9

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Antykwariat Merlina Dubough wyglądał iście magicznie, będąc w komitywie z imieniem właściciela. Dawną drukarnię czasopisma modowego z kilkoma mieszkaniami dla pracowników usytuowanymi na wyższych piętrach przerobiono na wystawną graciarnię połączoną z muzeum. Rzeczy było tu bez liku, meble, dywany, obrazy (bardzo dużo obrazów), rzeźby, figurki, zegary, mechanizmy, nawet stara maszyna drukarska kupiona jako część kompleksu. Dawne mieszkania (poza jednym, w którym spał właściciel) zostały przerobione na "komory wiekowe", jak głosiły tabliczki przed drzwiami. Każdy pokój reprezentował inne realia historyczne, pierwszy zawierał narzędzia z neolitu, skóry dzikich zwierząt i kawałki kości hermetycznie zamknięte w szklanych gablotach. W innym pokoju błyszczały wypolerowane zbroje, halabardy, mapy europy z różnych okresów średniowiecza, manekiny w ubraniach handlarzy, a nawet replika kilku bulli i złoty Sygnet Rybaka z XIV wieku należący do jakiegoś papieża. Pokoje ciągnęły się aż do nowoczesności i początku XXI wieku, gdzie na ścianach wisiały plakaty Justina Biebera z autografem, iMac i PSP z kilkoma klasycznymi tytułami. 

Fred był w czasach studiów w szkole policyjnej zapalonym graczem, pamiętał zarywanie nocy z pierwszym PlayStation, potem za stypendium kupił sobie Dreamcast'a, a potem nastał czas na prawdziwą pracę w policji i konsole i gry trafiły do szafy na wiele lat. Teraz patrzył na pokój nastolatka z tamtej epoki i wspomnienia ożyły. Poczuł ciągnięcie za rękaw. To była Tamara.

- Chodźmy, woźny mówił, że ten De… Dou…

- Dubough.

- Tak, że jest u siebie w gabinecie. Zamiast wykonywać swoją pracę, bawimy się w turystów…

- Nic nie szkodzi, droga pani. Cieszę się, że moja instalacja się podoba. Stworzyłem ją by przyciągnąć trochę więcej młodzieży, oni lubią takie rzeczy… Ale teraz nikt nie chce chodzić do muzeum. Nawet dorośli. A jak idą, to marudzą… Ale antyki sprzedają się świetnie, to muszę przyznać! - Policjanci podskoczyli, gdy usłyszeli za sobą śmiech staruszka podpierającego się na lasce. Był zgarbiony, czerwony garnitur zwisał z niego jak za duży szlafrok, a ramiona przypominały wieszak. Na długim nosie miał okrągłe okularki, które, podobnie jak on, lata świetności miały dawno za sobą. 

- Ale nie sądzę, by chcieli państwo słuchać o moich kampaniach zachęcających młodzież do odwiedzania miejsc historii. Proszę za mną.

Ruszyli w dół po szerokich schodach wyłożonych purpurowym dywanem. Gdy byli na parterze, poczuł klepanie w plecy czarnej marynarki.

- Był pan brudny. Pewnie tynk, od lat staram się o fachowców w rozsądnej cenie, by zrobili coś z sufitem, bo czasem daje się to we znaki - Dubough podniósł ręce w obronnym geście.

- Nic się nie stało, dziękuję. Tak, to tynk, ale nie stąd. Widocznie niedokładnie się oczyściłem. A to miejsce jest wspaniałe, bez względu na sufit. - Uśmiechnął się blado Krohn. Tynk pochodził z kamienicy na Sierra Platz, dokładniej z mieszkania Bradley'a Malahiasha. Kula wystrzelona z rewolweru Smith & Wesson Model 637 przebiła się przez sufit tuż nad framugą, powodując grad kiepskiej jakości tynku, przez którą Fred Krohn widział jak mężczyzna, bo tego był pewien, ucieka przez okno. Z niecierpliwością czekał, aż Bradley wybudzi się po operacji, miał do niego kilka pytań nie cierpiących zwłoki. Widział, że obrabowano kasetkę z pieniędzy, ale raczej nie był to jedyny powód wizyty oprawców. Brutalność i sposób zniszczenia mieszkania mogła wskazywać na jakieś porachunki natury prywatnej, ale to trzeba jeszcze uzgodnić z ofiarą. Często poszkodowani bali się wydać swoich prześladowców, ze strachu przed odwetem. Dlatego trzeba mu zapewnić ochronę, by tylko wydusił choć wzrost czy barwę głosu złodzieja. 

Zeszli do piwnicy, a potem głębiej, po krętych, metalowych schodkach. Zapaliły się uśpione lampki emitujące blade świato. Niezręczną ciszę przerwała Tamara, zrównując się z Merlinem Dubough.

- Więc złodzieje ukradli jeden obraz? Nie pokusili się na inne kąski? - zapytała kobieta, o mały włos unikając zderzenia z drewnianą belką podtrzymującą strop.

- Nie. Odkryłem to dopiero dwie godziny temu, gdy przeczytałem artykuł w internecie. To mnie zaniepokoiło. 

- Chodzi o to graffiti? Agawa. I co z tego? 

- Nie taka zwykła. Obraz o tym samym tytule został skradziony w nocy i, prawdopodobnie, to on był powodem śmierci tego człowieka. Dam wam na wszelki wypadek nagrania z monitoringu, może porównacie jego sylwetkę, czy coś takiego. Macie od tego ludzi. 

- No ale co z tym obrazem? Rozumiem gdyby to była "Ostatnia wieczerza" da Vinciego… 

- Słyszała pani o Micloshu von Gurcie? - przerwał jej obcesowo staruszek zwalniając kroku, by wyminąć manekina ubranego w samurajską zbroję.

- N… Nie - Zmieszała się Tamara i zerknęła na Freda, który wzruszył ramionami. - Nie sądzę, żebym znała tego artystę.

- Właśnie. Nikt o nim nie wie, poza wąskim gronem fanatyków sztuki. Nie dziwię się, bo większość oryginałów została zniszczona przez samego autora. Ale część się uratowała w formie olejnych kopii, bądź w małym formacie ołówkowym. Jednak jego najciekawsze dzieło to obraz pod tytułem Złota Agawa. 

- Yhm. I to on został ukradziony tej nocy i łączy pan go z bestialskim zabójstwem w porcie.

- Właśnie. 

- Może wyjdę na ignorantkę, ale co w tym obrazie takiego niezwykłego, że tak mało osób o nim wie, i kto byłby w stanie dla niego zabić?

- Zaraz odpowiem… - Merlin Dubough zadzwonił pękiem kluczy i chwilę później przed nimi otworem stanął magazyn pełny gablot i obrazów zawiniętych w folię bąbelkową. Dziura na szczycie ceglanej ściany wychodziła na mały ogród, wliczający się do działki właściciela muzeum. Gruba szyba, która niegdyś stała w miejscu otwory leżała oparta o starą komodę. Fałdy na krawędziach mogły wskazywać na użycie lancy termicznej używanej przy demontażu gabarytów w przemyśle ciężkim. 

- Zahakowali alarm, więc nikt nic nie słyszał. Zabrali tylko jeden obraz, zostawili resztę, mimo że zwykły złodziej zgarnąłby złote puchary czy biżuterię. Oznacza to, że znali legendę - Zawyrokował Merlin rozpościerając bezradnie ręce, jakby chciał zagarnąć i ogrzać całe pomieszczenie.

- Jaką legendę - Tamara wydawała się nieco zmęczona tymi zagadkami starego człowieka. Nie można jej winić, ostatnie godziny były dla tej dwójki męczące, i Merlin Dubough chyba to zrozumiał, bo przeszedł do sedna.

- Już mówię. Miclosh von Gurt był holenderskim kupcem, podobno bardzo wpływowym. W 1634 roku jako dwudziestolatek przybył na tereny dzisiejszego Nowego Jorku, wtedy nazywane Nowym Amsterdamem, od holenderskich kolonii handlowych. Wzbogacił się bardzo na handlu skórami i futrami z indianami z północy. Pośrednikami byli Irokezi. Miclosh zbił małą fortunę, którą przeznaczył na podróże i hobby, jakim było malarstwo, w którym stawał się coraz lepszy. Z czasem zaczął spożywać wywar pochodzący z Południowej Ameryki o nazwie ayahuasca. Zainwestował pieniądze nie tam, gdzie trzeba i stracił dużo pieniędzy, jak wielu w tym czasie, ale postanowił się odkuć na hurtowym sprzedaniu reszty futer jakie miał plemionom z Kanady. Wybrał się w okolice Michigan, by dokonać wymiany na kilkanaście złotych samorodków. Był razem z kilkoma francuskimi osadnikami, w tym z Charlesem Dubough, który był moim przodkiem. W czasie podróży zatrzymywali się wielokrotnie na popas, w tym czasie von Gurt i Dubough nawiązywali coraz bliższe relacje. W drodze powrotnej zostali napadnięci przez tych samych Irokezów, z którymi handlowali. Mój przodek odłączył się wcześniej od grupy, ale reszta nie miała tyle szczęścia, wyrżnęli wszystkich, a Miclosh przeżył tylko dlatego, że udawał martwego po trafieniu strzałą. Irokezi nie zdołali zabrać całego złota, bo nadciągnęło wojsko francuskich kolonistów z Nowej Francji, szukali ocalałych. Było to w 1646 roku. Nim wojsko się zorientowało, Miclosh ukrył część samorodków w butach i bieliźnie i jako ranny został odeskortowany do najbliższego posterunku Francuzów. To traumatyczne wydarzenie sprawiło, że popadł w alkoholizm i palił jeszcze więcej różnych liści, czy też sprowadzał ayahuascę. Był wrakiem człowieka, który tracił szacunek w Nowym Amsterdamie. Z kupca został mendą i pijakiem, który stał się bezrobotny. Wtedy to, gdy nikt nie chciał kupować jego obrazów, zaczął je palić by się ogrzać. Ale przed śmiercią, w 1688, postanowił namalować ostatni obraz. "Złotą Agawę". Do namalowania rośliny zużył złoty pył, a do czerwonego tła własnej krwi pochodzącej z zasklepionej rany po ataku Irokezów. Obraz oddał Charlesowi Dubough, jako że nadal utrzymywali kontakty na przyjacielskiej stopie. 

- Ciekawa historia, ale gdzie ta legenda, dla której można zabić? Bo nie sądzę, by był to złoty pyłek? - Wtrącił się Frederick. 

- Ma pan rację. Podobno pod koniec życia, potajemnie, Miclosh von Gurt, by móc coś włożyć do garnka, napadł na dyliżans pocztowy wiozący papiery wartościowe i gotówkę. Poza oczywistymi pieniędzmi, w środku jechał też handlarz, nie jestem w stanie wymienić go z nazwiska, bo wszystko co wiem pochodzi ze wspomnień przekazywanych wraz z tym obrazem z pokolenia na pokolenie. Ale dostał okup. Solidny. Ale pieniądze nie były mu potrzebne, umierał, chyba na guza w płucach. Ale legenda głosi, że w "Złotej Agawie" zostawił wskazówki co do miejsca zakopania bogactwa. 

- Wierzy pan w legendy? - spytał Frederick kucając przy wyjętej szybie, lustrował pofalowane krawędzie. W tym czasie Tamara badała kąt kamery monitoringu.

- Oczywiście. Ale wolę je najpierw sprawdzić. Gdy tylko odziedziczyłem sporą sumę i obraz po ojcu, od razu wziąłem się do roboty, prześwietlałem, badałem, ale nic nie znalazłem. Złoty pyłek i zaschnięte płytki krwi znalazłem, a  to i tak był wielki postęp, świadczący o opłakanej sytuacji psychicznej Miclosha von Gurta, ale żadnych dowodów na skarb nie było. Swego czasu obraz wisiał u mnie w gabinecie, ale po latach postanowiłem go zamknąć pod kluczem. Prawdę mówiąc, zapomniałem o nim. 

- Aż do teraz… - mruknął Fred i wstał.

- Słucham?

- Nic nic… poprosimy o nagrania z kamer i numer kontaktowy. Będziemy informować pana na bieżąco.  

Gdy dostali płyty z nagraniem, ruszyli do drzwi. Wtedy odezwał się Dubough.

- Proszę go znaleźć, błagam.

- Obraz czy złodzieja? - Obróciła się Lobster.

- Sam już nie wiem… obu! - jęknął Merlin i opadł na rozchybotane krzesło bez sił. 

- Zrobimy, co w naszej mocy - powiedział Krohn i zaczął wspinać się po schodach. Czuł, że musi do kibla.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro