Tom 2 ♦ Rozdział ♦ Dwudziesty Ósmy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

To ostatni rozdział tomu 2. Jesteście gotowi? 

Autor: Nieznany

Książka: Dzieje wampirów Tom 2

Dział 3: Przemiana

Rozdział 2: Obudzenie Błękitnych

Dostępność: Dostępna, Złota Biblioteka Pałacowa

Do obudzenia krwi nie zawsze wymagane jest wstrzyknięcie jadu. Odnotowano przypadki, w których u Błękitnych pod wpływem innych czynników (głównie gwałtownych i intensywnych emocji, traumy lub bólu) nastąpiło obudzenie. Zauważono, że tacy osobnicy mogą różnić się od obudzonych w tradycyjny sposób. Zanotowano ich większą szybkość, siłę i odporność. Niektórzy z nich posiadają zdolność wysuwania kłów, to też ich ciało akceptuje krew jako pokarm. Także odnotowano przypadek, w którym Błękitny przemienił człowieka w wampira, co może świadczyć o produkowaniu jadu przez jego ciało. Mechanika całego tego procesu nie została poznana i wyłącznie można przypuszczać, że organizm takich Błękitnych sam w chwili obudzenia zaopatruje siebie w jad. Od urodzenia znajduje się w ich komórkach w formie dezaktywowanej i w chwili emocjonalnego wstrząsu następuje aktywacja i wpuszczenie do krwioobiegu. Jak zostało wspomniane, jest to tylko hipoteza. Założenie te dałoby się sprawdzić, gdyby nie problemy z obiektami badawczymi. Zgodnie z prawem należy zgładzić owoc związku Miedzianego i człowieka. Co ważniejsze należałoby wspomnieć, że hipoteza nie wyjaśnia, czemu Błękitni obudzeni wstrzykniętym jadem, go nie produkują.

Dzisiejsze przygotowania zatrważająco przypominały wczorajsze. Epione jak dnia wcześniejszego zadbała o garderobę i fryzurę. Poprawiała teraz ramiona i bufiaste rękawy, a w tym czasie Cynthia przesuwała mokrymi od stresu dłońmi po aksamitnym materiale. Biała sukienka od szyi do talii tworzyła drapowaną strukturę. Pas przebiegający nad biodrami rozdzielał górę od prostego, lejącego się do kostek dołu. Miedziana rude włosy upięła z tyłu głowy, zostawiając przedziałek na środku.

Miodowe spojrzenie samoistnie powędrowało do listów leżących na toaletce. Usiadła do nich o świcie, kiedy też Xander wymsknął się z pokoju. Spędziła nad nimi kilka godzin, marnując przy tym wiele papieru. Nie była zadowolona z wersji ostatecznych, ale i tak nie miała więcej czasu, który mogłaby poświęcić na tekst. Szesnastoletnia Miedziana przekroczyła próg apartamentu o identycznej porze co wczoraj, nawet jeśli przemiana odbywała się wiele godzin później niż test. Dopiero przed północą miała stawić się w dawnej sali tronowej.

Obejrzała się w kierunku okna. Ciemność zżerająca nieboskłon była dowodem, że nieubłaganie zbliżała się pora opuszczenia apartamentu. 

Zacisnęła dłonie, próbując odwrócić myśli od dzisiejszego wydarzenia. Skupiła się na fryzie biegnącym wzdłuż gzymsu przedstawiającym dziecięce zabawy, kiedy Epione robiła już ostatnie poprawki. Nie potrafiła sobie w żaden sensowny sposób wytłumaczyć, skąd było w niej tyle lęku. Przez cały dzień nie zdołała nic przełknąć, czując ciągle rosnącą wraz z upływającym czasem gulę w gardle. Przecież wczoraj był decydujący dzień. Dzisiaj już nic nie zależało od niej, dlatego nie rozumiała, skąd pochodził ten przejmujący ciało strach. 

Czy wynikał z obawy przed śmiercią? Na pewno. Czy nie chciała zostawić na świecie swoich bliskich? Bez wątpienia. Jednak czuła, że nie były to główne źródła lęku. Tak naprawdę nie bała się śmierci, lecz życia. Zaraz po przemianie opuści pałac i zostanie zamknięta w jednej z wielu posiadłości rodu Khaos. Bała się, do czego zdolny był jeszcze Deimos, aby doprowadzić ją do całkowitego poddania. Jakby jej życie w jego rękach było niewystarczające. On pragnął więcej. Chciał ciała i duszy. Odebrać jej wszystko, by jedyne co zostało to posłuszeństwo. 

– Skończyłam – poinformowała Epione. Cofnęła się z nisko pochyloną głową i dłońmi złączonymi na podbrzuszu. 

Martwy nastrój udzielił się nastoletniej Miedzianej. Wyssał z niej energię i skrupulatność, zamian wpuszczając powolność i niezdarność. Cynthia w czasie przygotowań dostrzegała jej współczujące spojrzenie. Choć wampirzyca nie odważyła się powiedzieć na głos, łatwo było stwierdzić, że ubolewała wraz z Cynthią wynikiem testu. Można by sądzić, że Siostra Panny była czymś więcej niż tylko terminem. Jakby ten tytuł nie połączył ich tylko formalnie, lecz również zaplótł między nimi niewidzialną więź.

– Za niedługo ktoś przyjdzie panią zaprowadzić.

Przyszła Złota kiwnęła głową, dając znać, że przyswoiła te słowa.

Kiedy Miedziana opuściła apartament, ponownie wzrok utkwiła w listach. Podeszła do toaletki i wzięła jeden do ręki. Ten akurat był skierowany do cioci. Pozostałe miały po kolei dużymi literami napisane: Winter, Xander, Kallias. Choć początkowo zamierzała napisać tylko dwa, podczas spisywania swoich myśli, stwierdziła, że dla dwóch Złotych też powinna zostawić parę słów po sobie. Wyjątkowy list napisała do Xandera. Opisała w nim jej kiełkujące uczucia od pierwszego skrzyżowania spojrzeń. Nie było to w szkole, gdzie Złoty podszył się za ucznia przeniesionego z Kolorado. Pierwsze zetknięcie miało miejsce, gdy wracała z Winter z klubu. Już tamtej nocy się w nim zakochała, choć wtedy jeszcze nie była tego świadoma.

Gdybym tylko mogła, również spaliłabym dla ciebie świat. – To było zdanie wieńczące zapisaną kartkę.

Odłożyła list do reszty, nie będąc pewna czy w razie najgorszego trafią do odpowiednich rąk. Nie widziała Xandera od momentu jego opuszczenia apartamentu o świcie. Kallias również nie pojawił się od dnia wczorajszego. Nie chciała prosić Epione o dostarczenie listów. Zapewne zgodziłaby się, nie mając innego wyjścia, jednak Cynthia wolała ją tym nie obciążać. To, co było dozwolone Złotym, niekoniecznie mogła zrobić Miedziana. Miała mniejsze możliwości dostarczenia listów.  

Ruszyła do salonu, lecz przystanęła w połowie, dostrzegając swoje odbicie w szybie. Przejechała palcem po szmaragdowym wisiorze. Pierwszy raz w życiu tak jej ciążył. Kark uginał się pod jego ciężarem, jakoby wisior napakowany był kamieniami.

Naszyjnik został dostarczony dziś rano. Nie oddał go jednak Xander, któremu powierzyła swoją własność. Zrobił to Miedziany, którego nie kojarzyła. Przyniósł go na specjalnej, dekoracyjnej poduszce, wnosząc naszyjnik jak koronę, choć ostrożne ruchy wampira bardziej pasowały do niesienia bomby. Nie rozumiała, czemu Złoty powierzył to zadanie komuś innemu. Czemu sam go nie przyniósł? Czuła do niego żal, że w ogóle się nie zjawił. To mogły być ostatnie godziny jej życia. Nie pojmowała, co było ważniejsze od niej. 

Kiedy Zale pojawił się w apartamencie, nie musiał ruszyć wargami, aby zrozumiała, że nadszedł czas. 

Idąc złotym korytarzem, czuła się, jakby szła na ścięcie, co również objawiało się w jej postawie. Jak poległa królowa ze spuszczoną głową podążała za Zalem. Czy tak też kołatało serce osobom idącym na spotkanie ze spadającym ostrzem gilotyny lub głowicą topora kata? 

Czy jej katem stanie się Xander, a toporem ostrze noża? 

To nie tak, że celowo się dołowała. Po prostu w obecnej chwili nie potrafiła myśleć inaczej. Nieważne jak bardzo próbowała, od razu jej myśli przeskakiwały do najgorszego. 

Wczoraj przegrała z radą, więc jak miała sądzić, że dzisiaj wygra ze śmiercią? 

W połowie długiego korytarza dostrzegła czarnowłosego wampira stojącego przed otwartymi okazałymi, dwuskrzydłowymi drzwiami. Miała ochotę odwrócić się i uciec, nie zważając na konsekwencję. Jego jarzące się złotem tęczówki świadczyły, w jakim celu się tutaj znalazł.

Zakłuło ją w sercu, gdy nie poczekał na nią i ukrył się od jej spojrzenia w środku. Aż zwątpiła, czy nie pomyliła go z kimś. Była dość daleko i choć glans złotych tęczówek rozpoznałaby z kilometra, jego zachowanie było obce. Teraz jeszcze bardziej nie chciała tam wchodzić. Poczuła dreszcze w odpowiedzi na nieprzyjemne i zimne spojrzenie, którym zdążył ją przez te parę sekund uraczyć.

Szła opieszale, znacznie wolniej niż zazwyczaj chodziła. Jednak mimo nawet takiego tempa w końcu doszła do podwoi. Synowi Rady wartujący przed nimi, równocześnie pochylili głowę przed członkinią rodu Khaos.

Spojrzała na swoje dłonie obwiązane bandażami, bojąc się, że jak tylko uniesie wzrok, rozpocznie się przedstawienie. Dziesiątki Miedzianych tworzyli widownię, kiedy ona z Xanderem mieli odegrać główne role. Sztuka ta była wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju. Rekwizyty bowiem były prawdziwe. Nóż był ostry, a krew kapiąca na deski sceny będzie jeszcze ciepła.

– Pani, nadszedł czas – popędził ją Zale.

Wiedziała, że odwlekanie nie było rozwiązaniem. Nieważne czy będzie stała tu godzinę, czy nawet kilka dni, przemiana musiała się odbyć. Jedynie cud mógłby ją uratować. Zaklęcie z naszyjnika musiałoby samoistnie zniknąć, a ona stałaby się Złotą bez otoczki umierania. Gdyby wszystko wydarzyło się tak, jak planowała tego jej matka, pewnie tak wyglądałby powrót do wampirzej formy.

Zacisnęła palce na wisiorze, mając ochotę wyrwać go z szyi i wyrzucić jak najdalej. Powstrzymał ją przed tym głos w głowie, który na pewno nie należał do żadnego jej alter ego.

Lisico – nawoływał.

Wzrokiem od razu odnalazła Xandera. Stał na niewielkim podwyższeniu podświetlanym z dołu przez nikłe światło. Kiedyś tam musiał znajdować się tron, po którym teraz został co najwyżej ślad na marmurowej posadzce. Sądziła, że już sobie to wymyśliła. Lęk spłatał jej figla, podszywając się za wampira. Jego surowa twarz stężała w półmroku, nie objawiając żadnej troski, która natomiast była słyszalna w wyimaginowanym głosie.

Oto był Złoty zamierzający wykonać zadanie otrzymane od rady.

Lisico. – Usłyszała ponownie. Choć jego warga nawet nie drgnęła, jego głos był tak wyraźny, jakby szeptał wprost do jej ucha.

Boję się – pomyślała, usprawiedliwiając swoje zachowanie. Wiedziała, do czego cicho namawiał ją Xander. Jak reszta oczekiwał, że wejdzie do środka, aby przemiana mogła się odbyć.

Ja też – oznajmił, co w żaden sposób nie pomogło jej poczuć się lepiej. – Zróbmy to razem.

Razem? 

Razem – potwierdził. Poruszył delikatnie ręką. Przez położenie Xandera było to widoczne tylko dla niej i może dla Zale'a stojącego za nią. Było jednak wątpliwe, aby ten Miedziany jawnie wpatrywał się w Złotego.

Cynthia wiedziała, jak miała zinterpretować nieznaczne podniesienie kończyny. Xander wystawiał do niej dłoń i choć nie mogli cieleśnie się zetknąć, wyobraziła sobie, że ich palce złączyły się w jedność.

I tak oto prowadzona przez wampira oderwała stopę od podłoża i przekroczyła próg. Nie zaszła jednak daleko. Nie mogła. Dziesiątki Miedzianych spojrzało na nią w jednej chwili. Ich oczy jaśniały bardziej niż gwiazdy na niebie, których poświata próbowała przebić się przez szklany sufit, nikła jednak w miedzianej mgle. Poza podwyższeniem nie było sztucznych świateł, żyrandoli czy choćby świeczników, a mimo to wszystko było widoczne jak za dnia. Wampirów była tak wiele, że sala wydała się płonąć w ogniu ich tęczówek. W takim świetle nawet z oddali można było uchwycić wzrokiem zacięte miny posągów podtrzymujące filary i inne elementy budowy. Sala nie miała okien, a jedynym łącznikiem ze światem zewnętrznym był sufit wykonany ze szkła. W złotym przepychu nawet gwiazdy traciły na wartości.

Spójrz na mnie i wyobraź sobie, że jesteśmy tylko we dwoje.

– Nie mogę. – Nie była pewna czy słowa rozbrzmiały tylko w głowie, czy wypłynęły z ust. Miedziane gwoździe przebijały jej ciało, blokując dopływ krwi do mózgu. Traciła jasność myślenia i przestawała rozumieć, co tutaj robiła.

Była przyzwyczajona już do widoku wampirów klasy średnio wyższej. Przebywając w pałacu, nieraz mijała ich na korytarzu, lecz nigdy nie spotkała tylu jednocześnie. Do tego ich spojrzenia... W normalnym przypadku nie powinni na nią choćby spojrzeć, lecz dzisiaj po to tutaj właśnie się zgromadzili. Byli widownią, więc w tym wyjątkowym przypadku mieli prawo patrzeć.

Każdy z nich trzymał kieliszek, który wzniosą po przemianie. Nie były wypełnione szampanem, sugerując się czerwonym kolorem. Wątpiła też, że mieli zamiar wypić wino. Gdy wyobraziła sobie, że za parę godzin również będzie zmuszona wypić tę szkarłatną ciecz, zrobiło jej się niedobrze. Zakryła usta ręką, mając wrażenie, że coś podeszło jej do gardła, mimo że cały dzień nawet nic nie jadła.

Lisico, popatrz na mnie.

Zrobiła, o co prosił, choć nie był to świadomy ruch.

Jestem tu tylko ja i ty. Ich tu nie ma.

Gdy ponownie spojrzała na dalszą część pomieszczenia, faktycznie Miedziani zniknęli. Złota sala świeciła pustką.

Została tylko ona i Xander. I gwiazdy i księżyc. 

Miedziany mur został zburzony. W końcu mogła wejść na scenę. Wiedziała, że była to zasługa Złotego i w tej chwili była mu za to niezmiernie wdzięczna. Choć zwykle nie lubiła, jak szperał w jej głowie, w takich sytuacji jak ta, drzwi do jej umysłu były dla niego otwarte.

Wiele kosztowało ją, by nie spojrzeć na nóż umieszczony na przygotowanej drewnianej konsoli. Wczoraj Złoty opisał przemianę na tyle dokładnie, że teraz bez poinstruowania stanęła przed Xanderem, przodem do niewidzialnych Miedzianych.

Czuła jak trzęsły się jej nogi i była pewna, że dziesiątki wampirów na pewno też zwróciło na to uwagę. Mimo to nie mogła powstrzymać ciała od drżenia. Zrobiła się jeszcze bardziej niespokojna, słysząc za sobą ruch.

Zamknij oczy.

Nie było trzeba jej dwa razy powtarzać. Przymknęła powieki, jak również przycisnęła wargi do siebie na tyle mocno, że zaczęła odczuwać ból.

Pomyśl o jakimś wspomnieniu... Chwili tak przyjemnej, że chciałabyś do niej wrócić.

Co? – Zapominając się, odruchowo uniosłam powieki, jednak od razu je zamknęła. Miedziani powrócili i niczym pochodnie rozświetlali pomieszczenie.

Zaufaj mi i po prostu to zrób.

W jej głowie od razu pojawiło się jedno wyjątkowe wspomnienie. Było pierwsze, o którym pomyślała. I choć później pojawiły się kolejne, zakotwiczyła swoją uwagę na tym jednym.

Dobrze. A teraz otwórz oczy.

Zrobiła, jak kazał. Na moment oślepiła ją pomarańczowoczerwona łuna zachodzącego słońca. Ciepły, łagodny wiatr muskał jej skórę delikatnymi pocałunkami. Zniknął pałac, nie było już Miedzianych. Wróciła do Bar Harbor.

To właśnie wspomnienie pojawiło się w jej głowie jako pierwsze. Skaliste wybrzeże, na które zabrał ją Xander.

W końcu była w domu.

Zaciągnęła się powietrzem, rozkoszując się wonią soli i dzikiej róży. Dźwięk fal rozpryskujących się o skały mieszał się z cichą muzyką płynącą z głośnika znajdującego się na kocu, na który również tamtego dnia Xander przyniósł jedzenie i rozświetlił wszystko lampkami.

Szelest z rzeczywistości dostał się do wyfantazjowanego miejsca. Skupiła się na słowach piosenki „My Kind Of Woman", która tamtego wieczoru płynęła z głośnika.

Oh baby

Oh man

You're making me crazy

Really driving me mad

That's all right with me

It's really no fuss

As long as you're next to me

Just the two of us

Na jej twarz wpłynął łagodny uśmiech. Wydawało się to tak rzeczywiste, że na moment zapomniała o przemianie. Nawet gdy Xander torsem przyległ do niej, uniesione kąciki ust nie opadły. Zdawała sobie sprawę, co za chwilę miało nastąpić, a mimo to strachowi nie udało się jej dosięgnąć.

Gdy zimna stal zetknęła się z jej skórą, w tym samym momencie powiało mocniej. Ogromna fala rozprysła o skały i ochlapała ją wodą. Metaliczny zapach krwi zmieszał się z wonią oceanu i krzewów róż.

Ból również nie zdołał przedrzeć się do wybrzeża. Z jednej strony zasłona drzew, z drugiej bezkres wody uniemożliwił mu atak.

Ciało szybko stało się wiotkie, kolana zaczęły uginać. Choć nie dostrzegła, poczuła ciepłą dłoni Xandera. Podtrzymywał ją, ochraniając przed upadkiem. Poczuła ostre ukłucie z boku szyi, paraliżujące najpierw ten obszar ciała, po czym pochłaniające coraz więcej.

Nie wiedziała, czy to z miodowych oczu popłynęły łzy, czy może ocean omywał jej policzki.

Krajobraz stawał się rozmyty jak abstrakcyjny i nieostry obraz na płótnie. Słońce, zamiast zniknąć z horyzontu, pojaśniało. Widnokrąg pochłonął już nie tylko firmament, lecz również głębiny oceanu.

Odcięło jej możliwość poruszania palcami. Wszelkie zewnętrzne bodźce przestały ją dosięgać. Wiatr ustał, zapach zniknął, jedynie słowa piosenki nieprzerwanie docierały do jej uszu.

You're my, my, my, my kind of woman

My, oh my, what a girl

Widok wybrzeża przecinał się z obrazem z pałacu. Światło łuny przenikało się z glansem miedzianych tęczówek. Xander tracił kontrolę nad jej umysłem.

Powoli zamykała i otwierała powieki, będąc za każdym razem w innym miejscu. 

Bar Harbor i pałac.

Pałac i Bar Harbor.

– Kocham cię – powiedziała, a może pomyślała. Nie wiedziała tego, bo to, co realne i wyimaginowane zaczynało być ciężkie do rozróżnienia. Nie miało to teraz i tak większego znaczenia. W tej chwili wszystko straciło sens.

Umierała. 

Jej pozostanie przy życiu było zależne od jadu, który Xander przed chwilą wpuścił do krwioobiegu.

Słońce i miedź zlało się w jedno. Przymknęła powieki, nie mając już sił ich unieść.

Czy jeszcze żyła, czy było już po przemianie – nie potrafiła tego stwierdzić.

I choć nie było już nic – nie było wybrzeża, nie było pałacu, nie było nawet jej, jedynie piosenka nadal trwała. Jak zacięta płyta grała ciągle te same słowa:

You're my, my, my, my kind of woman

And I'm down on my hands and knees

Begging you please, baby

Show me your world

*** 

Dwie ogniste kule górowały bezpośrednio nad jej twarzą. Były tak blisko, że miała je na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło podnieść dłoń, by spalić się w ich płomieniach. Jak się okazało, żadna z nich nie była słońcem, mimo lśnienia jak ono.

Xandera tęczówki rozbłysły jaśniej niż wschód słońca.

Szumiało jej w głowie. Oblicze Złotego było mgliste, widziane jak za mgłą. Oddech miała płytki, jakby powietrze odmawiało dostania się do ciała, które powinno być martwe. I choć nic z tego nie zaliczało się do przyjemnych doświadczeń, było dowodem, że żyła. Martwy nie odczuwał bólu, nie widział, ani nie oddychał.

– Nie powiesz nic w stylu: Witam w świecie żywych? – Sama mogła stwierdzić, że brzmiała inaczej. Jej skrzekliwy głos raczej wycharkał te słowa niż wybrzmiało to jak błyskotliwy żart.

Twarz Xandera rozjaśnił słaby uśmiech, zanim schował ją w zagłębieniu jej szyi. Unosił pochylone ciało Złotej nad ziemią, podtrzymując jedną dłonią kark, drugą otoczył wokół talii.

Witaj umarlaku. – Powiedział tylko do niej. Nie sądziła, że za pomocą tego sposobu komunikacji będzie mogła usłyszeć jego śmiech.

Widząc coraz wyraźniej, wyszukała źródła rozchodzących się braw. Nie myliła się. W oczach Miedzianych przemiana była niczym więcej niż przedstawieniem. I tak jak przewidywała, po niej wznieśli toast, pijąc na cześć powrotu Złotej.

Tylko że ona wcale nie czuła się jak Złota. Sądziła, że odczuje diametralną różnicę między byciem człowiekiem a wampirem. Nie miała jednak w dłoniach siły, mogącej podnieść parę ton. Ledwo stanęłaby na nogach, gdyby zniknął Xander, podtrzymujący jej ciało.

Miała problem z podniesieniem ręki, odczuwając ból mięśni przypominający zakwasy. Przyłożyła dłoń do szyi. Krew stanowiła jedyny ślad wędrówki w kierunku krainy umarłych. Pod opuszkami palców nie wyczuła żadnej grubości, strupów, czy wypukłości. Rana zasklepiła się, więc nie rozumiała, czemu tak jak w przypadku Czerwonych od razu po przemianie nie wróciła do pełnych sił.

Postanowiła się teraz tym nie zamęczać. Było już po przemianie, żyła. Chciała nacieszyć się chwilą w ramionach ukochanego. 

Odgłos klaskania zanikał, a w zamian pojawił się szmer rozmów. Cynthia przez ilość różnych głosów, nie potrafiła stwierdzić, o czym tak żywo zaczęli dyskutować, choć niby jako Złota powinna zrobić to bez problemu.

Xander odsunął się, a po jego minie wywnioskowała, że najchętniej dłużej wtulał się w jej ciało. Jednak obecność Miedzianych znacznie mu zawadzała. Powoli pomógł jej stanąć na nogi. Nadal z lekko wiotkimi mięśniami się wyprostowała. Zostawił swoje dłonie na talii, asekurując przy przyzwyczajaniu się do nowego ciała.

Obniżyła brodę i spojrzała na wisior tkwiący na klatce piersiowej. Nie mogła wyzbyć się uczucia, że coś poszło nie tak. Dostrzegła dodatkowe rysy, lecz poza nimi naszyjnik pozostał nienaruszony. Sądziła, że stanie się z nim coś bardziej okazałego niż pojawienie się kilka słabych pęknięć. A tak jego szmaragdowa powierzchnia jak zwykle błyszczała w świetle.

W świetle, które powoli zanikało.

Zapach krwi rozszedł się po sali. Dało się jeszcze wyczuć specyficzny odór przypominający spaleniznę.

Jej ciałem wstrząsnął dreszcz lodowatego przerażenia skrępowany duszącym niezrozumieniem. Po kolei miedziane tęczówki wypalały się jak lampki na choince, pozwalając mroku szerzyć spustoszenie. Kieliszki rozbijały się o marmur, a w ich ślady następnie szły ciała wampirów.

Miedziani padali jak muchy.

Wykrztuszali krew, choć Cynthia nie potrafiła stwierdzić czy swoją, czy przed chwilą wypitą.

Posadzkę pokrywało coraz więcej czerwieni i martwych ciał.

Był to drastyczny widok, na który miała problem patrzeć. A mimo to nie odwróciła wzroku, sparaliżowana nagłą śmiercią tylu wampirów.

– Zostań tu. – Usłyszała komendę Xandera, który popchnął ją za swoja plecy, stając bliżej brzegu podwyższenia. Po jego posturze ciała rozpoznała, że był równie zdezorientowany co inni.

– Co się dzieje? – zapytała struchlała.

Po minach Miedzianych odczytała, że również nie znali przyczyny śmierci swoich pobratymców. Ci, co zdołali dłużej walczyć z niewiadomym, przelęknieni rozglądali się, mając wokół stóp stos ciał. Jakaś Miedziana zawodziła nad zwłokami męża, syna lub brata. U innego wampira głos uwiązł w gardle zdławiony paniką. Z szeroko rozwartymi wargami rozglądał się po nieżywych, by po chwili paść wśród nich. Jeden odważny rzucił się w kierunku głównego wyjścia znajdującego się naprzeciw podwyższenia. Złote zdobienia zostały zabrudzone czerwienią, gdy z dłonią na pierścieniu klamki znieruchomiał przed drzwiami.

Choć zapewne nikt nie wiedział, jak się tu dostała, śmierć była tu obecna. Krążyła wokół Miedzianych, raz za razem zgarniając pozostałych. Nikt nie mógł się od niej schować. Same gwiazdy szeptały jej o naiwnych głupcach próbujących uciec.

Cynthia zacisnęła palce na tyle koszuli Xandera, obawiając się, że przyjdzie również po nich. Złote tęczówki przeszyły jej ciało, by po chwili wrócić do zaledwie już kilku stojących Miedzianych.

– Idziemy. – Proste hasło, po którym nie czekał na reakcje. Owinął palce wokół jej nadgarstka i pociągnął w stronę drzwi.

– Co się dzieje? – Spróbowała ponownie uzyskać informacje. Złoty stawiał tak duże kroki, że musiała przy nim biec. Nie nadążając, będąc jeszcze osłabiona po przemianie, prawie spadła ze schodów. W całym zamieszaniu Xander nawet nie zwrócił na to uwagi. Bez wątpienia również wszechogarniająca panika szeptała mu do uszu szaleńcze zapowiedzi.

– Ktoś ich otruł – wyjaśnił krótko, lecz wystarczająco.

Szloch, pisk i wrzaski – to wszystko było obecne podczas opuszczania przez nich sali.

– Kto?

Tuż przed bocznymi drzwiami znieruchomiał, by spojrzeć na nią znacząco.

– Złoty.

Nastała cisza. Krzycząca cisza.

Cisza krzycząca, że wszyscy już nie żyli.

Pociągnął za pierścienie. Do środka wdarła się mgła, a głuchy odgłos upadku nieżywych Synów Rady rozdarł ciszę.

Nieprzenikniona mgła rozlała się po sali, sunąc po martwych ciałach Miedzianych.

Złoto. Przed nimi rozbłysły złote tęczówki. Ciemna postać wyłoniła się z mgły.

– Zdążyłem na przedstawienie? – Kallias wyszczerzył białe zęby w uśmiechu.

Wszystko działo się tak szybko, że Cynthia była aż zdziwiona, że zdążyła cokolwiek wyłapać.

Xander chyba miał zamiar skoczyć w jej stronę, gdy przez mgłę przeszły iskierki. Rozszedł się wybuch, rozdzielający ich dwójkę. Zniknął w beżowym dymie, a jego miejsce zajął drugi Złoty. Kallias zgarnął dziewczynę jedną ręką i wykorzystując mgielną zasłonę, zabrał ją z sali.

Zdążyła tylko zapoznać się z nowym otoczeniem, uznając, że znajdowała się w znacznie innej części pałacu. 

Zwymiotowała. Mając żołądek od parunastu godzin pusty, wypluwała samą wodę do antycznego wazonu pochodzącego bodajże ze starożytnego Rzymu lub Grecji.

To było dla niej za dużo. Wczoraj niepowodzenie na teście, dzisiaj przetrwanie przemiany, widok przerażenia w oczach umierających Miedzianych, a teraz pojawienie się Kalliasa.

Ktoś przytrzymał jej włosy, które przez zamieszanie wypadły z upięcia. Kallias musiał wygrzebać z siebie resztki miłosierdzia.

– Słońce.

– Ciocia – pomyślała na głos, zanim spojrzała w błękitne tęczówki. – Ciociu – powtórzyła, tym razem upewniając się, że nie wymyśliła sobie kobiety.

Była tu. Stała przed nią. Wylewające się ciepło i czułość z błękitnych oczu dowodziły, że to naprawdę była ona.

– Ciocia – zaryczała na widok Bethany i objęła szczelnie opiekunkę. – Tak przepraszam. – Jej radość szybko ustąpiła żalowi, gdy wczorajsza porażka dała o sobie znać. – Przeze mnie...

– To nic – przerwała jej i delikatnie pocieszająco poklepała po plecach. – To nie twoja wina.

– Drogie pani, nie chciałbym przerywać ckliwej chwili, ale obawiam się, że teraz nie macie na to czasu.

W tym samym momencie obie spojrzały na Kalliasa. Jego obecność przypomniała Cynthii, że nie spotkała się z ciotką w dobrych okolicznościach.

– Co się dzieje? – zapytała, przerzucając spojrzeniem między Błękitną i Złotym.

Ich wymowne zerknięcie na siebie, dało jej do myślenia. Musieli od pewnego czasu konspirować, bo wątpiła, że ich plan powstał dzisiaj spontanicznie.

– Potem ci wszystko dokładnie wyjaśnię. – Pierwsza odezwała się ciotka. – Na razie musimy spotkać się z pewnymi osobami. Pomogą nam uciec z pałacu.

Spojrzała na Bethany zarazem zaskoczona, lecz także zaniepokojona planem. Miały uciec z pałacu? Czy to w ogóle było możliwe? Przecież Synowie Rady szybko je odnajdą.

– Idziesz z nami? – zapytała Kalliasa. Tylko z jego obecnością mogłaby uznać pomysł ucieczki za wykonalny.

– Z bólem serca muszę zostać. Ktoś musi zająć Xandera.

Właśnie. Xander. Miała go tutaj zostawić i tak po prostu odejść bez słowa? Wcześniej planowała, że opuszczą pałac we troje: ona, ciocia i on.

– Muszę z nim porozmawiać – oznajmiła, oddając kontrolę panice.

– Słońce, nie mamy czasu – włączyła się Bethany, spoglądając z troską na podopieczną. – Uciekniemy z pałacu i wtedy się z nim skontaktujesz, ale musimy iść. Teraz. 

Wiedziała, że ciotka miała rację, mimo to nie lada wyzwaniem było kiwnięcie głową, akceptując ten fakt. Teraz musiała dopilnować, aby bezpiecznie wydostały się z pałacu, a potem będzie myśleć o Xanderze.

– Dziękuję. – Bethany zwróciła się do Złotego.

– Do usług. – Nieznacznie pochylił głowę.

Nie tracąc już więcej czasu, kobieta złapała za rękę dziewczyny i pociągnęła za sobą. Przemieszczali się w stronę przeciwną niż został Kallias. Stał z dłońmi w kieszeniach brunatnoceglastych spodni i obserwował oddalające się damskie sylwetki.

Cynthii pozostała tylko nadzieja, że nie pozabijają się z Xanderem. Nie potrafiła stwierdzić, czy w tym przypadku groźniejszy był członek rodu Khaos, czy rada, gdy dowie się, co zrobił Kallias.

Rzucając mu ostatnie spojrzenie, zażyczyła w myślach, aby nie był to koniec rodu Caius.

– Szybciej, Słońce. – Bethany pośpieszyła siostrzenicę, gdy ta człapała za nią.

To nie tak, że robiła to specjalnie. Nie doszła jeszcze do siebie po przemianie i mimo adrenaliny krążącej w żyłach, powalało ją zmęczenie i bóle mięśni. Każdy krok przychodził jej z trudem, a powietrze coraz mniej napełniało płuca.

Skręcały w jeden korytarz, by następnie wejść w kolejny. Bethany zdawała się mieć w głowie mapę pałacu. Bez namysłu wiedziała, gdzie biec. Nawet Cynthia przez te dwa miesiące nie zdołała ogarnąć tego labiryntu, jak zrobiła to ciotka. W tym też musiał mieć swój udział Kallias. Może jakoś przekazał jej rozkład budynku lub dokładną instrukcję ucieczki.

Zatrzymały się dopiero w miejscu przeplatania trzech korytarzy. W ponurym świetle co drugiej zapalonej lampy nawet złote zdobienia traciły czar.

– Tutaj powinni na nas czekać – poinformowała.

Cynthia wykorzystując chwilę, że jeszcze były same, zapytała:

– Kim oni są?

Bethany podeszła do dziewczyny i pogładziła rude włosy.

– Później odpowiem na każde twoje pytanie, dobrze, Słońce?

Niechętnie poruszyła głową, rozumiejąc, że nie mogła teraz liczyć na żadne informacje.

Tak jak ciotka rozglądała się, poszukując osób zaangażowanych w ich ucieczkę. Nie wiedziała tylko, kogo miała wypatrywać. Pomogą im Miedziani czy ktoś zewnątrz? Człowiek... a może wiedźma?

Niespokojne tupanie Bethany zmagało w Cynthii niepokój. Widoczne podenerwowanie ciotki było rzadkim zjawiskiem do ujrzenia. Raczej kobieta zawsze trzymała nerwy na wodzy, spokój mając na pierwszym miejscu. Cynthia jednak nie dziwiła się stanem ciotki. Każda chwila dłużej w pałacu stanowiła dla nich niebezpieczeństwo. Mogli spotkać Syna Rady lub jakiegokolwiek innego Miedzianego. Na razie ich przewaga polegała na braku świadomości rady o ucieczce. Jak tylko się dowiedzą, a one nie zdążą opuścić pałacu, próba skończy się fiaskiem i we dwie poniosą srogie konsekwencje. Cynthia bała się pomyśleć, co zrobi Deimos po ich złapaniu. Szczególnie jak postanowi ukarać Bethany. 

– Ktoś idzie – powiadomiła Cynthia, mrużąc powieki. Na końcu jednego z trzech korytarzy zniknęła postać tak szybko, jak się pojawiła.

Przestrzeń przeciął gruchot. Dziewczyna spojrzała pod swoje nogi.

– Ciociu – zawyła na widok Bethany rozłożonej na marmurze.

Padła na kolana i potrząsnęła barkiem ciotki. Ta jednak nie reagowała. Twarz zastygła w jednej minie z przymkniętymi powiekami. Leżała na brzuchu, mając nienaturalnie wykręconą głowę.

Powiodła spojrzeniem dalej, napotykając czerwone szpilki.

– Co ty zrobiłaś? – Oczy wypełnione łzami zwęziły się niebezpiecznie dostrzegając wyniosłą postawę Clemence.

Miedziana obserwowała ją z góry, otrzepując dłonie.

– Pozbyłam się problemu.

– Ciociu. – Potrząsnęła ponownie ciałem Bethany, nie mogąc uwierzyć słowom wampirzycy. Musiała tylko na chwilę stracić przytomność. Zaraz uniesie powieki i znów spojrzy na nią pełnym czułości błękitem.

Zignorowała stukot szpilek, reagując na niego, dopiero gdy Clemence złapała ją za ramię. Miedziana nie dała jej nawet czasu na wstanie i jak lalkę pociągnęła po ziemi. Cynthia wystawiła rękę, próbując złapać ciotkę, jednak zabrakło milimetrów.

Była Złotą, a więc powinna być silniejsza od Miedzianej, mimo to wampirzyca klasy średnio wyższej zdawała się nawet nie odczuwać starań dziewczyny. Kręciła się, szarpała, nawet próbowała wbić paznokcie w dłoń kobiety. Skrzywiła się z bólu, gdy skończyło się to tylko wzmocnieniem uścisku.

– Puść mnie! – nakazała, gdy czyny nie przynosiły efektu.

Słowa też nie były wystarczające. Clemence parła przed siebie, ciągnąc ją po ziemi.

Spojrzała za siebie, spoglądając ostatni raz na Bethany, zanim zniknęły za zakrętem.

Zacisnęła zęby, czując niemoc. Ich ucieczka nie mogła się tak skończyć.

Cynthia nie mogła pozwolić sobie na kolejną porażkę. Test nauczył ją jednego: należy walczyć do końca.

Złoto popłynęło jej żyłami, rozjaśniając tęczówki. Moc zniszczenia zabulgotała jak lawa.  

Zamiast wbijać paznokcie w skórę Miedzianej, okręciła palce wokół jej nadgarstka.

– Powiedziałam, żebyś mnie puściła.

Wraz ze swoimi słowami pozwoliła bestiom zniszczenia zatopić ostre zębiska. Miedziana poczuła je natychmiast. Wyrwała dłoń i odskoczyła, niemal się nie przewracając przez wysokie obcasy. Pierwszy raz Cynthia widziała, aby zabrakło jej zgrabności.

Zaskoczenie wampirzycy szybko przemieniło się w złość. Mordercze zamiary skierowała na Złotą. Doskoczyła do niej i zacisnęła długie palce na szyi. Posąg roztrzaskał się o ziemię, gdy Cynthia wpadła na niego, pchnięta przez wampirzycę. Poczuła rozchodzący się ból z okolic dolnej części kręgosłupa, lecz teraz przełożyła go na dalszy plan. Gdy spróbowała podnieść rękę, by falą zniszczenia oderwać od siebie dłoń Clemence, ta rzuciła nią o ścianę. Zanim zdołała wstać, Miedziana zaplotła palce wokół szyi i ponownie cisnęła w płaszczyznę budynku. Już po drugim razie zakręciło jej się w głowie, natomiast gdy zrobiła to po raz trzeci, nie miała nawet sił podnieść się z ziemi. Klęczała, walcząc z ciałem mknącym ku upadkowi.

Clemence jednak nie skończyła. Podeszła do niej i nieuszkodzoną ręką podniosła ją za szyję, by tym razem docisnąć jej ciało do ściany. Przyduszała ją, a gdy była bliska utraty przytomności, rozluźniła uścisk, by mogła wziąć oddech. Po czym ponowiła tortury. Poniosłaby najwyższą cenę za zabicie Cynthii, jednak pewnie wyjdzie bez szwanku z poturbowania. Gdyby nie ciotka będąca kochanką Deimosa, Clemence nie odważyłaby się nawet jej dotknąć.

I choć Cynthii ciało robiło się coraz słabsze, w środku wszystko w niej wrzało. Zniszczenie uznało za upokarzające takie traktowanie. Była Złotą.

A złoto zawsze stało nad miedzią.

Pozwoliła bestiom zniszczenia przejąć kontrolę. Teraz nie tylko patrzyły jej oczami. One stały się ich, a to Cynthia została widzem.

I choć ona nie dałaby rady unieść rąk, bestie zrobiły to bez trudu. Zatopiły szpony w twarzy Miedzianej. Próbowała się wyrwać, lecz pazury tkwiły zbyt głęboko, aby udało jej się to zrobić.

Zniszczenie rozerwało jej skórę. Tworzyło rysy przeinaczając Clemence w popękaną porcelanową lalkę. Naderwało mięśnie i skruszyło kości czaszki. Twarz pokryta krwią wykrzywiła się w niemym krzyku.

To nie Cynthia zsyłała śmierć, choć była pewna, że mogłaby ją zatrzymać.

Tylko że nie chciała.

Nie wiedziała jeszcze, co dokładnie zrobiła Miedziana, mimo to szczegóły nie miały znaczenia. Skrzywdziła Bethany. A za to Cynthia była gotowa zabić.

Miedziana zaciągnęła się powietrzem, lecz nie dane było jej go wypuścić. 

Gdy bestie skończyły, miedź zniknęła z jej oczu, pozostawiając po sobie bezdenną otchłań. Martwe ciało Clemence osunęło się na ziemię.

Nie traciła czasu na przyglądanie się temu, co zostało z twarzy wampirzycy. I to wcale nie dlatego, że zbierało jej się na wymioty na sam widok. Straciła już zbyt dużo cennego czasu. Ile sił w nogach pobiegła do ciotki. Już z oddali zauważyła, że pozycja Bethany nie zmieniła się, odkąd tutaj ją zostawiła.

– Ciociu – zaskomlała jak pies, dopadając do leżącej na ziemi kobiety.

Delikatnie przerzuciła jej ciało na plecy, pilnując, aby bezwładna głowa nie uderzyła o posadzkę. Na brzuchu również nie dostrzegła żadnej rany. Nie rozumiała więc, czemu starsza kobieta nie otwierała oczu.

– Ciociu, musimy uciekać, pamiętasz? – powiedziała do niej, licząc, że znany głos wybudzi ją z tego odrętwienia. Oczy napełniły się łzami. – No dawaj, obudź się. – Uniosła jej głowę i oparła ją o swoje uda. Spojrzała na klatkę piersiową kobiety, nie potrafiąc jednak stwierdzić, czy się unosiła. Krople wody zamazały jej obraz. – Nie możesz mi tego zrobić... Nie możesz. – Jej ciałem wstrząsnął szloch. Nie mogła powstrzymać łez, które strumieniami popłynęły po policzkach, by następnie skapnąć na twarz pokrytą sieciami zmarszczek. Z gardła wyrwał się ryk będący daleki dźwięków, jakie normalnie byłaby w stanie z siebie wydać.

Płakała nad ciałem ciotki, gdy spowił ją cień. Niewyraźnym spojrzeniem powiodła na ogromne obuwie taktyczne. Już po nich i skórzanym, czarnym płaszczu z ciężkimi, metalowymi zatrzaskami zamiast zamka i obecnych również na rękawach rozpoznała, że nie miała do czynienia z Synem Rady. Oni nigdy nie ubraliby się jak heavymetalowiec. Znad masywnego kołnierza zasłaniającego wszystko poniżej oczu, wyłaniał się błękit.

Błękit tak intensywny, że przed nim cofało się morze. A zarazem tak zimny, że od samego patrzenia malała temperatura ciała.

– Możesz jej pomóc? – zapytała nieznajomego, dostrzegając w nim jedyny ratunek. Był również Błękitnym, co prawda przemienionym sugerując się jaśniejącymi tęczówkami, ale koniec końców kiedyś też był przed obudzeniem. Może wiedział, jak pomóc Bethany.

Kołnierz zasłaniający pół twarzy utrudniał zapoznanie się z jego reakcją. Jedynie lodowate spojrzenie dało jej do myślenia, czy aby na pewno był sprzymierzeńcem.

Błękitne spojrzenie spoczęło na nieprzytomnej. Powiódł wzrokiem po jej ciele, wydając się jak rentgen prześwietlać kobietę.

– Idziemy. – Basowy rozkaz przytłumiony przez materiał płaszcza był ledwo słyszalny przez Cynthię. Musiała się domyślić, co ofuknął Błękitny.

– Nie zostawię cioci. – Spod znieruchomiałej brody tkwiącej pomiędzy obojczykami wysłała mężczyźnie wrogie spojrzenie. Chciała, aby zrozumiał, że się nie ugnie. Opuścić pałac mogły tylko we dwie.

– Nie teraz. Jest problem.

Uderzyło ją skołowanie, nie będąc pewna, czy dobrze uchwyciła burkliwe parsknięcie. Nie dostrzegła żadnej słuchawki ani niczego innego do komunikacji, lecz najwyraźniej gdzieś może miał coś schowane pod kołnierzem. Odburknął parę razy, patrząc oziębłym spojrzeniem na Błękitną.

– Wyjściem C. A i B spalone.

Z całą pewnością musiał z kimś rozmawiać. Cynthia nie miała pojęcia, o czym mówił. Może gdyby wcześniej podzieliliby się planem, mogłaby jakoś pomóc. A tak z niezrozumieniem natężała zmysł słuchu, by cokolwiek uchwycić z cichego pomrukiwania mężczyzny.

– Za późno dla niej.

Sądziła, że i te słowa miały niewidzialnego adresata. Gdy błękitne spojrzenie spoczęło na niej, zrozumiała, że to ona nim była. Puściła mimo uszy jego komentarz. Nie wyglądał na lekarza, a nawet gdyby był, nie sprawdził, chociażby pulsu. A nawet jeśliby to zrobił, czynności życiowe mogły być na tyle słabe, że jedynie specjalna aparatura medyczna wychwyciłaby je.

– Rusz się – rzucił ponownie do niej.

– Nigdzie nie idę bez cioci. – Na potwierdzenie swoich słów, pociągnęła wyżej ciało kobiety, opierając je częściowo na klatce piersiowej. Uważała, że Bethany tylko straciła przytomność. Brak żadnych widocznych ran był tylko tego dowodem.

– Nie żyje.

– Ty będziesz nieżywy, jeśli powiesz to jeszcze raz – odwarknęła bez namysłu. To samo wyleciało z jej ust, a co najdziwniejsze nie brzmiała jak ona. Głos przybrał dzikiego, ochrypłego wybrzmienia.

Błękitny nie dał po sobie poznać, że jakkolwiek przestraszył się zapowiedzi, a przynajmniej nie mogła tego dostrzec w oczach. Zimne jak wcześniej, ciskały w nią lodowe ostrza.

Przycisnęła mocniej do siebie Bethany, gdy łzy skapywały po jej policzkach. Nie chciała płakać. Tłumaczyła sobie, że przecież ciocia żyła, za wcześnie było na opłakiwanie. A mimo to roniła łzy, jakby ciało wiedziało już więcej niż mózg.

– Idź. Ja zostaję – oznajmiła stanowczo, skupiając już całą uwagę na cioci. Odsunęła na bok siwe kosmyki, które poprzyklejały się do twarzy. 

Trudno. Nie uciekną. Znajdą ich Synowie Rady i możliwe, że rozdzielą. Mimo to będzie ich błagać, aby pomogli Bethany. Padnie na kolana przed samym ojcem Xandera, jeśli tylko będzie w stanie ją uratować.

Kątem oka zauważyła przy swoim boku czarne wojskowe obuwie. Mimo masywności przemieszczał się w nich bezszelestnie. Pisk wydarł się z jej gardła, gdy Błękitny chwycił ją pod pachami i boleśnie podniósł. Krzyknęła, kiedy głowa Bethany uderzyła o marmur.

– Zostaw mnie! – zawyła.

Błękitny puścił ją, tylko po to, aby inaczej złapać. Owinął rękę wokół jej ramion i klatki piersiowej, zmniejszając możliwość ruchu. Drugą dłonią zasłonił usta, tłamsząc krzyk. Pozostały jej nogi, którymi kopała nieznajomego. Jego ciało albo było ze stali, albo ból nie przeszkadzał mu w poruszaniu się. Pognał korytarzem, innym niż przyszedł i też nie tym, w którym znajdowało się ciało Clemence. Nie mogła nic zrobić, jak tylko oglądać pozostawioną Bethany.

Zniszczenie szeptało do niej, by ponownie pozwoliła mu przejąć kontrolę. Nie chciała jednak łapać za tę broń. Mogłaby zabić Błękitnego i choć Clemence na to zasłużyła, atakując najpierw Bethany, potem ją samą, mężczyzna nie zawinił.

Nie była morderczynią. Zabiła dwie osoby, dlatego że to one zaatakowały pierwsze. Tym się usprawiedliwiała. Może myślała błędnie i za pewien czas przyjdzie jej za to odpokutować, lecz na chwilę obecną nie żałowała.

Jasper i Clemence sami byli sobie winni.

Natomiast Błękitny był niewinny. Domyślała się, że był jedną z osób, o których wspominała wcześniej ciocia. Przyszedł im pomóc, a na tę chwilę pomylił się, uznając błędnie starszą kobietę za martwą. Mimo to Cynthia nawet na moment nie odpuściła mu, dając cały czas znać, że powinni wrócić po Bethany. Wierciła się, kopała, ruchem głowy próbowała oderwać jego palce od swoich warg. Nadszedł moment kiedy pomyślała, że wygrała. Błękitny puścił ją i odepchnął. Zrobił to z taką siłą, że wpadła na postument. Zachwiał się, a z jego powierzchni zleciał starożytny flakon. Przymknęła powieki, przygotowując się na huk, który jednak nie nadszedł. Otwarła najpierw jedno oko, by zobaczyć, że artefakt został uratowany przed rozbiciem przez Błękitnego. Jedną ręką złapał flakon, natomiast drugą...

Trzymał miecz.

Nie, nie miecz. Katanę.

Katanę, której ostrze wystawało z ciała Syna Rady.

Błękitny, który powinien być równie słaby co człowiek, zabił Miedzianego. Kataną przeszył jego serce.

Cynthia nie sądziła nawet, że tak łatwo można było pozbawić życia wampira klasy średnio wyższej. Co prawda jego skóra nie była tak trudna do przecięcia jak u Złotego, mimo to cechował się niezwykłą szybkością. A że jeszcze chwilę temu w zasięgu wzroku nie znajdował się żaden Miedziany, ten musiał znaleźć się tutaj za pomocą wampirzej zdolności. 

Nie dość, że wzrok Błękitnego dał radę wyłapać go w czasie poruszania się, to dodatkowo musiał być od niego szybszy, sugerując się tym, że jeszcze chwilę temu nie miał w ręku katany. Oprócz tego, że zdążył ją wyjąć, to zdołał pozbawić życia Miedzianego. Precyzyjne przeszycie serca ostrzem. Zwykły Błękitny nie byłby w stanie tego zrobić.

Tak więc nasuwała jej się myśl: kim był ten mężczyzna?

– Czym ty jesteś? – wypadło z jej ust, zaczynając postrzegać nieznajomego jako zagrożenie.

Wcześniej był tylko Błękitnym. Teraz stał się czymś więcej.

Nie odpowiedział. Jedną ręką odłożył wazon, by następnie złapać za ramię nieżywego wampira. Jednym, sprawnym ruchem wyjął ostrze i natychmiast wsadził je za plecy pod płaszcz. Dopiero teraz Cynthia zauważyła, że z boku jego głowy wystawała rękojeść. A więc był nie tylko posiadaczem jednej katany, lecz dwóch. Bezszelestnie położył ciało Miedzianego na ziemię, nie generując przy tym najmniejszego dźwięku. Cynthia uznała ostrożność za zbędną. Wcześniejsza ich rozmowa i krzyki, jeśli dostały się do uszu innych wampirów, już dawno byliby tutaj.

– Idziemy – zarządził, nie odpowiadając na wcześniejsze pytanie.

Może trochę w szoku, trochę z obawy nie walczyła dłużej z Błękitnym. Ruszyła za nim, nie mogąc oderwać wzroku od dwóch rękojeści wystających znad kołnierza płaszcza. Wydawało jej się, że słyszała raz od Kalliasa, że Błękitni obudzeni w sposób inny niż jadem mogli wykazywać się większą siłą i szybkością. Wtedy nawet nie przyszło jej do głowy, że oznaczało to bycie na równi, a może nawet wyżej niż Miedziani.

Posłusznie zatrzymała się, kiedy również zrobił to wampir. Rzuciła spojrzeniem na okno. Byli na równi z ogrodem, lecz nie znajdowały się tutaj żadne drzwi prowadzące na zewnątrz. Mieli uciec oknem?

Zachowanie Błękitnego potwierdzało tę tezę, a zarazem zaprzeczało. Zajął się przesuwaniem jednego z wielu posągów zdobiących długi korytarz. Dało się w łatwiejszy sposób wybić okno, dlatego dziewczynie było ciężko uwierzyć, że zamierzał to zrobić masywną rzeźbą. Musiał mieć więc inny plan.

Zdawał się nawet nie zmęczyć ciągnięciem po ziemi kilkumetrowego posągu przedstawiającego półnagą kobietę. Obserwowała nieznajomego, dopiero po chwili dostrzegając jaki miał w tym cel.

Posąg krył przejście. Małe, wielkości wentylacji, które należałoby pokonać na czworakach.

– Właź – burknął do niej, nie siląc się na nic więcej.

Skrzywiła się, będąc niechętna do wejścia tam. Dojrzała, że ciemny tunel prowadził w dół. A że pod nimi znajdowały się tylko pałacowe katakumby, wolała nie znaleźć się tam sama z nieznajomym. Dodatkowo nie mogła zostawić cioci. Jeszcze nie było za późno. Wyryła w pamięci drogę prowadzącą do Bethany. Wystarczyło tylko pozbyć się Błękitnego.

– Idź pierwszy – rzuciła mu w zamian, mając już w głowie plan. Gdy zniknie w wąskim tunelu, pobiegnie do cioci. Myślała też, czy nie popchnąć posągu, zamykając przejście. Dałoby to jej dodatkowe sekundy, ale równie dobrze mogłaby je stracić. Istniało mało prawdopodobieństwo, że będzie w stanie ruszyć ciężką rzeźbę. Nawet w pełni sił miałaby nie lada wyzwanie, a przy obecnym osłabieniu wydawało się to niemożliwe.

Błękitny nie dał się jednak oszukać. Ruszył ku niej, by złapać ją pod ramię. Nie zdążyła się wyrwać, gdy pociągnął ją do ściany i wrzucił do ukrytego przejścia, jakby była niczym więcej niż workiem ziemniaków. Nie dość, że zabrakło w tym delikatności to i także ostrożności. Mknęła w dół przez śliską skałę, nabierając prędkości jak na zjeżdżalni wodnej. Nogami i rękoma próbowała wyhamować, lecz nie miała nawet za co złapać. Wyżłobiony tunel miał gładkie ściany. Dłonie i kolana piekły ją już od tarcia. Bandaże na niewiele się zdały. Nie miała też miejsca na zmianę pozycji, mimo to próbowała obrócić się na plecy, woląc nogami wylądować na dole niż rękoma i głową. Zdołała jakoś okręcić się na bok i z jednej strony przycisnąć stopy do ściany, z drugiej plecy. Gdyby wpadła na to wcześniej, może udałoby się jej zatrzymać, a tak tylko zdołała utracić nieco prędkości, by po chwili wylądować na twardej kamiennej ziemi.

Powietrze utknęło w płucach, gdy uderzyła plecami i poturlała się po skale. Wcześniej obawiała się, że to przemiana będzie jej końcem. Teraz zaczynała sądzić, że dopiero nadszedł. Szczególnie kiedy przeszyły ją wszechogarniające chłód i wilgoć. Pomyślała, że znalazła ją śmierć rozkładająca ręce na powitanie w swoim domu gościa.

Błękitny zastał ją stękającą na ziemi. Wylądował butami tuż przy jej głowie. Trochę dalej a skończyłaby z roztrzaskaną twarzą jak Clemence.

Nie martwiąc się o stan dziewczyny, ani nie zważając na jej ból, dźwignął ją za jedną rękę i bok sukienki. W czasie ostatniej godziny odniosła wrażenie, że wszyscy traktowali ją jak szmacianą lalkę, którą można do woli ciągnąć, popchnąć, podnosić. Była Złotą. Nie powinno dojść nawet do jednej takiej sytuacji, a wydarzyło się już kilka. Z całą pewnością w czasie przemiany coś poszło źle. 

Zobaczyła zdjętą pokrywę z wyżłobionymi napisami, która powinna zakrywać komorę wydrążoną w skale, przeznaczoną do chowania martwych. Ta jednak była pusta. 

Przeznaczona dla niej. Serce rozpoczęło szaleńczy łomot, gdy pchnął ją do grobu.

To koniec.

Tak właśnie czuła. Zaciągnął ją tutaj, aby pozbawić życia i ukryć ciało. Może właśnie dlatego zostawił tam Bethany. Z obiema musiałby się bardziej napracować.

I wtem ją dostrzegła. Śmierć o czterech czerwonych oczach, patrzącą z drugiego końca komory.

Piskliwy, histeryczny wrzask wyrwał się z gardła, gdy śmierć zacisnęła długie i zimne palce na jej nadgarstkach. Zaniosła się szlochem, poddając się i pozwalając zaciągnąć się do świata umarłych.

Będąc już przy końcu, zrozumiała, jak bardzo się pomyliła. To nie była śmierć, lecz wampiry. Dwóch Czerwonych, których tęczówki płonęły.

Zack i Jasper.

Przyszli po nią.

Jej krzyk przeciął się ze skowytem. Wolała już śmierć niż tę dwójkę.

Chociaż jeśli tu byli, mogło oznaczać to tylko jedno: konspirowali ze śmiercią.

Koniec. To był jej koniec.

Czerwoni wyciągnęli ją z komory. Stanęła na zdrętwiałych od zgrozy nogach. Ciało miała tak sztywne, jakoby zostało oklejone betonem. Oślepiały ją wampirze tęczówki, kiedy wokół panowała całkowita ciemność.

– I co zrobiłeś? Płacze przez ciebie. – Jeden z wampirów zagrzmiał oskarżycielsko.

Zack czy Jasper – nie potrafiła tego stwierdzić. Mocny, o niskim tonie głos z nieco śpiewaną intonacją nie pasował do żadnego ze znanych Czerwonych, a co więcej wydawał się należeć do kobiety.

– Tylko ją dotknąłem – bronił się drugi, wybrzmiewając z bardzo słyszalnym meksykańskim akcentem.

– Najwyraźniej za mocno – burknęła zaczepnie.

Cynthia wykorzystała moment nieuwagi wampirów. Skupieni na sobie, nie zauważyli stopniowo odsuwającej się dziewczyny.

– Jest Złotą – rzucił Meksykanin na swoją obronę, jakby ta wiadomość zmieniała wszystko.

– Przede wszystkim jest kobietą – poprawiła go, nie schodząc z agresywnego tonu. – A kobiety należy traktować jak stokrotki. Jak ściśniesz za mocno, to nic z nich nie zostanie. Chyba że...któraś sobie zasłużyła. Jak ta jędzowata twoja była. Masz szczęście, że przenieśli ją do innego oddziału...

– Proszę was. Nie zaczynajcie teraz. – Rozbrzmiał trzeci głos. Kobiecy, z akcentem zmęczenia.

Cynthia nie dostrzegła nigdzie kolejnej osoby, lecz niewykluczone, że kryła się gdzieś tutaj w mroku. 

Zagryzając ból, nie przestawała się cofać. Poczuła, jak dłońmi napotkała zimną skałę. Bardzo powoli kierowała się wzdłuż ściany w stronę przeciwną, niż została tu wciągnięta. Choć ciemność tworzyła nieprzeniknioną zasłonę, przypuszczała, że znalazła się w wydrążonym ukrytym tunelu, tworzącym połączenie między katakumbami a światem zewnętrznym. Przejście do niego musiało być zwykle osłonięte pokrywą, imitując grób, dzięki czemu stawało się niewidoczne na pierwszy rzut oka.

Usłyszała dźwięk, którego źródłem był czołgający się przez komorę Błękitny. Jego spojrzenie natychmiast uderzyło w Cynthię.

Przywołała bestie zniszczenia, czując trudne do wyjaśnienia przeczucie. Coś krzyczało do niej, że ta trójka wcale nie została wezwana przez Bethany. Cynthia nie mogła uwierzyć, że ciocia zwróciłaby się do Czerwonych o pomoc. Ta klasa wampirów po przemianie traciła człowieczeństwo, niezdolna dłużej do odczuwania ludzkich emocji. Wraz z jadem po ich krwiobiegu rozchodziło się zepsucie. Gnili od środka i była to tylko kwestia czasu, aż skutki tego pojawią się na zewnątrz. Tak samo było z Jasperem i Zackiem.

– Podejdź bliżej, a obiecuję, że zawalę to miejsce, nawet jeśli będę musiała pogrzebać siebie wraz z wami – zapowiedziała złowróżbnie, gdy jeden z Czerwonych zrobił krok w jej stronę.

Była przekonana, że jej złote oczy jaśniały bardziej niż tęczówki całej trójki.

Spojrzeli po sobie, choć przez panującą ciemność, nie potrafiła stwierdzić, jak zareagowali na jej ostrzeżenie.

– Jesteśmy tutaj, żeby ci pomóc – odezwała się Czerwona, wyrażając się znacznie łagodniej i spokojniej niż wcześniej do swojego towarzysza.

Cynthia z boku uchwyciła trudny do zidentyfikowania dźwięk. Błękitny prychnął, czy ziewnął, a może się zaśmiał, w każdym razie wydał z siebie jakiś odgłos, po którym ruszył do niej, nie zważając na rzuconą groźbę.

Wypuściła zniszczenie. Ściany się poruszyły, ziemia zatrzęsła. Ledwo sama ustała na nogach, gdy jeden z Czerwonych zachwiał się i wpadł na ścianę za sobą.

– Ostrzegałam.

Wyzwoliła z siebie więcej, dostrzegając, że Błękitny nie przejął się zapowiadającą katastrofą. Nie obchodziło ją, że mogło to zawiadomić wampiry u góry. Z dwojga złego wolała Synów Rady. Mimo wszystko oni nie zrobiliby jej krzywdy, a przynajmniej na pewno nie zabili. Była zbyt ważna dla wampirzego społeczeństwa. Natomiast dla Czerwonych i Błękitnego była niczym. W każdym momencie mogli ją zabić. Toteż wolała ich wyprzedzić i już teraz uratować swoje życie. Musiała przecież jeszcze wrócić do cioci. Na pewno już się wybudziła i na nią czekała.

– Jest Złotą. Nie przebijesz się. 

Słowa Czerwonego, choć dla niej nie do końca zrozumiałe, były jak znak ostrzegający przed lawiną.

Wychwyciła ruch Błękitnego, sięgającego po coś.

Po katanę. Na pewno sięgał po katanę.

Nie czekała, aż ostrze japońskiego miecza przebije się na wylot przez jej serce. Uniosła rękę, kierując ją na Błękitnego. Był jednak już za blisko. Spóźniła się.

Wykręcił jej dłoń, a bestie zniszczenia walnęły w sufit, odłamując kawałek skały. Huk i ból rozeszły się w tym samym momencie.

– A jednak się przebiłeś – stwierdził z uznaniem ten sam Czerwony, brzmiąc również na zaskoczonego.

Cynthia także była zszokowana. To nie ostrze wbiło się w jej ciało, lecz igła. Zdołała tylko wyciągnąć ją z ramienia, gdy momentalnie osłabła. Przylgnęła plecami do ściany i zaczęła osuwać się po skalnej powierzchni. Jeden z Czerwonych chwycił ją za ramię, nie pozwalając uderzyć o ziemię. Jego tęczówki zlewały się w jedno, żarząc się jak krwawy księżyc.

Wołała o pomoc bestie zniszczenia, lecz te zostały uśpione. Cicho pomrukiwały w jej wnętrzu, znajdując się w głębokim śnie. Została sama z trójką wampirów. Sama, coraz mniej świadoma i z każdą sekundą słabsza.

– Naprawdę jesteśmy tutaj, żeby ci pomóc – zapewniła przejęta Czerwona. 

– Kim wy jesteście? – zapytała już na wpół przytomna. Przymknęła powieki zbyt ciężkie, żeby je unieść.

– FAHP.

Gdzieś na końcu głowy chodził jej ten skrót.

FAHP.

FAHP.

FAHP.

Federalna Agencja Ochrony Ludzi... 

KONIEC TOMU 2


Mamy to. Pierwszy tom zajął mi prawie dwa lata (rok i osiem miesięcy będąc dokładniejszym), natomiast tom drugi rok i ponad miesiąc, więc myślę, że to nie najgorszy czas biorąc pod uwagę, że w międzyczasie miałam studia i pisanie pracy magisterskiej. Może trzeci pójdzie mi jeszcze szybciej, choć wątpię, bo planuję, aby był najdłuższy ze wszystkich trzech tomów. Oprócz tego mogę już zdradzić, że po trzecim tomie zajmę się historiami pobocznymi (według moich planów będzie ich trzy, z czego jedna o Nemesis).

W tym miejscu chciałabym podziękować Wam wszystkim, tym starszym czytelnikom, którzy byli od początku, jak i tym którzy dopiero przybyli. Dziękuję za każdą gwiazdkę i komentarz oraz wskazywanie błędów. Ciężko mi wyrazić słowami, jak miło mi się robi, widząc, że czytacie. Wszystkim Wam bardzo dziękuję za wspieranie mojej twórczości ❤

Gdzie będzie trzecia część? – Trzeci tom będzie również tutaj, nie zakładam nowej książki, tylko wszystko będzie tutaj dodawane. 

Kiedy będzie trzecia część? –  Trudno mi dokładnie stwierdzić, bo prawie na cały październik wyjeżdżam i nie będę miała możliwości pisania, więc albo listopad/grudzień lub dopiero styczeń. Zobaczymy, jakby co dam wcześniej znać co i jak.

Tak na zakończenie chciałabym zaprosić Was na mojego tiktoka: julita.books. Tam będę cały czas aktywna, może też przedpremierowo pojawią się jakieś fragmenty trzeciego tomu. Zachęcam Was też do tworzenia tiktoków z hasztagiem #złoteciernie i oznaczaniem mnie. Wszystko chętnie skomentuję i prześlę dalej, fajnie jakby udało nam się stworzyć tam jakąś społeczność ❤❤ 

Na razie żegnam się tu z Wami i widzimy się za jakiś czas 



 



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro