8

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Herman zacisnął szczęki, gdy usłyszał strzelanie lateksowych rękawiczek. Doktor Angela Winter z hukiem odstawiła specjalny zszywacz na blaszany wózek, który odjechał kilka centymetrów od fotelu dentystycznego, na którym spoczywał Roger Cooper z naprawionym ramieniem. Herman od dawna podziwiał jej zdolności do łatania ludzi z najgorszych opresji. Raz widział nawet, jak przez odbyt wydobyła kulkę, która weszła przez brzuch i utkwiła w jelitach. Co prawda wtedy zwymiotował, a pacjent zmarł, ale dopiero na zawał serca, więc Angela Winter zawsze pozostawała wygraną, nawet w takiej sytuacji. Herman wiedział, że gdyby miał powierzyć przeszczep serca jakiemuś lekarzowi, bez wahania wybrałby się do południowej dzielnicy i zapukał do starego bloku, potem zszedł by do wielkiej piwnicy przerobionej na salę operacyjną i oddałby się w jej sprawne ręce. Chyba zresztą nie tylko on. Połowa przestępców załatwiała tu swoje sprawy, bez tłumaczeń czy niewygodnych pytań. Musieli mieć tylko odpowiednią ilość gotówki. 

Tylko wtejemniczeni znali jej prawdziwe imię, reszta najniższych rangą popleczników mówili na nią "Wilczyca". Pochodzenie tej ksywki znał tylko Bill Marone i Herman Devit, którzy wiedzieli najwięcej o ludziach ze swojego środowiska. Pseudonim pochodził od Wilczycy kapitolińskiej, która przygarnęła braci Romulusa i Remusa, nakarmiła ich mlekiem i wychowała jak własne dzieci. Podobnie zrobiła Angela Winter, gdy znalazła bliźniaki pięć lat wcześniej porzucone w lesie w wieku niemowlęcym. Bez wahania zabrała je do siebie i wykarmiła mlekiem syntetycznym, bo jej organizm nie mógł go wyprodukować. To właśnie Billy Marone pomagał jej od samego początku, zapewniał opiekę dzieci podczas pracy i prywatną edukację. Herman był u niej kilka razy na kolacji, może była to randka? Może. Ale Jack i Martin byli tak słodcy, że nie mógł się powstrzymać i pobawił się z nimi klockami. To było dwa lata temu, gdy jeszcze łączyło go z Angelą jakieś uczucie, jednak jak często bywa z takimi przelotnymi romansami, szybko się zdystansowali, czy raczej on do tego dążył. Chciał być profesjonalistą, nawet w sferze prywatnej. Czasem nie wychodzi.

- Co z nim? - zapytał Herman i oparł się wygodniej o lśniącą bielą ścianę. Wilczyca wyrzuciła zakrwawione rękawiczki i jednorazowy fartuch do papierowej torby spoczywającej pod fotelem operacyjnym. Torba zawsze lądowała w palarni odpadów znajdującej się w tym samym budynku, toteż wszystkie ślady DNA, włosy, grupy krwi czy odciski palców ulatniały się wraz z dymem z komina.

- Będzie żyć, to pewne. Ale musi unikać gwałtownych ruchów, by szwy nie puściły.

- Jak gwałtownych? - Wtrącił się do rozmpwy Cooper zsuwając się z fotela.

- O skokach na bungee możesz zapomnieć. I porywanie helikopterów. I nurkowanie z rekinami też odpada.

- Dobra, da się zrobić. Ta ranka nie sprawi, że zostanę bezrobotnym, do cholery! Muszę jakoś zarobić na życie!

- Przez tydzień tylko małe akcje bez obciążania ramienia. Dam ci jeszcze tabletki, złagodzą ból. Po siedmiu, ośmiu dniach będziesz jak nowy. Dobra? 

- Jasne, pani doktor. Wszystko w imię nauki - zarechotał Elegant i spojrzał na zegarek na łańcuszku. Dochodziła pierwsza po południu. -Teraz, jeśli wam to nie będzie przeszkadzało, pójdę się odlać. Wiem, jestem dżentelmenem, ale potrzeba jest silniejsza niż maniery. Ten jeden raz, obiecuję - Roger Cooper ruszył do metalowych drzwiczek, za którymi znajdował się pisuar oraz sedes. Podczas gdy zajmował się potrzebami fizjologicznymi, Angela odciągnęła Hermana na drugi koniec pomieszczenia, pod duży plakat przedstawiający układ trawienny. Ktoś uznałby to za romantyczne, ale nie ta dwójka. 

- Podobno strzeliłeś do policjanta, cholera Herman! Co się dzieje? - szepnęła ostro Wilczyca i zajrzała mężczyźnie w oczy. - Już raz cię uratowałam, ale nie mogę tak ryzykować! A jeśli cię rozpoznają?

- Nie rozpoznają, jestem profesjonalistą - warknął Devit oglądając schemat jelita grubego. Za cholerę nie chciał wierzyć, że tak właśnie wygląda jego jelito grube, z jednego względu. Jego jelito było normalne, to na obrazku było wyblakłe i brudne, pewnie pochodziło z lat sześćdziesiątych. Mimowolnie zaśmiał się z tego żartu. Był słaby, to fakt. Ale co z tego? Wolał wymyślać głupie dowcipy, niż tłumaczyć się przed lekarką.

- Wiedzą dla kogo pracujesz! Każdy wie, ale nikt nic nie zrobi, tu akurat masz szczęście. Bill ma zbyt mocne plecy. Ale ty nie. Starczy że zapamiętał wzrost i barwę głosu, co wcale nie jest niemożliwe. I jeszcze strzeliłeś do policjanta… Kurwa!

- Wiesz, ilu takich straszyłem? Ilu obiłem mordy? Nikt nie zidentyfikował Feniksa. I nikt tego nie zrobi. Tym się nie martw.

Pisk telefonu przerwał rozmowę. Esemes. Od Billy'ego Marone. 

- Pozdrów Eleganta, Wilczyco. Mam robotę.

- Ta, jasne. - Uśmiechnęła się cierpko, ale jej groźna mina zelżała. -Rób swoje, a ja swoje. Za to nam płacą. 

- Tak, za to nam płacą. Albo wręcz przeciwnie…

- Co masz na myśli?

- To, że coś się spieprzyło. Na razie. 

- Ale… 

Herman Devit już jej nie słyszał, bo biegł w górę stalowej instalacji, nazywanej klatką schodową. Chyba tylko dla żartu. Ale przestał myśleć o żartach. Bo śmierć nigdy nie jet tematem do żartów.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro