Rozdział ♦ Dwudziesty Drugi

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Komentarze jak zawsze bardzo mile widziane <3

Stawiam domek. – Bates zatarł ręce z uciechy i uśmiechnął się z satysfakcją.

– Już podaję. – Bethany, która dzisiaj wcieliła się w rolę banku, w ręce mężczyzny podarowała już trzeci domek, odbierając w zamian plik banknotów w fikcyjnej walucie.

– Uważajcie dziewczyny, bo niedługo będę stawiać hotel – zaświergotał i pochylił się do przodu, by odłożyć domek na planszy.

– Jak to możliwe, że tak dobrze ci idzie? – Bethany wydawała się z tego faktu bardzo niezadowolona. Z całej trójki szło jej najgorzej. Kończyły się jej banknoty i z każdą rzuconą kostką zatrzymywała się na polu, które nie należało do niej.

– Mam smykałkę do tego.

– Jak tak świetnie ci idzie, to może powinieneś się przebranżowić i zacząć stawiać domy. – Spojrzała znacząco na swojego partnera i rzuciła kostką.

– Tak się składa, że stawianie mandatów równie dobrze mi idzie. – Wybuchł gromkim śmiechem.

Bethany udzielił się dobry humor, jednak kiedy powiodła pionkiem na nowe pole i przeanalizowała będące w jej posiadaniu zaledwie kilka kart, uśmiech ustąpił kwaśnemu grymasowi.

– Znowu. – Westchnęła i przetarła ręką czoło, jak gdyby nie grali tylko dla zabawy, a siedziała przy jednym stole z prawdziwymi rekinami biznesu. – Kogo pole?

– Nie moje – oznajmił Bates z poważnym wyrazem twarzy, nie zerkając nawet na karty.

Ta dwójka ewidentnie brała tę grę za poważnie.

– Słoneczko, zobaczysz u siebie?

Odpowiedziała jej głucha cisza.

– Słońce? Cynthio?

Dopiero uścisk ręki na ramieniu dziewczyny przywołał ją myślami do pomieszczenia zamkniętego atramentowymi ścianami. Rozbieganym spojrzeniem pobiegła po ciotce, następnie po mężczyźnie i planszy, aż skończyła na swoich dłoniach.

Zanurzona głęboko w głowie, przetwarzała sytuację z Winter i nieświadomie skubała skórki. Na jej kciuku wytworzyła się wąska linia krwi. Odruchowo chciała przyłożyć palec do ust, ale opamiętała się, przypominając sobie, że nie była sama.

– Tak? – odezwała się w końcu głosem zachrypniętym z emocji, po kryjomu wycierając kciuk o czarny materiał koszulki.

Kiedy wróciła dzisiaj do domu pierwszym, co zrobiła, było zamknięcie się w pokoju. Płakała parę godzin. Jak miała w zwyczaju w takich momentach, włączyła jakąkolwiek playlistę, zagłuszając nią szloch, aby Bethany nie mogła usłyszeć, co działo się w czterech ścianach pokoju. A kiedy zabrakło jej łez, z ust nieprzerwanie wyrywały się spazmy. Sama nie rozumiała jak, ale udało jej się w końcu opanować i zejść na dół, kiedy akurat punktualnie w białe drzwi zapukał szef policji na umówioną grę w Monopoly. Nie czuła się na siłach siedzieć z nimi, ale wiedziała, że jak tylko ponownie zostanie sama, szpony emocji znowu zanurzą się w jej sercu.

– Dobrze się czujesz? – Bethany zmartwiona przyłożyła rękę pod czuprynę rudych włosów i przycisnęła ją do czoła, sprawdzając temperaturę.

– Świetnie. – Na potwierdzenie swoich słów wyszczerzyła zęby. – Teraz moja kolej? – dodała, kiedy dłoń ciotki zniknęła z jej twarzy. Wskazała palcem na plansze, jednak nie czekając na odpowiedź, złapała za kostki. Kiedy łącznie wypadła szóstka, ruszyła tyle samo pionkiem. – Oj, chyba trafiłam do więzienia – oznajmiła z nieodpowiednią radością. – Dobrze, że ja, a nie pan. Byłoby niepokojące, gdyby szefa policji czekała odsiadka. – Zarechotała, próbując nie dać po sobie znać, że również nie rozumiała tego bezsensownego potoku słów wylewającego się z jej ust.

Bethany i Bates spojrzeli na siebie wymownie, a potem jednocześnie zatroskanym wzrokiem wrócili do młodej dziewczyny.

– Słońce, jeżeli nie czujesz się dobrze, możesz wrócić do pokoju. Zrobię ci herbatę z miodem... albo upiekę ciasto. Twoją ulubioną tarte cytrynowo-jagodową z białą czekoladą. Powinnam mieć akurat wszystkie składniki.

– Jak nie, to pojadę szybko dokupić. Mówcie tylko, co potrzeba – włączył się do rozmowy Bates równie zaniepokojony. 

– Słyszysz, Alfred jakby co pojedzie. To co, pójdę i zacznę już robić, dobrze?

– Nie trzeba, dziękuję. – Złapała za nadgarstek kobiety w ostatniej chwili, gdy ta już wstawała. Gdyby podniosła się, byłoby za późno, aby zatrzymać uwielbiającą gotować pięćdziesięcioletnią machinę, a jeszcze bardziej kochającą troszczyć się o siostrzenicę. – Czuję się dobrze. Po prostu... zamyśliłam się. Zaczęłam czytać nową książkę i... całkowicie mnie pochłonęła – oznajmiła tym razem z większym opanowaniem.

– Jak chcesz, możesz iść do pokoju i skończyć ją czytać – zasugerowała Bethany. Cynthia w spojrzeniu ciotki wykryła, że nie do końca uwierzyła w jej wymówkę.

– Zostanę. – Uśmiechnęła się szeroko.

Kobieta jeszcze chwilę czujnym spojrzeniem jeździła po twarzy siostrzenicy, po czym wróciła do gry, choć Cynthia co jakiś czas czuła jej badawczy wzrok. Wtedy jeszcze bardziej przykładała większą uwagę na pracę swojego ciała i mimikę, próbując przybrać luźną postawę, prezentującą, że wszystko było w jak najlepszym porządku.

Prawda była taka, że nic nie było w porządku.

Cały jej dotychczasowy porządek runął dawno temu i teraz stała na zgliszczach tego, co kiedyś nazywała swoim życiem. Kolejne zniszczenia doszły po dzisiejszej rozmowie z Winter. Zack pożywił się jej krwią i nie odszedł. Cynthia nie miała pomysłu, co mogłaby zrobić. Najłatwiej byłoby użyć na nim jej zdolności, tak jak zrobiła to z Jasperem, ale jeszcze nie rozumiała, jak one działały. Analizując momenty, kiedy się pojawiały, wysunęła wniosek, że było to zawsze pod wpływem pochłaniającego gniewu. Nawet wtedy w klubie z Jasperem, kiedy zaczął się zbliżać, choć główną warstwę stanowił strach, to tuż pod nim znajdował się bulgoczący wulkan gniewu. Jednak za każdym razem, kiedy jej oczy lądowały na Zacku, również gniew palił jej skórę, mimo to zdolności się nie ujawniały. Poszukiwała więc zależności pomiędzy tymi dwoma cechami.

Zadawała sobie pytanie, czy nienawiść żywiąca do wampira, była wystarczająca, aby w odpowiedniej chwili jej zdolności się ujawniły? Co, jeśli była zbyt słaba i próba uratowania przyjaciółki skończy się fiaskiem? Przez to może zginąć, a co gorsza, życie także może stracić Winter. Nie była gotowa, żeby tyle zaryzykować.

Chwilowo pozostało jej bierne patrzenie na taniec Zacka z życiem Winter.

– Kto się tak do ciebie dobija? – zainteresowała się Bethany, gdy kolejny już raz tego wieczoru Cynthia odrzuciła połączenie.

– Nikt ważny – odparła natychmiast, naciskając czerwoną słuchawkę. Imię „Xander" po raz kolejny zniknęło z ekranu.

– To teraz... – Kobieta nie dokończyła, gdy telefon ponownie zaczął wibrować.

Cynthia niechętnie na niego spojrzała. Chciała ponownie odrzucić i tym razem wyłączyć telefon, ale zatrzymał ją głos ciotki.

– Może to coś ważnego.

– Wątpię. Ktoś robi sobie żarty.

– Słońce, jeżeli ktoś poświęcił tyle czasu na dzwonienie, to nic się nie stanie, jak poświęcisz swój, żeby odebrać.

Wzięła głęboki, uspokajający oddech.

– Zaraz wracam – rzuciła krótko. 

Zgarnęła ze stołu telefon i skierowała się do pokoju na piętrze. Kiedy drzwi uderzyły o framugę, przywarła do nich plecami.

– Czego chcesz? – sarknęła jako pierwsze, nie siląc się nawet na pozory uprzejmości. Rozmowa z Xanderem była ostatnim wyzwaniem, z jakim teraz potrzebowała się zmierzyć.

– W końcu odebrałaś. Tam w twojej grocie nie było zasięgu, lisico, że zajęło ci to tak długo?

Przewróciła oczami i już szykowała się do rzucenia równie kąśliwego komentarza, gdy jej uwagę skupiły dźwięki w tle. Bębnił klubowy remiks przeplatany rozmytymi odgłosami rozmów.

– Gdzie jesteś? – zapytała, sama się dziwiąc, że właśnie to ją najbardziej zainteresowało.

– W miejscu, w którym niedługo również będziesz ty.

– Słucham? – zapytała zmieszana tajemniczą odpowiedzią.

– Musisz coś dla mnie zrobić.

– I to jest takie ważne, że musiałeś wydzwaniać do mnie od godziny? Wystarczyłaby wiadomość.

Zapadła chwilowa cisza. Nawet muzyka ucichła, choć Cynthia nie sądziła, że została wyłączona. Raczej Xander opuścił miejsce, w którym rozbrzmiewała.

– Mam na myśli teraz. Musisz coś teraz dla mnie zrobić.

– Teraz? – Zmarszczyła brwi. – Nie możesz poczekać do poniedziałku?

– Nie sądzę, że definicja teraz znaczy, że możesz zrobić to za dwa dni.

Przewróciła oczami na przesadną złośliwość w jego tonie.

– Ja za to nie sądzę, że teraz cokolwiek zrobię. Widzimy się w poniedziałek.

Z triumfem wypisanym na twarzy już chciała się rozłączyć, gdy głos Xandera ją powstrzymał.

– Mamy umowę, lisico. Za informacje robisz wszystko, co ci każę. A aktualnie każę zrobić ci coś TERAZ.

Zacisnęła zęby, żeby nie krzyknąć do telefonu.

Miał rację. Umowa to umowa. Mogła wiele zarzucić Xanderowi, ale na pewno nie to, że nie wywiązywał się ze swojej części. 

– Niech będzie – wydusiła w końcu. – Co mam zrobić?

– Musisz przyjechać w pewne miejsce. Wyślę ci adres.

– Po co?

– Zobaczysz.

Zmrużyła nieufnie powieki.

– Dzwonisz w piątkowy wieczór i każesz mi przyjechać w podejrzane nieznane miejsce i nawet nie chcesz powiedzieć po co? – Chciała się upewnić, czy nie tylko w jej głowie brzmiało to absurdalnie.

– Nie jest podejrzane. Ja również tam będę – odpowiedział, jakby to rozwiązywało problem.

Mimo że go nie widziała, była pewna, że wzruszył ramionami. Cynthia znała go już na tyle dobrze, że wiedziała, kiedy wykonywał ten ruch. Zazwyczaj, gdy coś bagatelizował albo gdy nie był czegoś pewien. 

Nieco ją to zaniepokoiło. Znała go już za dobrze.

– Teraz to mnie przekonałeś. Już się zbieram i za chwilę tam będę.

– To super.

– To był sarkazm – dodała natychmiast, tak jakby chłopak nie był tego świadomy.

– Przyjedź jak najszybciej – nakazał, nie przejmując się jej nieprzyjemnym tonem.

– O tej godzinie... – Pokiwała ponuro głową. – Nie ma szans. Ciocia mnie nie puści. – Spróbowała tą kwestią odwieść go od pomysłu, co nie było kłamstwem. Bethany nie pozwoli jej wyjść o tak późnej porze. Nie zgadzała się kiedyś, a teraz, po ostatnich wydarzeniach, tym bardziej nie było takiej możliwości. Musiałaby się wymknąć z domu, a tego nie chciała robić. 

– Cóż... Wymyśl coś. To nie ja jestem prymusem szkolnym.

I po tych słowach się rozłączył.

Jęknęła przydługo i kucnęła, chowając głowę między nogi, jak gdyby wykonywała pozycję w jodze. Jej dłonie zniknęły pod rudą masą włosów.

Kiedy telefon krótko zawibrował, spojrzała na ekran. Przeczytała wiadomość od Xandera i zmarszczyła brwi. Znała ten adres, co zrodziło w niej negatywne emocje, bo przecież tego dnia miała ich jeszcze za mało.

Zmęczonymi oczami powiodła po suficie, nie oczekując, że tam znajdzie rozwiązanie wszystkich problemów, choć byłoby to dla niej miłe zaskoczenie. Jak się spodziewała, nie dostrzegła tam nic prócz białej powierzchni.

Wyszła po cichu z pokoju, nie uderzając drzwiami jak wcześniej. Schodziła powoli po schodach, chcąc opóźnić to, co i tak było nieuniknione.

Najwyraźniej ciotka jakimś niewyjaśnionym sposobem wyczuła obecność Cynthii, mimo że siedziała tyłem, a schody pierwszy raz nie zaskrzypiały. Bethany przekręciła się na krześle i skupiła wzrok na siostrzenicy.

– Kto dzwonił? – zapytała strapiona, dostrzegając nietęgą minę dziewczyny.

Cynthia zwilżyła wargi i otworzyła usta, choć nie wyleciało z nich żadne słowo.

W jej głowie walczyła prawda z kłamstwem. Wahała się, które powinna wybrać.

– Kolega ze szkoły – oznajmiła niepewnie i podeszła bliżej, ale zachowała przy tym odpowiednią odległość, mając nadzieję, że doda to jej choć trochę pewności siebie. Zatrzymała się na ostatnim schodku i oparła o balustradę.

Wybrała prawdę.

– Zaprosił mnie na imprezę. – Wyciągnęła ręce za siebie i zacisnęła palce na poręczy. – Znajoma ze szkoły organizuje u siebie w domu.

Cynthia rozpoznała po niepochlebnym spojrzeniu, że ciotka miała już odpowiedź na pytanie, które dopiero zamierzała zadać.

– O tej godzinie? – zdziwiła się.

– Jest piątek wieczór. Naturalne jest, że wtedy zazwyczaj osoby w moim wieku spotykają się na różnych imprezach... A przynajmniej tak myślę. Nigdy wcześniej nie zostałam zaproszona. – Postanowiła wziąć ciotkę na litość, choć mijało się to nieco z prawdą, ale tylko troszeczkę. Była raz.

– To prawda. W piątki wieczorem mamy najwięcej zgłoszeń dotyczących młodzieży – włączył się Bates do rozmowy.

Przez twarz Cynthii przemknęło zdezorientowanie. Nie była pewna, czy tymi słowami szef policji chciał ją wspomóc, czy pogrążyć. Dlatego postanowiła przybrać postawę, która wychodziła jej najlepiej.

Uśmiechnęła się głupkowato i pokiwała energicznie głową.

– No nie wiem – zastanowiła się na głos starsza kobieta pogrążona w zadumie. – Jest już ciemno...

– Wrócę w ciągu dwóch godzin – rzuciła Cynthia jak pokerzysta kartami.

– Ale jechać w taką pogodę... Zapowiadali burzę.

Wnet jakby wszechwiedząca natura odezwała się przywołana. W okna i drzwi starego domu chłosnął niekorzystny wiatr.

– Pojadę samochodem i wrócę, zanim zacznie grzmieć – zapewniła beztrosko, starając się wydawać nieprzejęta znakami, które dawała matka natura. Za to w głowie rozważała, czy był to dobry pomysł gdziekolwiek teraz wychodzić. Nie czuła się na siłach, a do tego musiałaby zmierzyć się z siłami przyrody.

– Masz półtora godziny.

Już otwierała usta, żeby zaprotestować, gdy uświadomiła sobie sens słów ciotki.

Bethany się zgodziła? Do jakiego równoległego wszechświata trafiła, że miało to miejsce?

– Jak spóźnisz się, choćby o minutę, szlaban do końca życia... a nawet dłużej. Napisz mi na kartce adres tej dziewczyny i SMS, jak już dojedziesz. I pamiętaj. Zero alkoholu, narkotyków czy innych używek. Od tego masz trzymać się z daleka.

Pokiwała energicznie głową, choć po namyśle, uznała, że nie powinna być tak rad. Przecież nie z własnej woli tam się wybierała. Gdyby nie Xander, grzecznie, a szczególnie bezpiecznie, spędziłaby wieczór z ciotką i Batesem grając w różne gry planszowe.

Wtem w jej głowie nasunęła się niepokojąca myśl, czy aby źródłem jej zadowolenia nie była zgoda Bethany, lecz możliwość spotkania Xandera?

***

Nie po raz pierwszy widziała tę willę imitującą miniaturę Białego Domu. Podobnie jak w rezydencji położonej w Waszyngtonie z daleka można było dostrzec trójkątny fronton wieńczący fasadę, a przed wejściem gości witały kolumny jońskie. Sama barwa ścian wydawała się jeszcze bardziej nieskazitelna niż oryginału. Humorystycznie w szkole posiadłość ochrzczono Białym Domem Bar Harbor. Samo miano bardzo przypadło do gustu właścicielce – Marisol Garcia. Teraz nie tyle, ile czuła się najpopularniejszą dziewczyną w szkole, co nią była, bo czy w państwie może być ktoś bardziej znany niż sam prezydent?

Po raz drugi w swoim życiu przekroczyła drzwi wydające się bardziej majestatyczne niż suma wszystkich poprzednich.

Pierwszy raz z tymi białymi ścianami zetknęła się dwa lata temu. Wówczas towarzyszyła Winter, która przyjaźniła się z Marisol. Ich znajomość zakończyła się kilka miesięcy temu, gdy Garcia odbiła Winter chłopaka, żeby po tygodniu i tak go zostawić. Mimo że Bennett wskazała dziewczynę jako swojego wroga numer jeden, w czasie przedostatniej sprzeczki z Cynthią, wydawały się pogodzić i znów być najlepszymi przyjaciółkami. Nie potrafiła stwierdzić, jak aktualnie sprawa się miała, bo nie dość, że dzisiaj zaprzepaściła jakikolwiek kontakt z Winter na najbliższe tygodnie, to jeszcze przez ostatni krótki okres znacznie zmalał.

Kłębiła się w niej wątła nadzieja, że nie wpadnie na nią dzisiaj u Marisol. Było jeszcze za wcześnie na konfrontację. Powtarzała sobie, że wszystko, co dzisiaj powiedziała jej Winter, było spowodowane zauroczeniem. Zack podbuntowywał ją, przedstawiając Cynthię jako antagonistę, który z zazdrości chciał rozbić szczęśliwy związek. To nie była wina Winter, że była podana na urok wampira, lecz mimo to słowa przyjaciółki sprawiły jej wielki ból i potrzebowała czasu, żeby sobie z nim poradzić.

Muzyka, którą było już słychać z podjazdu, nasiliła się, gdy dziewczyna weszła do środka. Akurat przystanęła przy głośniku dłuższym niż jej nogi, przy którym ziemia i ściany wydawały się trząść.

Skrzywiła się, bo nie lubiła tak głośnej muzyki tego typu. Przypominała jej słabe klubowe remiksy, a przynajmniej myślała, że właśnie tego się słuchało w takich miejscach. W klubie była tylko raz i wtedy przez nieprzyjemne wampirze towarzystwo nie zwróciła uwagi na aspekt muzyczny.

Znalazła się w pomieszczeniu, które, jak dobrze kojarzyła, pełniło funkcję salonu. Przeleciała wzrokiem po pokoju, odnotowując, że od ostatniego razu, gdy tu była, zmieniła się jedynie kanapa. Niegdyś na środku pokoju większego niż powierzchnia całego jej domu, stała skórzana sofa, która została zastąpiona na znacznie większą. Ciemne drewniany meble i ogromny wiszący telewizor na ścianie pozostały niezmienne.

Przymknęła powieki, skupiając wzrok na obściskującej się parze zajmującą niewielki kawałek kanapy. Pomyślała, że chłopakiem wpychającym język do ust dziewczyny był Xander. Jej serce się ścisnęło, jednak natychmiast niewidzialny sznur został rozwiązany, gdy dokładniej mu się przyjrzała. To nie był on. Miał również ciemne włosy jak noc, jednak był tylko imitacją Xandera. Nieco trafniejszą okazał się chłopak z rozłożonymi rękami na oparciu kanapy, siedzący obok pary. Zaraz... Czy aby to nie był oryginalny Xander?

Zmrużyła jeszcze bardziej powieki, jakby to miało jej pomóc przejrzeć panujący w domu półmrok, rozświetlany jedynie diodową kurtyną świetlną zawieszoną na zasłonach zakrywających okna.

Przez niekorzystne położenie kanapy, nie mogła dostrzec twarzy chłopaka. Mimo to tym razem była pewna, że się nie pomyliła. Zamrugała energicznie kilka razy, upewniając się, że nie miała zwidów i faktycznie siedział tam Xander.

Dlaczego nagle zaczęła się denerwować?

Zakasała rękawy, kiedy uderzył w nią niewiadomego pochodzenia żar. Chciała już zdjąć bluzę, jednak rozmyśliła się, gdy zdała sobie sprawę, co miała pod nią – poszarzałą podkoszulkę na ramiączkach. Stwierdziła, że z dwojga złego już bluza była lepsza. Aczkolwiek także nie była to idealna kreacja na tego typu imprezę. Ta myśl uderzyła w nią jeszcze mocniej, kiedy powiodła wzrokiem po innych dziewczynach stojących w holu. Poczuła się skrępowana. Każda była świetnie ubrana. Szeroka szara bluza przy ich strojach prezentowała się jak ściera, którą wycierało się podłogę po imprezie. Ogromny czarny napis na środku „Mom, I am a Rich Man" nie pomagał. Do tego miała na sobie jasnoniebieskie jeansy z podwiniętymi nogawkami i to nie dlatego, że było to obecnie w modzie, ale po prostu były dla niej za długie. Bethany kupiła je dla niej na wyprzedaży w ostatni dzień likwidacji sklepu. Mimo że były sporo za duże, nosiła je, nie chcąc robić przykrości ciotce. 

Wygładziła nerwowo materiał bluzy, licząc, że to pomoże jej zlać się ze ścianami w odcieniu nieco ciemniejszym. Było to zbędne, bo nawet bez tego odniosła sukces. Nikt nie zwrócił na nią uwagi. W tym miejscu nikła. Gdyby nie jaskrawe rude włosy, byłaby równie niezauważalna co powietrze. A przynajmniej dla większości ludzi.

Istniała dla jednej wyjątkowej pary tęczówek. Wydawało się jej, że nawet gdyby zniknęła, one zawsze by ją znalazły. 

Lśniły srebrzystą poświatą jak oczy drapieżnika w czasie nocnych polowań w pełni księżyca.

Cynthia odczuwała spokój, co wydawało się niepokojące w okolicznościach, jakich się znalazła. Została naznaczona jako ofiara.

W przyrodzie drapieżnik czekał na odpowiednią chwilę, by zaatakować nieświadomą niczego zdobycz.

W tym przypadku ofiara zauważyła drapieżnika i z własnej woli powędrowała wprost szpony niebezpieczeństwa.

– Jestem. – Ochrypły głos wydawał się za mierny, aby mógł przedrzeć się przez panujący hałas i dotrzeć do Xandera. Mimo to chłopak wydawał się doskonale go usłyszeć.

Jakby otoczenie nie istniało i byli tylko we dwoje.

– Widzę – odpowiedział, nie opuszczając wyostrzonego spojrzenia z twarzy dziewczyny.

Jego wzrok palił jej skórę.

– Więc... – Cynthii uwagę przykuły jego usta. – Co chciałeś? – Dlaczego w tej chwili pomyślała tylko o jednym?

Odniosła wrażenie, że Xander doskonale zdawał sobie sprawę, jaka myśl zaprzątała jej głowę. Uśmiechnął się przelotnie.

Przesunął się i wskazał wzrokiem na miejsce koło siebie. Dziewczyna spojrzała na nie z powątpieniem. Nie podobał jej się pomysł siadania koło chłopaka.

Jego bliskość mąciła jej umysł.

Mimo początkowego sceptycyzmu usiadła na kanapie koło niego. Zauważyła, że dziewczyna i chłopak, którego początkowo mylnie wzięła za Xandera, ruszyli w kierunku dalszej części domu. Nie tylko oni się ulotnili, ale inne osoby również nagle zniknęły. Salon opustoszał. Została tylko ich dwójka.

Podniosła pytająco brwi i powiodła wzorkiem za ręką Xandera. Objął ją i przyciągnął bliżej. Jakby bez tego nie siedzieli już wystarczająco blisko.

– Co robisz? – zapytała zmieszana, gdy chłopak nie wydawał się przejęty jej zakłopotaniem.

– To twoje dzisiejsze zadanie.

– Wdychanie twojego potu z pachy?

Tak naprawdę nie czuła nieprzyjemnego zapachu od Xandera i nie pamiętała, żeby kiedykolwiek miało to miejsce. Zawsze cudownie pachniał. Nie była pewna czy to za sprawą perfum, czy może był to jego naturalny zapach. Stanowiło to kolejną pękniętą cegiełkę muru chroniącego ją przed chłopakiem. Nawet nie zdając sobie sprawy, robił coraz większą dziurę, przedzierając się do jej serca. Powoli przestawała mieć siłę na udawanie, że był jej obojętny. 

Rzucił na nią urok jak wampir.

Na moment zaniepokoiła ją ta myśl, ale szybko wyleciała z jej głowy. Czując jego zapach, dotyk, spojrzenie – wszystko inne przestało mieć znaczenie. W tej chwili pragnęła tylko na nim się skupić.

W nim przepaść.

– Musisz udawać moją dziewczynę.

Szczęka jej opadła, a twarz pokryła głęboka konsternacja. Czekała, aż rozwinie myśl, lecz kiedy to nie nastąpiło, z jej ust padł krótki, ponury śmiech.

– Księciunia Xandera zmęczyła popularność?

– W imieniu księciunia Xandera odpowiadam: tak.

Prychnęła, kręcąc głową.

– Biedny Xanderek. To musi być straszne, że ma każdą dziewczynę na skinienie palca.

– Nie każdą.

Poczuła ciarki na gardłowy ton.

– Wskaż mi, która dokładnie pokonała urok jaśniepana, żebym osobiście mogła złożyć jej gratulację.

– To pogratuluj samej sobie.

Rozpadła się, jednak szybko udało jej się pozbierać, nie dając po sobie znać, że te słowa zrobiły na niej wrażenie. 

Mimo przyjemnych fal przyszła jedna, zimna i wysoka. Zalała ją, przypominając, że była to tylko gra... przepychanka słowna. Xander tak naprawdę o niej nie myślał. Z ich dwójki była jedyną, która nie dała rady oprzeć się urokowi drugiemu. Przepadła. Choć na początku uczucie do niego kiełkowało powoli, teraz wyrosła pokaźna róża.

Pochłaniał ją strach na myśl, by pokazać tę różę Xanderowi.

A co, jeśli zażyczy ją uciąć?

– Choć po namyśle – oznajmił niespiesznie. – Nie brałbym cię pod uwagę. Zwierzęta się nie liczą. A zwłaszcza narwane lisice.

Gra. To była tylko gra.

Jej wargi wystrzeliły w górę. W tym uśmiechu nie było nic pozytywnego.

– Dupek.

Prychnął z rozbawieniem.

– Dość często mnie tak nazywasz? To jakieś zboczone upodobanie, fetysz czy coś?

– Myślałam, że to lubisz. Masochistyczne upodobanie, czy coś... – Nie potrafiła ukryć w głosie jadu.

Nie mogła winić Xandera, że nie patrzył na nią, jak ona patrzyła na niego. Natomiast mogła winić go za to, że bawił się jej uczuciami.

W jednym momencie wydawał się spoważnieć, a jego oczy już nie tak łobuzerskie, wpatrywały się w nią czujnie.

Wolną ręką odgarnął niesforne rude kosmyki, które wcześniej wypadły z luźnego warkocza. Zgarnął je na bok, odsłaniając duże jasne oczy.

– Tylko żartuję.

Zdziwiła się. Jakby czytał w jej myślach. 

W głowie zalegały pytania, wiele pytań, które nie było dane jej zadać. Chrząknięcie rozchodzące się koło nich skupiło na sobie spojrzenia tej dwójki.

Cynthia wyprostowała się, jakby co najmniej do klasy wszedł nauczyciel, który zaraz miał rozdać ważny egzamin.

– Szukałam cię. 

Chłodny głos Marisol Garcia uderzył w nią, mimo że słowa nawet nie były skierowane do niej.

– Jestem zajęty.

Cynthia spojrzała zaskoczona na chłopaka. Wydawał się w ogóle nieprzejęty postawą Marisol. Z drugiej strony nie powinna się dziwić. Przecież to był Xander. On mało czym się przejmował.

Garcia wydęła wargi wyraźnie niezadowolona z takiej odpowiedzi.

– A ty co tutaj robisz?

Taksującym spojrzeniem powiodła po Cynthii. Ta odczuwając je na sobie, miała ochotę wstać, przeprosić za najście i uciec z tego domu jak najszybciej. Nie zrobiła tego tylko, dlatego że poczuła na swoim ramieniu lekki uścisk. Nie wiedziała, że tym znakiem Xander chciał dodać jej otuchy, czy może wskazywał, żeby lepiej się nie odzywała. Wszelki rozum wydawał się opuścić jej głowę i to nie tylko za sprawą bliskości z chłopakiem. Odkąd pamiętała, Marisol Garcia ją przerażała. Może przez ostre spojrzenie, jakim wszystkich witała lub przez nieulękłą i dufną postawę.

– Jestem Cynthia. – Nie to planowała powiedzieć. Tak jak sądziła. Jej głowa dzisiaj nie pracowała najlepiej. A szczególnie jak dla niej o tak późnej godzinie. 

– Wiem, kim jesteś – odparła Marisol, krzywiąc się, jakby ta rozmowa wymagała od niej znacznie więcej niż wypowiedzenie kilka słów.

No tak. Przecież się znacie – pomyślała Cynthia, czując zażenowanie.

– Pytałam się, co tu robisz. Nie zapraszałam cię.

– Ja ją zaprosiłem.

Cynthia zmierzyła Xandera spojrzeniem zza zmrużonych powiek. Czy nie mógł odezwać się nieco wcześniej?

– Z jakiej racji?

– Z racji bycia moją dziewczyną. Gdzie ja, tam i ona.

– Słucham? – Cynthia dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że wypowiedziała to na głos.

 Dwoje rozmówców nawet nie zwróciło na nią uwagi.

– Od kiedy masz dziewczynę?

Uszczypnęła się w ramię, sprawdzając, czy działo się to naprawdę.

To nie był sen.

Xander powiedział to na głos. Sądziła, że tylko z niej żartował i kazał jej tu przyjechać, bo się po prostu nudził.

A on mówił poważnie.

Miała ochotę zniknąć.

Teraz jej życie skomplikuje się jeszcze bardziej.

– Od dzisiaj – odparł, jakby była to najoczywistsza prawda.

Marisol mierzyła się na spojrzenia z Xanderem, ale nie dodała nic więcej na ten temat. Głośno prychnęła, jakby ta wiadomość była tylko nieśmiesznym żartem i wzruszyła spiętym barkiem.

– Gramy w butelkę na pytania, dołączysz się? – zmieniła temat, przybierając nagle łagodniejszą postawę.

– Nie.

Krótka i zwięzła odpowiedź – pomyślała, z niewiadomej przyczyny uznając to za bardzo zabawne.

Może po prostu spodobała się jej oschłość chłopaka wycelowana przeciwko Marisol. A może spodobało jej się, że do niej nigdy tak się nie odezwał. A może to i to.

– To trudno, bo gramy tutaj. Więc albo się przesiądziecie, albo musicie dołączyć.

Cynthia już zsunęła się na krawędź sofy, żeby łatwiej było wstać, gdy nagle została przyciągnięta przez Xandera.

– Zostaniemy – odpowiedział beznamiętnie.

Nie wiedziała, czy czuła się bardziej zawstydzona jego bliskością, czy przerażona spojrzeniem, jakie wysłała jej Marisol.

Bezsprzecznie po powrocie mogła się pakować. Ostatnio oglądała reportaż o ludności Badżawów żyjących w domach zbudowanych na wodzie. Może powinna pomyśleć o przeniesieniu się tam. Wzbudzali wrażenie otwartych ludzi. Na pewno ją przyjmą.

– Więc gracie – skwitowała Garcia, jawiąc się na zadowoloną z tego powodu, szczególnie kiedy ukradkiem zerknęła na dziewczynę obejmowaną przez Xandera.

Cynthia uśmiechnęła się nerwowo, czując na języku smak kłopotów.

– Wiesz, że przez ciebie nie będę teraz miała łatwego życia? – powiedziała zaskakująco spokojnym głosem, kiedy Marisol zniknęła z salonu.

Poczuła na sobie spojrzenie Xandera.

– A teraz było łatwe?

Nie.

– Łatwiejsze.

Nie odpowiedział. Podobnie co Cynthia przerzucił wzrok na idących chłopaków i Marisol podążającą tuż za nimi. Dziewczyna wydawała im polecenia i już po chwili powstał półokrąg z foteli obitych szarą tkaniną. Musiały być przyniesione z innej części domu, bo nie pasowały do brązowych mebli w salonie.

– Jesteś silna, Cynthio. Nie zapominaj o tym.

Na jej czole pojawiły się drobne zagłębienia, kiedy z konsternacją zmarszczyła czoło. Bacznie przyjrzała się chłopakowi. Nie wydawał się żartować.

– I również nie zapominaj, że masz super silnego chłopaka.

Jej twarz rozjaśnił uśmiech.

– Upomnę się, jak będę potrzebowała pomocy z wniesieniem mebli do domu.

Poczuła lekki uścisk na ramieniu. Spojrzała na Xandera.

Wpatrywał się w nią z iskierkami rozbawienia.

Ich twarze były tak blisko, że wystarczyłby lekki ruch, aby mógł musnąć wargami jej czoło. Ta bliskość przestała być dla Cynthii czymś obcym.

I nawet zaczęła jej się podobać.

– Ja pierwsza chcę kręcić! – krzyknęła dziewczyna, wbiegając do pomieszczenia. Padła na dywan, mimo przygotowanych koło foteli i złapała za butelkę.

– Kamień, papier, nożyce – zaprotestował chłopak, krocząc tuż za nią, choć z mniejszym zapałem.

Cynthia znała tę dwójkę. Najlepsza przyjaciółka Marisol i jej rok młodszy kuzyn – Harper i Liam.

– Ja pierwsza – zarządziła twardo Garcia, opadając na fotel.

Ani Harper i Liam, ani reszta towarzystwa się nie sprzeciwiła. Jeden z chłopaków miał na imię Kevin, a drugiego widziała po raz pierwszy w życiu. Wszystkich oprócz nieznajomego często mijała na szkolnych korytarzach, a z Kevinem miała razem nawet zajęcia.

Foteli okazało się zbyt mało i oprócz Harper jeszcze nieznajomy musiał usiąść na podłodze. Cynthia nie odezwała się, że przecież na kanapie było jeszcze sporo miejsca.

Marisol schyliła się, żeby zakręcić butelką. Kiedy ta wirowała na ziemi, spojrzenie dziewczyny padło na Cynthię.

Oddech zamarł jej w piersiach, co było głupotą, bo nawet nie musiała w to grać. W każdej chwili mogła wyjść, a Xander mógł się wypchać, jeżeli sądził, że odpowie na pytanie przekraczające granicę.

Butelka zatrzymała się na Harper.

– Coś łatwego na początek... – zamyśliła się Garcia, sprawiając wrażenie równie zawiedzionej co znudzonej, a przecież gra była jej pomysłem. – Gdzie była twoja najgorsza randka? 

Cynthia dopiero teraz zdała sobie sprawę, że musieli przyciszyć muzykę, bo do salonu dochodziły jedynie nikłe dźwięki z dalszej części domu.

– Dwa miesiące temu. Śmierdząca stajnia. Ohyda – odpowiedziała, nie potrzebując dużo czasu na przemyślenie. 

– To była randka ze mną – oburzył się nieznajomy chłopak. Cynthii z wyglądu przypominał  trochę Harry'ego Pottera. Na czole również miał bliznę, tylko w kształcie kwadratu.

Kwadratowy Harry Potter.

– Niestety – skwitowała stłumionym tonem, choć wszyscy i tak ją usłyszeli. 

– Mówiłaś, że ci się podobała. 

– Mówiłam, czy wydaje ci się, że mi się podobała? 

– Teraz pamiętam, czemu zerwaliście – wtrąciła zażenowana Marisol.

– Nieważne – rzucił pod nosem kwadratowy Harry, wstał i zostawił znajomych, wychodząc z salonu.

– Kręcę – obwieściła niewzruszona Harper. Wierzchołek butelki wskazał Kevina. – Czy to prawda, że jesteś teraz w związku z dwiema dziewczynami? 

– Plotki. 

Harper skrzywiła się, spoglądając na chłopaka z obiekcją, jakby znała odpowiedź, a samo pytanie było formalnością. 

Cynthia z dużym dystansem przysłuchiwała się wymianie zdań. Przeskakiwała wzrokiem na kolejnych nieszczęśników, na których spoczywała butelka. Pytania z każdym kolejnym kręceniem robiły się pikantniejsze. Momentami powstrzymywała się od grymasu zniesmaczenia. Może byłaby za to nazwana nudziarą, ale wpadła na inną wersję grania w butelkę. W niej pytania brzmiałyby raczej „Twoja ulubiona książka" lub też „Ulubiony autor", a może nawet coś bardziej śmiałego jak „Najbardziej seksowny bohater książkowy". Ona skłaniała się do Rhysanda z książki Sarah J. Maas, choć jej ukochanemu Darklingowi z Trylogii Grisza również niczego nie brakowało. Musiała kiedyś koniecznie zagrać w taką książkową wersję. Może udałoby się nawet coś takiego zorganizować w bibliotece. 

Nie tylko Cynthia wydawała się tymi pytaniami zażenowana. Także Xander krzywił się, gdy padało co kolejne dziwniejsze pytanie. W pewnej chwili wyjął telefon i na nim skupił swoją uwagę. Bezustannie obejmował Cynthię, przyciskając jej drobne ciało do swojej klatki piersiowej. Doprowadziło to do tego, że dziewczyna przestała czuć się nieswojo, a nawet uznała to za bardzo przyjemne. Oprócz okalającego ją relaksującego zapachu, ogrzewała się ciepłem bijącym z ciała chłopaka. Możliwe, że czułaby jeszcze więcej przyjemności, gdyby nie okoliczności, w jakich się znajdowali. Mimo wszystko musiała pozostać czujna. Była owcą otoczoną stadem wilków. Dodatkowo naraziła się alfie. Czuła na sobie przelotne spojrzenia Marisol Garcia. Wtedy szczególnie pilnowała się, żeby patrzeć gdzieś indziej.

Rozbrzmiała melodia i Xander natychmiast wstał, po czym zniknął z jej oczu. Nie wiedziała, kto zadzwonił, ale wnioskując po poważnej i szybkiej reakcji, musiało to być coś ważnego.

Siedząc tak sama, na dużej kanapie, z ludźmi, których tak naprawdę nie znała, bo jak inaczej mogła określić osoby mijane jedynie na szkolnych korytarzach, pomyślała, że powinna się już zbierać. I tak kończył się czas wyznaczony przez Bethany. Jeżeli zaraz wyjedzie, powinna nawet być chwilę wcześniej.

I właśnie kiedy miała zamiar wstać, butelka zatrzymała się na niej.

Akurat, gdy chciała już wychodzić.

Akurat kiedy zniknął Xander. Jedyny sprzymierzeniec.

Sytuacja prezentowała się jeszcze gorzej, gdy Cynthia zorientowała się, kto tym razem kręcił butelką.

Marisol Garcia we własnej osobie.

– Kiedy po raz pierwszy byłaś w związku? – rzuciła bez zastanowienia organizatorka imprezy. 

Domyślała się, do czego dążyła Marisol i nie musiała nawet długo czekać, aby dziewczyna sama to ujawniła. 

– A nie, czekaj, wyleciało mi z głowy, że wolisz rozwalać związki innych niż samemu w nich być. – Z melodramatyczną manierą klapnęła się w czoło.

Rozbrzmiały śmiechy, choć według Cynthii nie było w tym nic zabawnego. Gdyby tylko znali prawdę...

– Daj znać, jeśli kazali ci podpisać śluby czystości – kontynuowała Garcia. – Pomożemy ci. 

Prawie jak słaba telenowela – pomyślała. 

Sama była zaskoczona spokojem, jaki ją zapełnił.

– Nie uważam, że jest to powód do wstydu – zaczęła bez zawahania z opuszczonymi na udach splecionymi rękoma. Nie spuszczała spojrzenia z chełpliwej miny Marisol. – Wiem, do czego zmierzasz tymi żartami, więc powiem to tylko raz. Bycie w związku wymaga pewnej odpowiedzialności. W przeciwieństwie do was ja jeszcze nie czuję się na tyle dojrzała, żeby go z kimś stworzyć. – Przejechała wzrokiem po reszcie. – Sprawy miłosne są indywidualną kwestią każdej osoby. A śmianie się z tego jest po prostu... infantylne.

Zaległa grobowa cisza. Wszyscy zrobili taką minę, jakby na ich oczach Cynthia zmarła, po czym zmartwychwstała.

Spoglądała na nich z zamaskowaną powagą satysfakcją. Duma rozpierała ją od środka i wszelki strach zniknął. Nawet Marisol straciła w jej oczach, jakby wieloletni posąg dziewczyny runął w jednej chwili.

– Jeśli chcesz, mogę być twoim pierwszym.

Przeszyła surowym spojrzeniem szczerzącego się Kevina, po czym zmierzyła Liama, który ryknął tubalnym śmiechem. Powiodła wzrokiem po reszcie, kiedy i im uwidocznił się humor.

Czuła się gorzej niż opluta.

– Idę stąd – obwieściła na głos, kierując głównie te słowa do samej siebie, bo i tak nie przedarły się przez kotarę śmiechów.

Ruszyła w kierunku drzwi. Przystanęła, słysząc Marisol.

– Musisz zakręcić butelką.

Nie potrafiła zrozumieć, czemu odwróciła się i bez słowa weszła do środka okręgu. W zakręceniu włożyła niewiele siły, tak aby butelka zatrzymała się na Garcia. I tak właśnie się stało.

Marisol przekrzywiła lekko głowę i uformowała wargi w uśmiech. Czerpała chorą satysfakcję z tej sytuacji.

Cynthia jedynie cicho westchnęła, marząc o jak najszybszym znalezieniu się w swoim łóżku. Mogła nie odbierać telefonu od Xandera. Wytłumaczyłaby się mu jakoś w poniedziałek. 

– Twój ulubiony bohater książkowy?

– Słucham? – Szok zamarł na jej twarzy, zbita z  tropu. Rozwarła wargi, po czym wyleciało z nich głośne prychnięcie, jakby sama nie wiedziała, jak miała na to zareagować.

– Twój ulubiony bohater książkowy? – powtórzyła stanowczo Cynthia. Dźwignęła brwi, zachęcając do odpowiedzi, jednak kiedy do jej uszu nic nie doleciało, dodała: – Nie masz żadnego? To przykre...

Darując sobie triumf czy wywyższanie, obróciła się na pięcie i posunęła w kierunku wyjścia.

– Od kiedy twoja ciotka kradnie?

Znieruchomiała będąc już w przejściu łączącym salon z holem.

– Co powiedziałaś? – Przemówiła ostrzegającym tonem, aby uważała na następne słowa. 

Marisol nieprzejęta ostrzeżeniem, zatrzepotała rzęsami, szczerząc się co najmniej głupawo. 

– Zapytałam się, jak długo twoja ciotka bierze rzeczy bez zgody ich właściciela? Jest kleptomanką, czy po prostu złą osobą? A co ważniejsze czy to genetyczne? Wolałabym wiedzieć, czy przed wyjściem powinnam cię przeszukać.

Po salonie rozbrzmiał gwizd jednego z chłopaków, przypominający dzwonek rozpoczynający walkę.

– Nie obchodzi mnie, co mówisz o mnie, ale wara od mojej cioci – warknęła krótko i rzeczowo. Poczuła jak wcześniejszy zalewający ją spokój zamienił się w buzujący gejzer.

– Miesiąc temu mój tatko zmienił firmę sprzątającą, akurat na tę, w której pracuje twoja ciotka. Wraz z mamą zauważyłyśmy, że właśnie od tego czasu zaczęła znikać nasza biżuteria. Najpierw broszka po babci, teraz moje pierścionki. Tak się składa, że osobą odpowiedzialną za sprzątanie sypialni jest twoja ciotka. Jak to wyjaśnisz?

– Czy słyszałaś kiedyś o czymś takim jak urojenia? Lub mitomania? Czy po prostu jest kłamczuchą? – Cynthia nie brała jej zarzutów na poważnie. Jednego mogła być pewna. Bethany nigdy niczego by nie ukradła, nieważne jak zła finansowa sytuacja zawisłaby nad jej głową. 

– Zamierzam udać się na policję.

– I bardzo dobrze. Powinnaś zawiadomić, że ktoś ukradł ci mózg.

Harper zachichotała, po czym szybko ucichła pod srogim spojrzeniem Marisol.

– Sama pokażesz kieszenie, czy mam jednemu z chłopaków kazać cię sprawdzić?

– Ja mogę – odezwał się Kevin jak wywołany.

Cynthia nawet nie poświęciła mu uwagi, bezustannie wypalając spojrzeniem dziurę w zielonych oczach Garcia.

– I co miałabym ukraść!? Jeden z tych ogromnych głośników. – Wskazała ręką za siebie, gdzie, jak dobrze zapamiętała, stał akurat jeden.

– Czyli powinnam też sprawdzić twój samochód.

Westchnęła z rezygnacją. Zaczęło brakować jej słów.

– Nie wiem, jakich sztuczek nauczyła cię ciotka złodziejka. Nie zdziwiłabym się, gdybyś miała w samochodzie już pół mojego domu.

– Nie waż mówić się tak o mojej rodzinie. – Niemal zwierzęcy warkot wyrwał się z jej gardła. Garcia mogła obrażać ją, ale wciąganie bliskiej dla niej osoby, sprawiało, że traciła kontrolę. 

– Nie złość się. Tylko stwierdzam fakty. Jeżeli odda wszystko, co zabrała, to przemyślę pójście na policję. Jestem dobrą osobą. Nie skreślam tak szybko ludzi, nie to, co ty. Biedna Winter... Tak cię boli, że znalazła sobie chłopaka, że zrobiłaś jej awanturę. Płakała dzisiaj przez ciebie.

I to był moment, w którym Marisol przekroczyła granicę, ciągnąć przy okazji ze sobą Cynthię. 

Dziewczyna straciła kontrolę nad ciałem i umysłem, jakby światło w jej głowie na chwilę zgasło. Stała naprzeciw Garcia, a po mrugnięciu leciała w jej kierunku z taką prędkością i siłą, że fotel się przewrócił. Dziewczyny przeturlały się kawałek po panelach, a Cynthia miała nawet wrażenie, że zrobiła dwa fikołki, choć mogło jej się to wydawać. Sama ta sytuacja jawiła się jak sen... lub wspomnienie innej osoby, które oglądała przez mgłę. Miała wrażenie nieustannego mdlenia i wracania do świadomości, a w trakcie utraty przytomności ktoś inny kierował jej ciałem. Usiadła na Marisol i zablokowała nogami jej ręce. Uderzała w twarz, czasami z otwartej ręki, czasami z pięści.

Słyszała przeplatane krzyki, niektóre również należące do niej. Z każdym ciosem coraz większa warstwa krwi pokrywała twarz gospodyni. Było jej już tak dużo, że zaczęła ściekać na kasztanowe włosy.

Nad kasztanowcem spoczęły ciemne chmury sypiące gradem.

Pewnie nie przestałaby, nawet kiedy dziewczyna straciłaby przytomność, gdyby silne ręce nie zaplotły się wokół jej talii i oderwały ją od Marisol.

Krzyczała, szarpała i próbowała się wyrwać, bijąc na oślep rękami i nogami do tyłu, jednak żelazny uścisk nawet na chwilę nie zelżał.

Jej klatka piersiowa unosiła się szybko, a z ust wychodziły głośne i płytkie oddechy. Spoglądała z góry na swoje dzieło zniszczenia. Marisol leżała ledwo kontaktując, a jedyną oznaką jej przytomności było rozbiegane spojrzenie przesuwające się po znajomych. Jednak nikt do niej nie podszedł, nie pomógł, jakby bali się, że ich najmniejszy ruch spowoduje zerwanie Cynthii i nastąpi kolejne dzieło destrukcji.

Chwyt nieco osłabł, ale nie zniknął. Okalające ręce przyciskały ją do męskiego torsu. Nie musiała się nawet odwracać, żeby wiedzieć, kto za nią stał.

Kto zatrzymał jej akt destrukcji.

Nie chciała... Bała się spojrzeć w czarne tęczówki. Bała się, co w nich może zobaczyć. Jeżeli to samo, co dostrzegała w oczach innych, nie byłaby w stanie tego udźwignąć.

Już i tak czuła zbyt duże wyrzuty sumienia, kiedy emocje nieco opadły i doszło do niej, co zrobiła.

– Wariatka.

Powiodła spojrzeniem po Marisol. Dziewczyna podniosła się do pozycji siedzącej, ale musiała oprzeć ciało na wyprostowanej ręce, która i tak niewiarygodnie drżała. Z obu dziurek jej nosa sączyła się krew, podobnie jak z rozcięcia nad łukiem brwiowym i w okolicach warg. Bez wątpienia Garcia jutro niemal każdą cząstkę twarzy będzie miała pokrytą fioletowym zasinieniem.

I to wszystko zrobiła ona.

Nienawidziła siebie za to.

– Przepraszam – wydusiła ledwo słyszalnie. Kręciło jej się w głowie, a w gardle miała nieprzyjemny posmak i to na pewno nie krwi, bo Marisol nie zadała żadnego ciosu. – Przepraszam...

– W dupę sobie wsadź przeprosiny – wychrypiała Garcia, z każdą chwilą odzyskując siły.

– Nie odzywaj się tak do niej. – Usłyszała przy swoim uchu. 

Mimo wszystko, co zrobiła, Xander jeszcze ją bronił. 

Coraz trudniej było jej oddychać. Przeszywające spojrzenie Marisol, przerażony wzrok reszty i Xander tuż za nią. To wszystko uderzyło ją tak mocno, jakby ktoś poderżnął jej gardło. Musiała stąd wyjść.

Uciekać.

Teraz.

Nagłym i niespodziewanym ruchem wyrwała się z uścisku i ruszyła biegiem przez salon. Drzwi wyjściowe w tej chwili wydawały się nagrodą, na którą nie zasługiwała.

Wybiegła na podjazd i zaczerpnęła powietrze, prawie się nim zachłystując. Otworzyła klatkę piersiową, rozkładając w bok ręce i skierowała twarz na ciemne niebo, zamykając oczy. O jej skórę rozpryskiwały się duże krople deszczu. Wystarczyła chwila, aby jej włosy i ubrania były tak mokre, jakby dopiero wyszła z rwącej, niebezpiecznej rzeki.

– Cynthia!

Uniosła powieki, opuszczając powoli ręce wzdłuż ciała.

Bała się odwrócić. Bała się zmierzyć z właścicielem głosu.

Poczuła szarpnięcie, po czym uderzyła w męski tors.

Z jej ust wyrwał się szloch.

– Nie jestem taka! Naprawdę. Nie jestem taką osobą. Tam. – Wskazała dygoczącą dłonią okna salonu. – To nie byłam ja. Musisz mi uwierzyć. Sama nie rozumiem, co się stało... Nie jestem taka... Nie jestem złą osobą.

Nie wiedziała, czy łzy spływające po twarzy pochodziły z jej oczu, czy z nieba.

Czy to ona płakała, czy niebo? A może ona płakała razem z niebem?

Lub niebo płakało razem z nią.

– Ciii... Wiem. – Przyciągnął ją tym razem delikatnie do siebie, zamykając w swoich ramionach. – Wiem – powtórzył i zanurzył dłoń w mokrych rudych włosach, po czym złożył długi pocałunek na jej czole.

Trwali w objęciach nie przejmując się deszczem, czy odgłosami burzy rozchodzącymi się z oddali. Nawet światła latarni nie potrafiły odpędzić ciemności, która zawitała wraz z nocą, choć nad tą dwójką świeciło słońce.

Cynthia zamknęła oczy i pozwoliła sobie postać w tym słońcu choć chwilę.

Zniknął drapieżnik i ofiara.

Był Xander i Cynthia. Spleceni wyjątkową więzią, której rozerwać nie mogła nawet matka natura.


TikTok: julita.books

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro