniędzy postawię sobie domek…

- Już masz takie plany? Nie za szybko?

- Nie, Fred. Nie za szybko. Ty będziesz bezpieczny, w końcu złapałeś Świętego, Billa Marone, to czyny o których inni mogą pomarzyć… Odchodzę za miesiąc. 

- To kto będzie tu rządzić? Kto będzie nowym komendantem? - Frederick skrył  twarz w dłoniach. To wszystko działo się tak szybko… 

- Pozwolono mi zarekomendować kandydata. Powiem ci nazwisko, a ty powiesz, co myślisz, dobra? Komendant Frederick Krohn. 

- Daj spokój, szefie…

- Już nie jestem tu szefem. Mój autorytet po tym, czego się ludzie naczytali od tego chuja Ecklanda, jest zerowy. A ty? Bohater, masz przed sobą całe życie, Billa Marone w areszcie i przesłuchujesz Edwarda Ecklanda! To się widzi, i to nie zostanie zapomniane, Fred. Dostałeś dobre karty, rozegraj dobrze tą partię.

- A ty właśnie odchodzisz od stolika, John. Naprawdę tego chcesz?

- Tak. Chyba… zmęczyła mnie ta gra. A jest jeszcze sporo innych zabaw. Ale ty graj, zdobywaj żetony i karty, aż poczujesz to co ja. Wtedy spotkamy się przy innym stoliku z piwem i powspominamy stare czasy. 

- Może… a Tamara? Co z nią zrobią?

- Nie wiem. Możliwe, że nie wróci do pracy. Na razie jest w szpitalu pod kroplówką, przeżyła szok i dostała histerii. Jak wyzdrowieje, to porozmawiacie.

- Dobrze… i dziękuję za… za wszystko, John.

- Przestań, nie umieram! Tylko zmieniam środowisko. A to nie jest takie straszne. Tylko musiałem ci to powiedzieć. Przygotuj się na niewygodne pytania współpracowników i dziennikarzy, bo ci na pewno będą chcieli z tobą pogadać. Ze mną zresztą też. Ale to inna sprawa. Wracaj, ten chujek się cieszy. Pokaż mu, że jest nikim, Fred. Zrób to dla mnie. 

Frederick Krohn wrócił na salę przesłuchań bez emocji, zasiadł z powrotem na swoim krześle i wznowił nagrywanie.

- Jak to zrobiłeś, Eckland?

- Co masz na myśli? - Eckland przybrał niewinną winę, odchylił się na wózku. Krohn obszedł stół, złapał za nogę na wyciągu i ścisnął ją mocno. Edward wierzgnął i jęknął, ale nadal się uśmiechał. 

- Mów, śmieciu. Jakim cudem wrzuciłeś artykuły?

- "Nanomachines, son", chyba że nie grałeś Metal Gear Rising… automatyzacja, Krohn, pełna automatyzacja! Ustawiasz czas, pliki, to nie jest takie trudne, mam jeszcze inny komputer poza tym, który skonfiskowaliście. W moim domu, dokładniej w szafie, mały laptop z mnóstwem dowodów. Pójdziecie na dno, ty i ten wasz zasrany posterunek…

- Tamara zeznawała, że ktoś zadzwonił do drzwi, gdy byliście razem, zanim tabletka ją odurzyła. To też jakaś perfidna sztuczka?

- A jakże! Podobnie z moją śmiercią na srebrnym ekranie, wystarczy mieć nieco pojęcia o charakteryzacji, nagrać osobno zmodulowany głos… Byłbym już na Hawajach, Fred, gdyby nie ty.

- To ty byłeś na tyle zadufany, by się ze mną spotkać. Ale chciałeś ciągnąć swoją grę. I przegrałeś, Ed.

- Ten Ten smród z Kanady będzie się za wami ciągnął, Krohn! Nie zamaskujesz go! Będziesz musiał z tym żyć!

- Przyznajesz się do zgwałcenia dwudziestu kobiet, których nagrania znaleźliśmy na dysku twardym? - spytał Krohn przez zaciśnięte wargi.

- Tak. - odparł Eckland patrząc inspektorowi wyniośle w oczy. Ten wstał od stołu i zatrzymał nagrywanie. - Żegnaj Eckland. Nikt za tobą nie zatęskni. A jutro… Jutro będziesz tylko nieśmiesznym żartem

Po tych słowach Frederick Krohn opuścił salę przesłuchań, zostawiając za sobą śmiejącego się Ecklanda. Spojrzał na telefon. Napisał do niego nowy chłopak z portalu randkowego. Usunął wiadomość i odinstalował aplikację. Powiedział sobie "dość".

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro