Rozdział ♦ Osiemnasty

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Snuła się po ogrodzie, ledwo powłócząc nogami. Z utęsknieniem zatrzymała wzrok na wiekowej murowanej posiadłości. Zadarła głowę i oczami omiotła swoją prowizoryczną, ale sprytną konstrukcję umożliwiającą powrót. Gdy ręką objęła boczną linę drabiny, z jej ust wydostało się przydługie westchnienie pełne wycieńczenia, bezsilności i frustracji. Gramoląc się po szczeblach, krew ciekła po jej rękach i nogach, lepiąc bluzę i spodnie do skóry. Nie potrafiła tego zignorować, podobnie jak przez poprzedzającą resztę drogi. Każdy krok przypominał jej o srogiej klęsce i własnej głupocie. Bez żadnego namysłu wbiegła w nieznany gąszcz, aby później dowiedzieć się, że goniła norkę. Ten sierściuch pewnie miał teraz niemały ubaw widząc, do czego doprowadził.

Gdy tylko ponownie przypomniała sobie o tym, poczuła się jeszcze bardziej żałośnie. Modliła się, żeby Winter nigdy nie dowiedziała się o tym zdarzeniu. Jakby norka potrafiła mówić i wtajemniczyłaby dziewczynę albo, co gorsza, Winter byłaby świadkiem tej sytuacji, śmiechów nie byłoby końca. Pewnie jako już staruszka będąc na pogrzebie, ta by przytoczyła to jako fajną anegdotę, tuż przy spoczywającej w trumnie Cynthii. Gdyby tak się stało, nawiedzałaby ją i straszyła po nocach. I w dzień może też.

Rozmyślając o tym, nie skupiła się na wspinaczce, przez co stawiając prawą nogę, ta omsknęła się jej. Nie pomogła wilgotna gleba przyczepiona na podeszwie. Tracąc podłoże, natychmiast zawiesiła ręce o szczebel, klejąc ciało do drabiny. Udało jej się zapobiec spotkania z ziemią, jednak przez gwałtowną reakcję, wbiła twarz w linę drabiny, dokładne w lewą stroną, gdzie miała zdartą skórę. Cząstki gleby, które oblepiały świeżą ranę, przez nacisk zostały upchnięte jeszcze głębiej. Strumień ciemnej cieczy ponownie znalazł swoje ujście i zaczął spływać po twarzy dziewczyny. Próbowała powstrzymać się od grymasu, bo nawet minimalne wykrzywienie potęgował ból.

I tak wisiała, nie mając w sobie dość siły i zaparcia, aby się ruszyć. I pewnie tkwiłaby w tej pozycji jeszcze przez dłuższy czas, może nawet do ranka, gdyby zza okna nie wyłoniła się para rąk, która wciągnęła ją do środka.

Ból pochłonął jej plecy, gdy walnęła o podłoże. Przez moment była w dziwnym letargu, który omiótł jej umysł i na chwilę zablokował wszelkie myśli. Rozłożyła się na puszystym dywanie z miękkiego aksamitu, ułożeniem ciała przypominając robienie aniołka w śniegu. Na moment zapomniała o bólu, Złotym i wszystkich problemach. Pozwoliła sobie odetchnąć. Uczucie beztroski nie trwało długo, gdy przypomniała sobie, za sprawą czego mogła leżeć na miękkim dywaniku i odpoczywać.

Natychmiast otworzyła szeroko oczy, podnosząc się. Wygięła wyschnięte wargi w niemym „O" i zastygła zszokowana, gdy zobaczyła, kto nad nią stał.

– Ciocia...

***

Zagryzła dolną wargę, starając się nie wydać z siebie żadnego dźwięku, gdy Bethany co rusz spryskiwała rany na nodze środkiem odkażającym. Dziewczyna krzywiła się, jakby co najmniej jadła bardzo kwaśną cytrynę, choć to, co prezentowała jej ciotka, było znacznie gorsze. Tkwiły w absolutnej ciszy przeplatanej dźwiękiem pryskania, rozwijania bandaży i cięcia plastrów. Sama Bethany odezwała się jedynie raz. Jak tylko powiodła badawczym spojrzeniem po ciele Cynthii, upewniając się, że siostrzenicy nie dolegało nic poważniejszego, z jej ust padło jedno konkretne polecenie: „Marsz pod prysznic". W tamtej chwili była to ostatnia czynność, jaką miała siłę wykonać Cynthia, bo mimo adrenaliny, która popłynęła przez jej żyły, jak tylko napotkała oczami ciotkę, czuła zmęczenie pochłaniające każdą cząstkę jej ciała. Mimo to bez żadnego sprzeciwu wstała i grzecznie podreptała do łazienki. Jak wyszła, ciotka czekała już na nią przy łóżku z przygotowaną apteczką. I tak siedziały w milczeniu, Bethany skulona na ziemi zajęta opatrywaniem ran, Cynthia siedząca na łóżku i zastanawiająca się, co powinna powiedzieć. I czy w ogóle powinna, biorąc pod uwagę grobową minę kobiety. Czuła się jak na pogrzebie. Kłębiła się w niej naiwna nadzieja, że trumna nie została przygotowana dla niej.

– Ciociu. – Odważyła się przerwać ciszę, ale szybko zabrakło jej słów.

Bo co miałaby powiedzieć?

„Piękną mamy noc, nie uważasz? A tak à propos właśnie wróciłam z gonitwy prastarej istoty, która, nie uwierzysz, ale żyje w naszym lesie i bawi się w kotka i myszkę. Nie chcę nic sugerować, ale ktoś tu jest fanem Toma i Jerry'ego. A i tak przy okazji szukając jej, przechytrzyła mnie norka, skubana niby taki mały mózg, a inteligentna i skończyłam twarzą w ziemi. A jak ci mija noc? Dobrze się spało?"

– Ciociu – spróbowała ponownie, mając nadzieję, że tym razem potok słów sam wyleje się z jej ust. Jednak tak jak uprzednio, nastała cisza.

Nawet rozpaczliwy ton dziewczyny nie był wystarczający, aby Bethany poświęciła siostrzenicy krótkie spojrzenie. Wzrok nieustannie miała wlepiony w swoją pracę, co jeszcze bardziej pchało Cynthię do obłędu. Wolałaby już zostać okrzyczana i dostać karę na całe życie niż siedzieć z milczącą ciotką w jednym pokoju nie wiedząc, do czego to doprowadzi.

Stęknęła, czując pieczenie, gdy kobieta spryskała kolejną ranę środkiem oczyszczającym. Nigdy nie sądziła, że Bethany miała skłonności sadystyczne, jednak zmieniła zdanie, dostrzegając, z jaką beznamiętnością sprawiała jej ból. Pryskała tym środkiem równie tyle, co ona podróbkami perfum Chanel Coco Mademoiselle. Na oryginalne nie byłoby jej stać, pewnie nawet gdyby sprzedała nerkę, a nawet może dwie, a ich zapach powodował, że czuła się lepiej niż w niebie.

– Przepraszam – wydusiła w końcu z siebie, czując, że to słowo powinno paść już na samym początku.

Bethany uniosła wzrok. Cynthia nie potrafiła nic odczytać z twarzy ciotki. Kobieta podniosła się, powoli prostując nogi i kręgosłup. Materac zaskrzypiał, gdy zajęła miejsce koło siostrzenicy, odkładając apteczkę za sobą. Tym razem, zamiast bezpośrednio pryskać na skórę, zrobiła to na sterylną gazę. Przyłożyła ją powoli na zadrapanie, oczyszczając ranę.

– Tamtej nocy, kiedy dostałam telefon od Winter... – Bethany pokręciła ze zgrozą głową i przydługo odetchnęła. – Powiedzieć, że byłam przerażona, to duże niedopowiedzenie.

Cynthia kątem oka spojrzała na ciotkę. Choć wyraz jej twarzy w dalszym ciągu pozostawał nieodgadniony, to cierpienie w oczach wystarczyło, aby zrozumiała, co czuła Bethany.

– Ledwo zrozumiałam, o czym mówiła. Była rozhisteryzowana. Nie potrafiła wyjaśnić, co się stało. Wyłapałam jedynie poszczególne słowa: „Zniknęła", „Pojechała", „Czy jest w domu?". Jednak to wystarczyło, żebym zrozumiała. Zerwałam się i pobiegłam do twojego pokoju. Biegnąc korytarzem, byłam pewna, że gdy otworzę drzwi, zobaczę cię śpiącą w łóżku. Bezpieczną. Ale ciebie nie było. Niewiele myśląc, wsiadłam w samochód i pojechałam cię szukać. Byłam pewna, że zaraz się spotkamy. Jechałam, jechałam i nagle zobaczyłam twój samochód na środku drogi. Świeciły się światła, drzwi od strony kierowcy były otwarte... ale ciebie nie było. Był pusty.

Cynthia przekrzywiła głowę, zatrzymując wzrok na twarzy starszej kobiety. Jej poliki były mokre, a oczy przygasłe.

Lazurowe wybrzeże pochłonął sztorm, gdy z błękitnych tęczówek Bethany wylatywały kolejne łzy.

– Dwadzieścia sześć ludzi szukało cię całą noc. I mimo że było nas aż tyle, nie mogliśmy cię znaleźć. W pewnym momencie pomyślałam, że on mi ciebie zabrał... – Urwała, wlepiając tępo wzrok w klatkę piersiową Cynthii.

– Kto? – dopytała, marszcząc czoło.

Bethany uniosła wzrok, napotykając niezrozumiałe spojrzenie siostrzenicy.

– Bóg. Myślałam, że Bóg mi ciebie zabrał – dokończyła wolno i sięgnęła ręką po łańcuszek zawieszony na szyi, schowany pod koszulką Cynthii. Wyciągnęła go i niespiesznie przejechała dłonią po szmaragdowym wisiorze i okalających go jak pajęczyna elementach. Zatrzymała się na jednym z pęknięć, po czym odłożyła wisior na wierzchu odzieży, nie chowając go pod koszulkę, jak to zazwyczaj robiła Cynthia. – Aż usłyszałam krzyk – kontynuowała, wracając rozmytym spojrzeniem do miodowych tęczówek siostrzenicy. – Ktoś krzyknął, że cię znalazł. I wtedy cię zobaczyłam. Twoje ciało leżało w tak nienaturalny sposób wygięte. Przez całe moje pięćdziesięcioletnie życie nie bałam się tak bardzo, jak w tamtej chwili, a musisz mi wierzyć, przeżyłam wiele... – wyznała, jawiąc się na nieobecną. – Jak tylko zamykam oczy, znów widzę cię rozłożoną, półprzytomną w tamtym dole. W snach znajduję twój pusty samochód, jednak tym razem nie udaję mi się ciebie znaleźć.

Po usłyszeniu słów ciotki Cynthia przekroczyła granicę, po której i z jej oczu zaczęły spływać ciężkie łzy. Zarzuciła ręce na barki ciotki, wtulając głowę w zagłębieniu jej szyi. Ciepło rozeszło się w miejscach, w których Bethany oplotła ręce. Nawet ból, jaki emanował z twarzy czy rąk dziewczyny, nie był wystarczający, aby zakłócić ten moment.

Zaczynała rozumieć nadopiekuńczość ciotki. Ostatnie tygodnie nie należały do najłatwiejszych, jednak w tym wszystkim zapomniała, że nie tylko ona miała z czym walczyć.

Bethany coraz mniej zarabiała, ledwo starczało im na rachunki, a do tego dochodziły problemy, jakie sprawiała. To nie był łatwy czas dla żadnej z nich.

– Przepraszam – wychrypiała Cynthia.

Odpowiedzią Bethany był czuły pocałunek złożony na tafli rudawych włosów.

– W tamtej chwili, gdy znalazłam twój pusty samochód, wiesz, o czym pomyślałam?

Cynthia przekręciła głowę i spojrzała w twarz ciotki. Zmąconym wzrokiem bez wyrazu patrzyła w przestrzeń.

– Że zawiodłam twoją matkę.

– Moją matkę... – pomyślała na głos Cynthia, marszcząc brwi.

Bethany rzadko o niej wspominała. Przez całe życie przeprowadziły z dwie lub trzy rozmowy, które wydawały się jedynie pustymi słowami. Bo jakie znaczenie miały mieć dla niej frazy: „Jesteś do niej podobna", „Masz jej uśmiech", „Uparta jak matka", jeżeli nigdy nie poznała tej, do której była porównywana. Ciotka nigdy nie zdradziła nic więcej, choć Cynthia też nigdy nie ciągnęła jej za język. Nie czuła wewnętrznej potrzeby. Mimo że Bethany dostała miano „Cioci", zawsze traktowała ją jak matkę. Może właśnie dlatego, nigdy nie potrzebowała wiedzieć więcej o tej biologicznej, bo miała już inną zawsze koło siebie.

– Obiecałam cię chronić – kontynuowała Bethany. – Kiedy zobaczyłam cię tam, leżącą na dole, wiedziałam już, że zawiodłam.

– Nie, nie prawda – zaprzeczyła natychmiast, zrywając się i kręcąc gwałtownie głową, jakby miało to wzmocnić jej słowa.

– Zawiodłam. Zawiodłam twoją matkę. Zawiodłam cię...

– Nie, nie zgadzam się – wtrąciła tonem stanowczym, nie pozostawiając żadnego miejsca na protest. – Nie zawiodłaś nikogo. Słyszysz? Nie zawiodłaś nikogo! – Przyłożyła dłonie do wilgotnych polików kobiety, skupiając jej spojrzenie na sobie. – Nigdy, nawet przez milisekundę nie przeszła mi taka myśl. To, co dla mnie robisz, jest nie do wyrażenia słowami. Dziękuję, że mnie wychowujesz. A to, co stało się tamtej nocy... i to, co dzisiaj... i każdego innego razu to tylko moja wina. To są moje decyzje i to ja ponoszę za nie odpowiedzialność. Jednak wiem, że nie ważne co zrobię, zawsze mogę na ciebie liczyć. Udowodniłaś to, gdy wsiadłaś w samochód w środku nocy i pojechałaś mnie szukać... I nie przestałaś, dopóki mnie nie znalazłaś. Dziękuję, ciociu. Dziękuję, że zawsze mogę na ciebie liczyć. – Nauczona, że słowa zawsze utwierdza się gestem, wtuliła się w tors kobiety.

Cynthia nie musiała długo czekać na oddanie uścisku. Bethany otoczyła rękoma siostrzenicę. Złożyła długi pocałunek na czubku głowy dziewczyny i zaczęła lekko, uspokajająco się kołysać. Cynthia czuła się jak niemowlę, które właśnie było usypiane przez matkę i wcale jej to nie przeszkadzało. Dała się utulić ciepłu i czułości.

– Kochała mnie? – zapytała nagle Cynthia bezdźwięcznym głosem, nie wykonując przy tym żadnego ruchu. 

Ręka Bethany na chwilę znieruchomiała, po czym znów wróciła do łagodnego jeżdżenia po plecach siostrzenicy.

– Bardzo. – Przymknęła powieki, a szczęście rozjaśniło jej twarz, choć słaby uśmiech krył w sobie wiele boleści. – Pamiętam tamtą chwilę, kiedy po raz pierwszy trzymała cię w ramionach. Byłaś tak mała i drobna, nawet jak na noworodka. Zawinięta w koc jedynie wystawała twoja mała główka z rudą czupryną. Wyglądałaś jak laleczka. A twoja mama wtedy... spoglądała na ciebie z taką miłością. – Jej głos mający kojący, miękki wydźwięk ucichnął pod koniec. – Przyznam, że gdzieś ciągle z tyłu głowy mam, że nigdy nie będę w stanie dać ci tyle miłości, co ona wtedy przez ten krótki moment.

Cynthia odsunęła się od ciotki i spojrzała w jej oczy.

– Więc jeżeli tak bardzo mnie kochała, dlaczego mnie zostawiła? – Głos jej drżał. Walczyła sama ze sobą, żeby nie zanieść się szlochem, choć nie za bardzo rozumiała, co było tego przyczyną. Nigdy nie interesowała ją matka, więc dlaczego teraz tak histerycznie reagowała?

– Zmarła niedługo po twoich narodzinach.

Znieruchomiała.

– Jak? – Odważyła się zapytać. Przekręciła głowę, chowając twarz za rudą kotarą. Przetarła oczy ręką, czując na palcach wilgoć.

– Nie wiem. Nigdy nie próbowałam się dowiedzieć. To jest dla mnie... trudny temat. Była ważną częścią mojego życia. Wychowała mnie.

– Wychowała? To ile miała lat? – Przekręciła z zainteresowaniem głowę, mrużąc brwi.

– Była... – Zamilkła. Przetarła ręką czoło, na chwilę odwracając wzrok. – Niewiele starsza ode mnie. Zawsze widziałam w niej starszą siostrę – dokończyła pewnym głosem. – Opowiesz mi o swoich nocnych wędrówkach? Bo domyślam się, że nie tylko dzisiaj zrobiłaś sobie nocny spacer – zmieniła dyplomatycznie temat. Nie wydawała się zła, bardziej zrezygnowana i zawiedziona, co rodziło w Cynthii jeszcze większe poczucie winy, które i tak osiągnęło przeogromne rozmiary w następstwie wcześniejszego wyznania ciotki. – I co to miało być? – Wskazała palcem na drabinę rzuconą na dywan, którą wciągnęła, kiedy dziewczyna brała prysznic, niszcząc tym samym wielodniową konstrukcję.

– Ja... – zawahała się. Natarczywy wzrok ciotki palił jej skórę i zmusił ją do przekręcenia głowy. Zerknęła na biblioteczkę. Akurat natrafiła spojrzeniem na książkę „Szeptem" Becca Fitzpatricki. – Miałaś może kiedykolwiek takie przeczucie, że nie do końca jesteś tym, kim myślisz, że jesteś... – Dłonią posunęła po włosach, zaczesując je do tyłu. – No wiesz, że jest się w nieodpowiednim miejscu – tłumaczyła dalej.

– Nie, nie miałam. Jak tylko dostałam cię pod opiekę, wiedziałam, że jestem we właściwym miejscu.

Spojrzała na ciotkę. Rozpoznała łagodny i czuły wzrok, którym Bethany miała zwyczaj patrzeć na siostrzenicę. Spuściła oczy na swoje palce. Nieświadomie skubała skórki.

– Chciałabym myśleć, że wszystko jest okej... Ale od pewnego czasu mam wrażenie, że czegoś mi brakuje. To trochę tak jakbym straciła rękę, ale ciągle swędziałaby mnie dłoń. Nie da się temu zaradzić, ale również nie da się pozbyć tego odczucia. Ciągle i ciągle swędzi i z każdym dniem jest to coraz bardziej uporczywe. Aż staje się to obsesją. Obezwładnia umysł, skupiając całą uwagę tylko na sobie. – Przyłapała się na drapaniu swojego przedramienia. Szybko pokryło się czerwienią. Nagle całe ciało zaczęło ją swędzieć. Przerzuciła nerwowo palce na szyję, po czym na ramię. Jakby oblazły ją mrówki.

Zerknęła na rękę ciotki, która spoczęła na jej niespokojnie podrygującej nodze. Spojrzała w oczy Bethany.

– Mam pytanie.

– Pytaj, Słońce.

– Moja mama była człowiekiem?

Kobieta nie wydała się zaskoczona pytaniem siostrzenicy. Nie uznała tego również za żart, wnioskując na podstawie ciepłego, choć poważnego spojrzenia. Tak właściwie z jej wyrazu twarzy ciężko było cokolwiek więcej odczytać.

– Tak, była – odpowiedziała niespiesznie. Musiała coś dojrzeć w zawiedzionej minie Cynthii, bo dodała: – Jeżeli chodzi ci o to, czy była wampirem, to nie. Z tego, co wiem, wampiry są bezpłodne, więc nie mogłaby cię urodzić.

– No tak – przyznała rację, mając ochotę walnąć ręką w czoło. Przecież Bethany nie wiedziała o Złotych czy Miedzianych wampirach, które mogły mieć dzieci. – To było głupie, niepotrzebne pytanie. Przepraszam.

– Żadne pytanie nie jest głupie – zaprotestowała. – Jeżeli jednak mogę zapytać, skąd takie przyszło ci do głowy?

Nie odpowiedziała. Uniosła wzrok, wlepiając go w sufit, gdy w oczach znowu gromadziły się łzy. Co miała powiedzieć?

„Mogłaś ciociu o tym nie wiedzieć, ale najprawdopodobniej żyjesz w jednym domu ze złotookim wampirem. Oczywiście nie wiesz, co to jest, bo od wieków informacje o nich są tajne i ściśle kontrolowane. Tak jakbym miała powiedzieć ci w kilku zdaniach, co to właściwe zmienia, to: Czasami świecą mi się oczy na złoto. Potrafię nakłonić wampira do popełnienia samobójstwa. I raz zdarzyło mi się rozbić lustro w toalecie. Ale tak to wszystko po staremu. Stara, dobra Cynthia".

– Po prostu... Ostatnio wszystko mnie przytłacza. W szkole jest coraz trudniej. Przestaję dogadywać się z Winter. Każdy do tego mówi o pojawieniu się wampirów w mieście... To wszystko skumulowało się i mnie przerosło. Przez co doszło do ostatniej sytuacji, którą cały czas wałkuję w głowie. Nie pomaga mi Gael, który przypomina mi o tamtej nieszczęsnej nocy.

Stara, kłamliwa Cynthia.

Nawet powieka jej nie zadrżała, gdy wylewała kolejne słowa. Nie potrafiła zrozumieć, czemu czasami kłamanie przychodziło jej z taką łatwością, a czasami musiała wyrywać je z gardła.

Nie potrafiła również zrozumieć, jak z taką łatwością przychodziło jej okłamywanie najważniejszej osoby w jej życiu.

– Tak bardzo przeszkadza ci Gael? – zapytała ze spokojem Bethany.

– To nie tak, że to on mi przeszkadza. Jest nawet spoko... Czasami wydaje mi się za uprzejmy, choć to raczej nie jest negatywna cecha. Może to ja w ostaniem czasie stałam się pesymistką i wszelkie objawy optymizmu są dla mnie odrzucające – sprostowała. – Gdy za każdym razem wsiadam do radiowozu, przypominam sobie, przez co w nim skończyłam. W konsekwencji ciągle myślę o tym... Tak jakbym nigdy nie wyszła z tamtego dołu i bez przerwy leżała na tamtej skale.

Stara, obrzydliwie kłamliwa Cynthia.

– Rozumiem... – zamilkła, spuszczając wzrok. Wydawała się intensywnie nad czymś zastanawiać. – Jak tak sprawy się mają, to myślę, że lepiej będzie, jak od następnego tygodnia będziesz już samodzielnie jeździć do szkoły.

W oczach rudowłosej pojawiły się iskierki euforii.

– Naprawdę? Odzyskam mojego pick-upa? – upewniła się, sprawdzając, czy się nie przesłyszała.

– Tak.

Zatarła ręce z uciechy. Jak za sprawą machnięcie czarodziejskiej różdżki rany na ciele przestały jej przeszkadzać. Pomyślała nawet, że jeżeli jeszcze kiedykolwiek spotka tamtą norkę, przeprosi za nazwanie ją sierściuchem. Mimo wszystko to jej również zawdzięczała odzyskanie cząstki dawnego życia. 

Spojrzała badawczo na ciotkę, kiedy pojawiło się w niej wrażenie, że z tego faktu cieszyła się jedynie ona.

– Ale jest coś jeszcze, tak? – zapytała bezpośrednio, dostrzegając anemiczny wyraz twarzy kobiety.

– Musimy podziękować Gaelowi za dotychczasową pomoc.

Uniosła brwi. To nie wydawało się żadnym problemem.

– Podziękuję mu – zapewniła i kiwnęła głową na potwierdzenie swoich słów.

– Mam na myśli – kontynuowała wolno. – Że w niedzielę zaprosimy go na kolację i oficjalnie podziękujemy.

– Aaa... – Zdumiała.

To już wydawało się dużym problemem.

– Pewnie ma mnóstwo roboty... – zasugerowała.

– Słoneczko, to nie podlega dyskusji – weszła w słowo stanowczym, ale miękkim głosem, spoglądając znacząco na siostrzenicę.

– Rozumiem – skapitulowała, wzdychając ciężko. – Od poniedziałku będę mogła jeździć sama? – Chciała zyskać pewność.

– Będziesz mogła... Ale pod jednym warunkiem. Od dzisiaj koniec nocnych wypadów. Gdziekolwiek się wybierasz jedynie za moją zgodą. Nawet otwarcie okna masz ze mną konsultować. – Dostrzegając wygięte wargi na twarzy siostrzenicy, dodała: – To nie jest żart. Skończyła się samowolka, moja droga damo. – Głos Bethany dźwięczał ostro, mimo to Cynthia wiedziała, że mówiła półpoważnie. Albo miała nadzieję, że tak właśnie było.

– Dobrze – zgodziła się bez sprzeciwu. I tak po dzisiejszym nieudanym wypadzie miała zamiar zaprzestać nocnych poszukiwań.

Niech złotooka istota tkwi w tym lesie. A najlepiej niech zgnije w nim i zniknie z jej życia raz na zawsze.


Zapraszam do komentowania, snucia teorii i dzielenia się przemyśleniami :D 

TikTok: julita.books

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro